"Last but not Least" - Maraton Gór Stołowych Ambasadora

Bojowa atmosfera

Znów jestem w górach tym  razem z Andrzejem. Przyjechaliśmy do Pasterki samochodem w piątek, żeby przebiec  Maraton Gór Stołowych. W tym roku po dodaniu krótkiego odcinka trasy około 2,5 km maraton zmienił nazwę na supermaraton, a my mamy teraz do pokonania około 50 km. Zakwaterowaliśmy się w DW Szczelinka. W Sali jest nas 8 w tym kilku ultrasów. Cały czas gadają o łamaniu iluś tam godzin, o rewanżu, odwecie i takich tam. Jednym słowem – bojowa atmosfera. Po rejestracji w biurze zawodów jest i czas wolny, i wielu znajomych, więc czas płynie szybko.

W sobotę wstajemy normalnie, lekkie śniadanko , kompletujemy ubranie oraz sprzęt i po mału idziemy na start. Do godziny 9:00 jest dość rześko, ale później robi się coraz bardziej upalnie. Ja mam w plecaku 2 litry picia i kijki – dość ciężko, ale nie planuję biec z kijkami, mam je w razie czego jeśli nogi odmówią mi posłuszeństwa.  O godz. 10:00 następuje start. Spod schroniska Pasterka do biegu rusza prawie 500 zawodniczek i zawodników.

Po drugiej stronie granicy

Początkowo biegniemy łagodnie w dół, od razu formuje się długi wąż biegaczy. Czuć już upał, będzie może ze 28 st.C może więcej, później lekki podbieg i ostry zbieg. Po kilometrze wpadamy w las i zaczynamy podejście na pierwszy szczyt w kierunku Machovsky’ego Kriża. Jest bardzo fajni e, trasa na razie dość prosta, podejścia średnio forsowne. Pomału przechodzimy na czeską stronę granicy, gdzie przebiega większość trasy biegu.

Na fragmentach trasy przeciskamy się przez wąskie przejścia w labiryncie skalnym, tam gdzie trasa jest bardziej płaska biegniemy w kolumnie. Co jakiś czas mijamy pojedynczych turystów. Pozdrawiamy się po czesku Dobry Den lub po prostu Ahoj. Między skałami jest jeszcze dość chłodno ale w lesie czuć już upał i duchotę, które będą narastać w miarę upływu dnia. Pierwszy punkt pomiaru czasu i bufet na 8km to Slavny. Jest woda, izotonik, herbatniki, banany, pomarańcze, arbuzy  i  bakalie – czyli pełen wypas. Korzystam z tego umiarkowanie, robię zdjęcie i biegnę dalej.

Na 10. km wyprzedza mnie Andrzej a na 11. na podejściu na Supi Hnizdo drugi Andrzej z naszej kwatery. Niestety zobaczę ich następnym razem dopiero na mecie. Ciągle biegniemy gęsiego, na szerszych ścieżkach leśnych można trochę pogadać z sąsiadami. Drugi bufet na 18. km, to znów Slavny, do którego dobiegliśmy inną drogą. Tu jest już mniejszy tłok i kolumna się znacznie rozciągnęła na trasie.

Chwila na oddech

Robimy znowu około 10 km przez Machowsky Kriż i wracamy do punktu startu w Pasterce, tym razem biegniemy w przeciwnym kierunku czyli pod górę. To już 28 km i czuję duże zmęczenie, po przekroczeniu punktu kontroli czasu siadam na 5 minut w trawie i łapię oddech. Przed nami najgorsza część trasy – dodana ostatnio przez organizatorów – z bardzo forsownym podejściem na szczyt Szczelińca Małego (ok 850m npm).

Początkowo delikatny podbieg łąką i lasem, który stopniowo przechodzi w dość trudne kamieniste zejście wzdłuż wodospadu Pośny. Później strome, bardzo forsowne podejście w górę. Ten fragment trasy wykańcza mnie zupełnie.

Wysoka temperatura, wilgotne i duszne powietrze lisciastego lasu podnoszą mi tętno – kilka razy staję po drodze, nawet siadam na moment. Zupełnie mnie odcina od energii. Jakoś docieram na szczyt i zaczynam trudny dla mnie zbieg. Po drodze chłodzimy się w jakimś strumyczku przecinającym trasę. Nogi jeszcze wytrzymują, ale ogólnie jestem bardzo zmęczony. Kolejny punkt kontrolny na 36 km. Chłodzę się wodą, przegryzam bakalie i dalej w drogę z góry.

Ostatkiem sił

Później podchodzimy pod sam Szczeliniec, już słychać metę ale ten doping nie jest jeszcze dla nas. Pozostało 15 km. Zaczynamy znów skaliste, dość niebezpieczne zejście. Później wybiegamy na łąkę i robimy duże obejście znacznie oddalając się od masywu Szczelińca. W międzyczasie niebo nieco się zachmurzyło, co prawda nadal jest gorąco, ale przynajmniej słońce już tak nie praży.

Mija mnie w małej grupie zawodników Marta, już nawet nie mam ochoty na rozmowę. Zawodników na trasie już coraz mniej, pozostali maruderzy męczący się tak jak ja ostatkiem sił. Biegniemy skrajem lasu, wciąż jest w dół, ale ścieżka płaska i szeroka. Później zaczyna się podejście na Błędne Skały, które nie jest już tak trudne jak to na Szczeliniec Mały, przynajmniej mnie nie zatyka. Z wysiłkiem docieram do ostatniego punktu kontrolnego przy Błędnych Skałach, zostało już niewiele czasu więc trzeba się zbierać, nie ma tu owoców i herbatników, więc chłodzę się wodą i szukam energii w butelce z Colą.

Ruszamy dalej, pozostało około 7km, zegarek przestał już działać, nie wiem ile czasu zostało ale w tej chwili to nie istotne, mam przed sobą już tylko metę. Jest proste podejście i bieg szczytem czy też granią ale rozległą i płaską, usianą wielkimi głazami. Później zbieg do szosy również prosty, chociaż na fragmencie po dziwnych stopniach z przecinających się skośnie bali. Szosą docieramy do Karłowa i podchodzimy deptakiem w górę.

Setki schodów

Mijam zawodników, którzy wcześniej ukończyli bieg i zdążyli już zejść ze Szczelińca. Pytam ich czy jeszcze daleko do schodów. Okazuje się, że zostało już tylko kilkaset metrów. W końcu furtka a za nią owe magiczne schody, których jest ponad 650, chociaż wczoraj przy piwie niektórzy naliczyli ponad 700.

Wspinam się na nie mozolnie pomagając sobie poręczami. W sumie nie jest tak źle, mogę pokonywać po dwa stopnie na raz, mijam na schodach trzech wykończonych biegaczy, ja czuję teraz moc i przypływ adrenaliny. Mijani kibice dopingują mnie, jeszcze 300, jeszcze 200… jeszcze 100 stopni. Teren stopniowo robi się coraz bardziej płaski, biegnę między skałami po drewnianych kładkach, jest dość wąsko, słyszę już wrzawę mety odbijającą się od skał, ale nic nie widzę czy to już blisko.

Nagle zakręt w prawo i otwarta przestrzeń, Meta na wyciągnięcie ręki. Mijam jeszcze jakąś kulejącą dziewczynę i już jest koniec. Meta tego pięknego biegu. Dostaję medal i piwo. Jednak życie jest piękne. Na zegarze 8:45:04 i miejsce 398/409. Okazuje się, że wszyscy znajomi już wcześniej przybiegli a Andrzej wywalczył nawet II miejsce w swojej kategorii. No dobrze, Last but not Least, może następnym razem lepiej powalczę.

Jan Nartowski - Ambasador PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój