Lavaredo Ultra Trail – piękna, lecz bestia!

To chyba drugi, najbardziej popularny wśród Polaków górki bieg ultra w Europie, zaraz po festiwalu UTMB w Chamonix. 120 km długości, 5800 metrów podejść w limicie 30 godzin we włoskich Dolomitach. Start i meta znajdują się w górskim miasteczku Cortina.

Kliknij by powiększyć

W biegu głównym startuje blisko 1700 zawodników, w krótszych Cortina Trail i Cortina Skyrace kolejne 2000. Ultra-podróżnicy z kraju nad Wisłą są w tej imprezie drugą najliczniejszą nacją, oczywiście zaraz po gospodarzach Włochach. W tym roku po raz pierwszy zapisałem się na Lavaredo i ja. Start w tym górskim marszobiegu miał wieńczyć sezon startowy, gdyż na lipiec, z powodu spodziewanych upałów, zaplanowałem roztrenowanie.

Relacja Pawła Pakuły

Cortina – dojazd, zamieszkanie, biuro zawodów

Na miejsce startu dotrzeć można dwoma głównymi sposobami: albo z grupą znajomych samochodem z Polski, albo samolotem i potem autobusem. Będąc nauczycielem musiałem być jeszcze w czwartek, 21 czerwca na zakończeniu roku w szkole, dlatego opcja samochodowa u mnie odpadła. Pozostał dolot samolotem a następnie dojazd autobusem. Opcja mniej męcząca ale też nie wesoła, gdyż skazywała mnie na start bez odpoczynku, zaraz po przybyciu do Cortiny. Innego wyjścia jednak nie miałem. 22 czerwca, tuż przed południem doleciałem na lotnisko Marco Polo do Wenecji, następnie po ok. 3 godzinach czekania miałem autobus Cortina Express do Cortiny. Bilet na ten autobus, o ile kupiło się odpowiednio wcześnie, kosztuje 15 euro. Przejazd autobusem w góry na północ od Wenecji trwał około 2 godzin. Wkrótce po wjeździe do doliny naszym oczom ukazały się potężne urwiska skalne. Robiły wrażenie, jadąca ze mną dziewczyna startująca na krótszej trasie już zza szyby autobusu robiła zdjęcia.

Centrum malowniczej Cortiny jest niewielkie. Blisko centrum, na stadionie do hokeja znajdowało się biuro zawodów. W piątkowe popołudnie łatwo było tam trafić idąc z prądem grupek biegaczy z różnych stron Europy i świata. Sceneria piękna, świeciło słońce - poprosiłem kogoś z przechodniów o zrobienie mi zdjęcia. W biurze wydawano pakiety startowe ale i skrupulatnie sprawdzano wyposażenie obowiązkowe. – What do you want to see? – zapytałem Panią od sprzętu obowiązkowego z nadzieją, że tak jak na UTMB pokażę telefon, ze dwie inne rzeczy i wystarczy. Everything – odpowiedziała Włoszka. Nie było rady, musiałem wywlec z plecaka całe wymagane wyposażenie. Jest ono trochę liczniejsze niż na typowych polskich biegach, ale na szczęście nie tak liczne, jak na UTMB. Nie trzeba mieć bandaży, wodoodpornych spodni ani drugiej czołówki.

Około 18 skończyłem załatwiać sprawy w biurze zawodów. Były tam jeszcze stoiska za sprzętem, punkty z reklamami innych ciekawych biegów ultra ale nie miałem już czasu. Start przewidziany był na godzinę 23 z deptaku w centrum Cortiny, a ja musiałem się jeszcze zakwaterować. Jako miejsce zamieszkania wybrałem kamping Cortina, położony ok 2 km od centrum. Koszt pobytu jednej osoby wraz z 1-osobowym namiotem to kilkanaście euro za dobę.

Miałem jeszcze kilka godzin i może jeszcze zdążyłbym trochę wypocząć, gdyby nie bardzo niewygodne godziny oddawania torby na jeden-jedyny przepak w Cimabanche (66 kilometr trasy). Torby te przyjmowane były tylko w godzinach 19:30-21:00. Dlaczego nie do samego startu? Nie wiem. Przecież zostały by z powodzeniem i tak dowiezione do miejsca docelowego, zanim dotarliby tam najszybsi zawodnicy. W tej sytuacji jakikolwiek wypoczynek mi przepadł. Przy ciężarówce z przepakami byłem przed 21, już przyszykowany do startu, następnie 2 godziny pozostało czekać. Posiedziałem wraz z przypadkowo poznanymi Polakami, w hali stadionu, gdzie do 22 trwała pasta party.

Start – Dolomity nocą

Start z centrum Cortiny, w środku nocy jest wzruszający choć nie tak przejmujący, jak w Chamonix. Ludzie tłoczą się przy bramie startowej, zawodnicy ale i kibice oraz rodziny zawodników. Telefony w górze, ludzie się filmują – fotografują z każdej strony a tymczasem organizator prezentuje elitę biegu. Wśród najlepszych jest wąsaty Amerykanin Hayden Hawks z Hoka oraz nasz najlepszy górski ultras – Marcin Świerc z Buff Team Poland, na którego bardzo liczę. W tłumie nas, szarych amatorów długich biegów górskich rozpoznaję jeszcze Mikołaja z „Ultra” ale i wielu innych rodaków. Nie znam ich wprawdzie, ale dosyć liczne występujące w tłumie buff’y z „Biegu Rzeźnika” nie pozostawiają wątpliwości, z jakiego kraju właściciele owych chust pochodzą.

- Według prognozy pogody na całej trasie biegu nie powinno padać – oznajmia organizator i wywołuje tą wiadomością radosny aplauz zawodników. I ja trochę odetchnąłem bo martwiłem się, czy przy zapowiadanych wcześniej warunkach – deszcz, wiatr, i około zera w najwyższych partiach gór (wysokość 2500 m. n.p.m.) – mój t-shirt, długi rękaw i lekka kurtka wodoodporna to nie za mało. Teraz, skoro oznajmiono, że deszczu nie będzie to powinno być OK.

W końcu leci hymn Lavaredo - „Ecstasy od Gold” Ennio Morricone – i ruszamy przez bramę. Najpierw dłuższy bieg oświetlonymi nocą ulicami Cortiny, wśród oklaskujących kibiców. Potem łagodnym, dosyć szerokim podejściem pod górę. Ponad 1600 zawodników, mam latarkę czołówkę ale przez dłuższy czas nie mam potrzeby jej włączać. Pasożytuję na oświetleniu otaczających mnie zawodników.

Nocą jak to nocą - pięknych widoków nie ma. Spokojnie podchodzimy pierwszą górę. Nogi jeszcze świeże, chciałyby nawet podbiegać te łagodne podbiegi ale rozum mówi „stop”. 120 kilometrów, jeszcze będzie 1000 okazji, aby się zmęczyć. Wzorem innego krajowego zawodnika, którego relację z Lavaredo tuż przed przyjazdem czytałem, postanawiam pierwszą górę spokojnie podejść. Żadnego podbiegania, stukam miarowo kijkami, które postanowiłem wykorzystywać już od początku. Z czasem z satysfakcją zauważam, że moje podchodzenie z kijkami bywa niewiele wolniejsze, niż podbieganie niektórych niecierpliwych „podbiegaczy”. Na razie wszystko idzie OK. Pracują nogi, intensywnie pracuje też brzuch dotankowany pod kurek makaronem. Ma to na poły zabawne, na poły przykre konsekwencje dla licznie podążających tuż za mną konkurentów. Tylna część mojego ciała, na tym początkowym odcinku postanowiła przemienić się w puzon. Jeden poszkodowany, najwidoczniej sceptycznie nastawiony wobec dźwięków puzonu postanowił nawet podbiec chwilę pod górę, aby tylko być przede mną.

Pierwszy punkt kontrolny i żywieniowy Ospitale znajduje się na 18 kilometrze, pozostałe też będą w odstępach około 15 kilometrów. Są jakieś drobne przekąski, woda, izotonik, cola, herbata. Szybko uzupełniam płyny i ruszam na trasę nie spędzając na punkcie więcej niż minuty. Podobnie postępować będę na większości punktów żywieniowych.

Dalszą część nocy, aż do rana pamiętam słabo. Miarowe, równe podejścia, spokojne zbiegi. Pierwsza połowa więc żadnych kryzysów. O dziwo wystarcza to na bycie przez pierwsze 40 km w trzeciej setce zawodników. W punkcie na 42 kilometrze jestem około 150 miejsca. Trasa w pierwszej połowie wyścigu jest w miarę szybka. Teraz widzę wyraźnie, dlaczego ludzie kręcą tu niezłe czasy. Sporo łagodnych zbiegów, płaskich przelotów, łatwych podejść. Podłoże jest twarde, najczęściej wyłożone drobnymi, białymi kamieniami. Rzeczywiście, tę pierwszą połowę robi się przyjemnie. Owszem, miejscami jest trochę błota, trochę trudniejszego terenu, ale tylko miejscami. Na większości trasy, kto ma duży zapas mocy, może szybko cisnąć.

Forcella (wł. przełęcz) Lavaredo – zaczyna być pięknie

Gdy wstaje świt, podchodzę na jeden z dwóch najwyższych punktów trasy: przełęcz Lavaredo położoną na wysokości 2460 metrów n.p.m, na 48 kilometrze trasy. Tłum już się trochę przerzedził ale wciąż widzę konkurentów przed sobą i za sobą. Poranek, choć na szczęście suchy, jest jednak zimny. W tym momencie, na szczycie po raz pierwszy i jedyny podczas tego wyścigu, nakładam kurtkę.

Gdy zaczynam zbieg promienie słońca oświetlają już trzy sławne szczyty, będące symbolem biegu – Tre Cime di Lavaredo (wysokość ok 3000 m. n.p.m.). Sceneria wokół jest księżycowa: skały, drobne kamienie, bardzo mało roślinności. Łagodny zbieg w dół szutrową drogą. Za plecami prawie pionowe ściany trzech „Cim”. Nic dziwnego, że właśnie w tym miejscu co chwila napotykamy przyczajonych fotografów robiących nam uprzejmie mega-fotograficzną pamiątkę z biegu. Rzecz jasna do ściągnięcia na komputer za późniejszą, drobną opłatą. I ja beztrosko się tu wygłupiam wdzięcząc przed obiektywem, niczym Marlin Monroe we wczesnym etapie kariery.

Po Lavaredo następuje długi zbieg ponad 1000 metrów w dół a następnie bardzo łagodny podbieg do przepaku w Cimabanche. Zbiegam spokojnie, choć już zmęczony. Kilkukilometrowy odcinek wiodący bardzo łagodnie pod górę, w czytanej przed startem relacji przyrównany do znanej z Rzeźnika „drogi Mirka”, zgodnie z sugestią, postanawiam przebiec. Udaje się. Na przepak na 66 kilometrze docieram kwadrans przed 8 rano, 8 godzin i 40 minut od startu. Później dowiem się, że nasz najlepszy biegacz był tu po 7 godzinach i 19 minutach od startu i tu niestety zrezygnował z powodu problemów żołądkowych.

Kryzys – może go zwalczę?

Ten przepak zajmuje mi więcej niż minutę gdyż muszę ponownie upchnąć w kamizelce kilkanaście żeli. Podjadam zostawione w torbie jedzenie; jeden z butów niestety zamoczyłem ale nic nie obciera, nic nie uwiera, więc postanawiam obuwia nie zmieniać. Lecę dalej. Chcę możliwie szybko połknąć najbliższe wzniesienie, do przełęczy Lerosa i zbiec w dół. Dlaczego? Dlatego, że choć jest ranek, to słońce zaczyna coraz mocniej przygrzewać. Zaraz za 80 kilometrem znajduje się najdłuższe podejście w wyścigu Lavaredo UT: z Pian de Loa (1300 m. n.p.m.) na Col dei Bios (2300 m. n.p.m.). Czytane wcześniej relacje opisywały rozgrywające się na tym etapie dramaty: kończąca się woda, żar lejący się z nieba, zdające się nie mieć końca podejście do góry. Ostrzeżony zawczasu postanowiłem pokonać to podejście możliwie wcześnie, uciec na wysokość jeszcze przed południem, zanim żar w dolinie zacznie zbyt mocno przypiekać.

Plany planami a rzeczywistość pisze historię po swojemu. Niedługo po wyjściu z przepaku dopadł mnie kryzys żołądkowy. Musiałem w pośpiechu odwiedzić Toi Toi, który akurat stał po drodze. Zaraz potem znacznie osłabłem. W konsekwencji niezbyt długie i niezbyt trudne podejście na Lerosę robiłem wolno i z trudnością. Żele energetyczne, którymi żywiłem się do tej pory jakoś mi obrzydły i ledwo je przełykałem. Część tego podejścia pokonałem ze spotkanym po drodze rodakiem ale że akurat miałem kryzys, to i rozmowny zbytnio nie byłem. W tym miejscu nie poddawałem się jeszcze – wiedziałem, że kryzys można zwalczyć. Jeśli kryzys wynika z braku energii to może być tak, że czujesz jak byś miał za chwilę paść na twarz a wystarczy że zjesz odpowiedni posiłek i 15 minut później zaczyna ci się wydawać, że jesteś Herkulesem. Znałem takie cudowne przemiany z osobistych doświadczeń. Świadomy tego postanowiłem nie poddawać się, dojść do najbliższego punktu żywieniowego i odbudować się bazując tym razem nie na żelach, lecz na zupach z makaronem i kawie. O ile to wszystko będzie. Pomimo osłabienia próbowałem biegać, lecz po pierwszej wywrotce na kamieniach dałem sobie spokój.

Jednak nie – pozostaje nordic walking do mety

Odbudowa na punktach jest możliwa, o ile punkty są suto zaopatrzone. Niestety, porównując Lavaredo i UTMB muszę stwierdzić, że Lavaredo pod tym względem wygląda słabiej. Kawy nie ma nigdzie a rosół z makaronem bywa, lecz nie wszędzie. Tam gdzie jest to też wcale nie jest „Bonanza” gdyż jest to rosół w wersji oświęcimskiej. Woda, i na dnie ledwo, ledwo – warstewka rozgotowanych nitek makaronu. Po pierwszym talerzu musiałem poprosić jeszcze o dwie dokładki, aby poczuć, że coś zjadłem.

Uzupełniwszy w ten sposób energię rozpocząłem walkę na ostatnim odcinku trasy. Walka ta niezbyt długo jednak trwała. Wkrótce znowu mnie zgięło, znowu opadłem z sił. Na 87 kilometrze byłem jeszcze na przyzwoitym, 120 miejscu, lecz wiedziałem, że wkrótce będę wyprzedzany. Podczas którejś kolejnej próby biegu na zmęczonych nogach wyrżnąłem o kamienie. Obiłem biodro, pozdzierałem kolana, i - że pechowo nie miałem akurat na dłoniach rękawiczek - to i ręce. A niedawno jeden kolega pytał mnie, po co mi na górskich biegach rękawiczki bez palców, skoro jest gorąco. A no właśnie - motyla noga - dlatego!

Nieprzyjemne wywrotki, brak sił, oraz prażące z prawie bezchmurnego nieba słońce pomogło mi podjąć decyzję, że na tej imprezie ze ściganiem kończę. Jednak słabo jestem przygotowany fizycznie, słabo rozegrałem sprawę żywieniowo, jestem zmęczony startem zaraz po przyjeździe. Nie schodzę, o nie. Żadnej kontuzji większej nie mam więc do mety trzeba dotrzeć: zwiedzić resztę trasy, podziwiać widoki, mieć ukończone zawody, odebrać bezrękawnik „finishera”.

Pogodzony z zamknięciem etapu wyścigowego skupiłem się na części turystycznej. W pięknych okolicznościach przyrody po prostu uprawiałem Nordic Walking w Dolomitach, idąc z kijami nawet na płaskim i na zbiegach. Czasem przysiadałem na skale kontemplując górskie widoki niczym baca. A widoki te – muszę przyznać – były piękne. Potężne skały, księżycowe krajobrazy, bajkowe łąki, strumienie. Startowałem już w różnych wysokogórskich biegach alpejskich we Francji, w Austrii, w Szwajcarii we Włoszech ale w mojej ocenie żaden z nich pod względem pięknych widoków z Lavaredo UT równać się nie może. Dolomity naprawdę urzekają i jest to jeden z głównych powodów, dla których ten bieg polecam.

Jak było na tym ostatnim, spacerowym odcinku? Po pierwsze gorąco. Południowe słońce przygrzewało pomimo sporej wysokości na tyle, że zakładałem na głowę „zdobycznego” (znalezionego na trasie) buff’a, którego moczyłem w strumieniach. Bałem się udaru.

Po drugie było tłoczno. Ostatnie 30 km Trasy Lavaredo Ultra Trail jest wspólne dla krótszego wyścigu: Cortina Trail. Moje spotkanie z uczestnikami Cortiny było w pierwszej chwili zaskakujące. Podziwiając krajobrazy zupełnie zapomniałem o zejściu się dwóch tras. Już na wysokości około 2000 m, idąc szeroką, kamienistą plażą nad strumieniem, w otoczeniu potężnych ścian skalnych kombinowałem, jak tu suchą nogą przekroczyć ów strumień. Wtem ktoś mi wyskakuje zza pleców, tnie „na rympał” przez strumień nie zważając na nic, potem biegnie pod górę po obsuwających się spod nóg kamieniach. Tuż za nim jakiś drugi „wariat”. – Co za diabły? – myślę. Gdy już zniknęli za skałami powyżej uświadomiłem sobie, że to czołówka biegu Cortina Trail a prowadzącym był nie kto inny, tylko sławny Amerykanin Zach Miller, późniejszy zwycięzca Cortiny.

Ostatni etap jest wreszcie dosyć wymagający. Plusem jest to, że już na półmetku większość podejść mamy za sobą lecz to nie znaczy, że końcówka jest „z górki”. O nie. 15 kilometrów szczytu ostatniej, długiej góry jest ciężkie z powodu kilku czynników: jesteśmy już zmęczeni, przypieka słońce, jesteśmy na wysokości ok. 2200 metrów n.p.m. Trasa nie jest tu tak łatwa technicznie, jak na pierwszych 40 kilometrach wyścigu. Najczęściej podłoże wyłożone jest większymi lub drobniejszymi, białymi kamieniami, nie raz luźnymi.

Od 105 kilometra zaczyna się w zasadzie głównie zbieg, do samej mety w Cortinie ale i ten etap nie jest przyjemny i łatwy. Zawiera w sobie odcinki bardzo strome, najeżone kamieniami i korzeniami tylko czekającymi, aby „złapać nas” za zmęczoną nogę. Dla mnie ten fragment dłużył się okrutnie ale to dlatego, że go szedłem. Mijali mnie zawodnicy z Cortiny, czasem gratulując pokonywania najdłuższej trasy. Od czasu do czasu mijali mnie też truchtający zawodnicy z mojej trasy lecz nie miało to dla mnie znaczenia. Chciałem jedynie dojść do mety, aby przed drugą nocą.

Ukończyłem szczęśliwie po niecałych 20 godzinach, jako 227 zawodnik. Od momentu podjęciu decyzji o zakończeniu rywalizacji spadłem o około 100 miejsc. Nie żałuję jednak udziału i marszu do mety bo naoglądałem się dzięki temu pięknych widoków. Niestety stopa od kamienistego podłoża dostała dobrze w kość. W limicie 30 godzin ukończyło 1188 zawodników, spośród 1608, którzy wystartowali. Wygrał niesamowity Hayden Hawks z czasem 12 godzin i 16 minut.

A po Lavaredo – może Wenecja?

Po biegu, odebraniu bezrękawnika z bijącym po oczach napisem „Lavaredo Ultra Trail – Finisher” można oczywiście zostać do następnego dnia do dekoracji i podziwiać światową elitę, prawdziwych herosów gór. Można też zwiedzać okolicę, choć idę o zakład, że po ukończeniu Lavaredo ostatnie na co mamy ochotę to wchodzenie na jakąś górę bądź schodzenie z niej. Ja, przynajmniej na kilka najbliższych dni nabrałem awersji do wszystkiego, co nie jest płaskie i równe.

Po nocy w namiocie spakowałem plecak i udałem się do cudownie płaskiej Wenecji. Kto chciałby się w niej zatrzymać temu mogę polecić hostel „Anda” w Mestre, kilkaset metrów od dworca kolejowego. Kilkanaście euro za dobę, nowoczesny, ładny design i dobra muzyka budująca klimat jak ze starej gry przygodowej „The Longest Journey”. Z hostelu możemy szybko i tanio (pociąg – koszt nieco ponad jedno euro) przedostać się na wyspę, gdzie mamy sławne kanały z Kanałem Grande na czele, gondole, Bazylikę i Plac św. Marka, Pałac Dożów, sklepy z maskami i sławnym oryginalnym weneckim szkłem Murano lub ewentualnie chińskim „weneckim szkłem Murano”.

Wszystkie atrakcje oczywiście oblane tłumem turystów z najróżniejszych stron świata.

Paweł Pakuła