Malwina Macioszek o swoim starcie w Rzymie: „Jestem bardziej niż zachwycona” [ZDJĘCIA]

  • Biegająca Polska i Świat

Relacja Ambasadorki Festiwalu Biegowego z 20. Maratona di Roma, w którym wystartowała dzięki zwycięstwu w konkursie fotograficznym marki New Balance.

Piątek 21 marca. Pierwszy dzień wiosny-pierwszy dzień wielkiej przygody!

Poranek. Ostatnie dopakowanie walizki i ruszam. Walizka 23 kg. Uuups! Spotkanie z resztą ekipy ok. południa. Omówienie kwestii organizacyjnych wyjazdu i lecimy! Nie wiem, co jest gorsze - strach przed 42 kilometrami, czy dwugodzinny lot samolotem. Dobrze, że to tylko dwie godziny.

Lotnisko Roma Foccacia, po ok. 20 km jesteśmy w hotelu. Czekają już na nas długo wyczekiwane nówki sztuki - buty New Balance 890v4. Zaprojektowane specjalnie na maraton  w Rzymie. Odbiór pakietów w Palazzo dei Congressi, które znajduje się ok 1300 m od hotelu. Spokojny spacer po podróży jak najbardziej wskazany.

Włosi, jak to na nich przystało, trochę słabo stoją z organizacją. Z jednego stoiska proszą o przejście do następnego, które znajduje się „schodami w dół później w prawo, następnie schodami do góry”. Nikt nic nie wie, gdzie znajdują się nasze pakiety. Po ponad godzinnym szukaniu numerów startowych lądujemy, przy stoisku, do którego podeszliśmy na samym początku. Wolontariuszki nie wiedzą, dlaczego nie ma Nas w bazie.

Po ok. 40 minutach stania  przy właściwym „boksie”, wszyscy zadowoleni ze swoimi numerami  idziemy odebrać resztę paki startowej. Plecaki, które znajdowały się w pakiecie, moim zdaniem są strzałem w „10” – trzy kieszonki zapinane na zamek, specjalne miejsce na laptopa w środku oraz numer startowy na przodzie. Przy ok. 15000 osób świetne rozwiązanie przy odbiorze depozytu. Każdy zawodnik otrzymał również koszulkę New Balance, co ciekawe rozmiar „S” odpowiadał naszemu „XL”.

Dopiero po godzinie 19:00 udaje nam się załatwić wszystkie sprawy z odbiorem pakietu i ruszamy w poszukiwaniu najbliższej pasty lub pizzy. Cokolwiek, byleby wrzucić coś do żołądka. Po ok. 20 minutach jazdy metrem dojeżdżamy pod Collosseum. Pięknie oświetlony amfiteatr, przy którym już następnego poranka startowaliśmy i przekraczaliśmy metę. Szybko udaje nam się znaleźć tanią włoską knajpkę. We Włoszech wieczorami jest przyjemnie ciepło, ale nie aż tak, żeby siedzieć na zewnątrz. Siadamy w środku i zamawiamy pizze. Pizza margherita al. Prosciutto i pizza con bresaola e  rughetta.  

Zmęczeni po podróży i zamieszaniu z pakietami startowymi, docieramy do hotelu i parę minut po 22:00 udaje się zasnąć. Noc z piątku na sobotę jest najważniejszą nocą przed maratonem.

Sobota  godzina 6:00. Krótka przebieżka z moją współlokatorką z pokoju – Krysią. Poranne, nieprzymusowe wstawanie, do tego niemęczące kilka kilometrów jak najbardziej wskazane dzień przed wielkim startem. Prysznic i śniadanie – płatki, jajecznica, ciasta, boczek smażony, croisanty, bułki, bułeczki, owoce, kawy, soki – z pewnością każdy mógł zaspokoić swojego porannego głoda.

Po śniadaniu udaliśmy się raz jeszcze na Expo. Wzięłam udział w kilku konkursach, może akurat zostanę wylosowana na kolejną przygodę biegową? – pomyślałam. Stwierdziliśmy, że siedzenie cały dzień w hotelu nie będzie dobrym pomysłem – trzeba było pozwiedzać. Zeszliśmy chyba dystans maratonu, żeby jak najwięcej zobaczyć.

Wieczorem dotarła do mnie rodzina wiernych kibiców i Mateusz. Niestety nie mogłam spędzić z nimi tego dnia za dużo czasu, bo musiałam się wcześniej położyć, żeby być wypoczęta następnego dnia. Po obfitej, hotelowej Pasta Party, która wyglądała bardziej na dobrze zorganizowane wesele, nadszedł czas do pójścia spać.

Wcześniej uszykowałam sobie strój startowy, buty, numer startowy, żele, wszystko co było mi potrzebne. Słuchawki, zegarek – i tu zaczął się problem. Mój Garmin, który podłączony był cały dzień do ładowarki nie chciał się włączyć. Panika! Już widziałam czarny scenariusz – nie pobiegnę w założonym czasie, bo nie będę mogą kontrolować tempa. Na szczęście pomógł mi „kierownik” naszego wyjazdu i Garmin powrócił do życia.

Rzymska noc przedmaratońska nie była tak przespana, jak ta przed maratonem w Poznaniu. Budziłam się prawie co godzinę, wyspana, zdenerwowana, tym, że jeszcze nie ma godziny 5:40, na którą nastawiłam budzik.

5:40. Dzwonek. Nie wierzę, że to już dzisiaj. Latam w pośpiechu, jakbym zaspała, jakby do startu było ostatnie 15 minut. Wiem, że mam dużo czasu. Śniadanie dopiero od 6:30. Na dworze deszcz leje prosto w okna, palmy wyginają się na prawo, na lewo. Standardowo jak przed każdym startem buła z dżemorem i kawa.

O godzinie 7:15 mieliśmy podstawiony autobus, który dowiózł nas na sam start maratonu. Wejście na start było tylko i wyłącznie dla osób z numerami startowymi. Dziesiątki tirów stały, do których można było oddać swój plecak z pakietu w specjalnej ciężarówce, w zależności jaki miało się numer startowy.

Pogoda nie rozpieszczała od samego początku. Miałam na sobie dwie folię, które choć trochę chroniły mnie przed lejącym deszczem. Około godziny 8:00 wszyscy zawodnicy zaczęli się schodzić. Robiło się naprawdę tłoczno. Kolejki do toi-toi zamiast się pomniejszać, z minuty na minutę wydłużały. Ok 8:40 udałam się na start do swojej strefy startowej. Niebo było cały czas ciemne i nie zapowiadało się na to, żeby przestało padać.

Pierwsi zawodnicy wystartowali o godzinie 8:50. Ja ruszyłam parę minut po dziewiątej. Kiedy startowałam przestało padać, a gdy przekroczyłam start, wyszło piękne włoskie słońce. Przypadek?

Pierwsze kilometry były dość ciężkie, ze względu na to, że było ciasno na ulicy. Trzeba było wyprzedzać innych i jeszcze omijać kałuże. Na około 3 km pojawił się pierwszy nieduży podbieg. Założenie miałam takie, że pierwsze 5 km pobiegnę tempem ok 5:45min/km, resztę szybciej o 10 sekund. Cały czas starałam się kontrolować swoje tempo, żeby nie przesadzić od samego początku.

Po 8. kilometrze zegarek pokazywał mi średnie tempo biegu ok 5:30min/km. Czułam się naprawdę dobrze. Biegłam równym tempem. Na pierwszym punkcie odżywczym, wzięłam butelkę pół litrowej wody, co było dla mnie świetnym rozwiązaniem. Oczywiście woda była też nalewana do kubeczków, ale dla mnie lepszym okazała się ta w butelce. Miałam pewność, że wystarczy mi jej do następnych punktów odżywczych. Kilometry uciekały mi jeden po drugim.

Nawet się nie obejrzałam, a już minęłam chorągiewkę z napisem „15 km”. Wiedziałam, że muszę teraz pilnować 16-17 km, ponieważ miałam dać znać rodzicom, że zbliżam się do 18. kilometra, na którym czekali na mnie z „niespodzianką”.

18. kilometr przypadał na Placu św. Piotra i to właśnie tam dołączył do mnie Mateusz.  Zbliżając się do rodziców, wiedziałam tylko, że będą oni stali po lewej stronie ulicy. Już z daleka rzuciła mi się w oczy flaga Polski z napisem „MALWINA”. Dreszcze przeszły mnie po całym ciele. Nie wiedziałam, czy to z emocji, czy z zimna, bo znowu zaczął padać deszcz. 18 kilometrów w nogach, a ja cały czas w pełni sił.

Biegnę już w świetnym towarzystwie. Bieg z kamerką?! Mistrzostwo! Po 22 km zaczęły się lekkie schody. Moje schody. Nie wiedziałam, co się dzieje. Siły to miałam, ale chyba odłączenie się całkiem od muzyki nie było dobrym pomysłem. Zdecydowałam się na słuchanie muzyki jednym uchem, a drugim słuchałam Mateusza, który chciał mnie trochę odciągnąć od myśli, że to prawie jeszcze raz taki dystans jest do pokonania. Cały czas kontrolowałam swoje tempo i po cichu wierzyłam, że uda mi się pobić swoją życiówkę z Poznania.

Po drodze spotkaliśmy chłopaka z Polski, który planował też wbiec na metę w podobnym czasie. W trójkę trzymaliśmy dość równe tempo, aż do czasu podbiegu na 29. kilometrze. Nie było lekko, o czym dały znać uda i pośladki. Trzymała mnie myśl, że to jeszcze tylko takie większe 10 km i koniec. 

Znowu wyszło słońce, wszystko zaczęło parować łącznie ze mną. Z pomocą przyszły gąbki, które były co ok. 7 km.

37.  kilometr wbiegamy w dość wąskie uliczki i pojawiła się kostka, która nie odpuszczała aż do samej mety. Kibiców z każdym kolejnym kilometrem przybywało. Kamerka poszła w ruch, a ja walczyłam z ostatnimi kilometrami. Kibice widząc osobę nagrywającą zdecydowanie dużo głośniej kibicują. Na ok. 40. kilometrze wbiegało się w 500-metrowy tunel, który jak się później okazało był podbiegiem, i w którym było strasznie głośno, co wcale nie pomagało w biegu.

41. kilometr, a tu znowu ulewa. Spojrzałam na zegarek i znowu przeszły mnie dreszcze. Nie wierzę, udało mi się poprawić czas z przed pół roku o prawie 6 minut. Wbiegłam z metę z flagą Polski w pięknym jak dla mnie czasie 3:51:09. Jak przeczytałam wieczorem, zajęłam 4. miejsce w swojej kategorii wiekowej K20, 415. miejsce wśród kobiet i 5286. miejsce open na ponad 14 500 osób, które ukończyły maraton.

Był to mój pierwszy bieg poza granicami kraju i jestem bardziej niż zachwycona. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kto wie, czy niedługo nie będę planowała kolejnego maratonu w Europie, a może i na świecie?

Chciałabym podziękować Jackowi, który był autorem zdjęcia, które wygrało w konkursie i mogłam z wspaniałą ekipą New Balance przeżyć przygodę życia. Każda chwila spędzona z Wami podczas tych 3 dni dała mi dużo do myślenia. Wielkie dzięki wszystkim tym, którzy oddawali na mnie głosy, bo bez Was na pewno by mnie tam nie było i że trzymaliście kciuki!

Oczywiście wielkie dziękuję rodzicom i rodzeństwu, że przyjechali do Romy kibicować na żywo z pięknym transparentem i Mateuszowi, który nie dosyć, że bardzo pomógł mi, biegnąc koło mnie, to jeszcze kręcił do tego film, podawał mi gąbki, wodę, izotoniki na punktach odżywczych i który prawie odpuścił przy końcówce. Ale nie dał się i wbiegł ze mną na metę 20 Maratonu rzymskiego! Najlepszy!

Malwina Macioszek, Ambasadorka Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój

http://run4beautyandfun.blog.pl/