Maraton z potworem w tle. Ambasador się nie przestraszył.

  • Biegająca Polska i Świat

Rozegrany 29 września Loch Ness Marathon był dla mnie najważniejszym startem 2013 roku, czyli taki na który przygotowujemy się przez cały sezon, a dwa dni przed nasz żołądek zaczyna dawać znać że to już tuż tuż – pisze w swojej relacji z imprezy Damian Pyrkosz, Ambasador Festiwalu Biegów.

Już sama podróż do Inverness była wyzwaniem. Z Londynu do Inverness jechaliśmy ponad 8 godzin pociągiem (ponad 900km) i tak naprawdę po raz pierwszy cieszyłem się z tego, iż miałem dwie przesiadki w czasie podróży. Na miejsce dotarłem wraz z moim synem Kubą i siostrą Elą ok. godz. 18. w wieczór poprzedzający start. Zanim trafiliśmy do hotelu i coś wrzuciliśmy na ruszt (pizza to zdecydowanie nie jest dobry wybór na danie przedmaratońskie - cóż, jak się nie ma co się lubi…) była już godz. 21.

Rano pobudka o godz. 5.30. Szybkie śniadanie, spakowanie ostatnich rzeczy do worka i w drogę do biura zawodów. Z racji tego iż przyjechaliśmy na miejsce dopiero wczoraj wieczorem, nie mogłem odebrać pakietu startowego bo biuro było czynne tylko do godz. 18 (ciekawe co by powiedzieli biegacze u nas w kraju?). W biurze startowym nie ma tłoku (w końcu jest 6.30 rano), nieliczni tylko odbierają jeszcze swoje pakiety, zresztą dosyć mizerne (oprócz numeru startowego, kilku reklam i broszury o maratonie, tylko kilka próbek spożywczych (np. z płatkami owsianymi) i butelka wody). Obiecana koszulka na być dopiero na mecie.

Po sprawnym załatwieniu formalności udaje się na punkt zbiorczy gdzie czekają już autobusy gotowe aby zawieźć nas na linię startu. Wkrótce ruszą pierwsze, rusza i mój.

Blisko godzinę pniemy się pod górę po wijących się drogach Szkocji. Widoki są fantastyczne, choć krajobraz surowy, prawie księżycowy. Około 8.30 docieramy do celu. Po wyjściu z autobusu uderza mnie mocny poryw zimnego wiatru. Jest zimno (ok. 8stopni C. a wiatr jeszcze potęguję to uczucie. Po chwili jednak wychodzi słońce i robi się jakby ciut cieplej. W takich warunkach godzina, która została jeszcze do startu dłuży się.

Każdy próbuje jakoś zorganizować sobie czas do startu. Jedni uzupełniają zapasy węglowodanowe, inni wręcz przeciwnie starają się „sprzedać” to, co mają w nadmiarze. Oczywiście nie może zabraknąć angielskiej herbaty (with a splash of milk) w wydaniu piknikowo-przedmaratońskim. Tak czy inaczej, czas na rozgrzewkę. Ten ucieka coraz szybciej i już za chwilę coraz więcej osób przesuwa się w stronę linii startu, co i ja czynię.

Tuż przed startem pojawia się „kapela” kobziarzy, których melodie zagrzewają do walki która przed nami tuż, tuż. Atmosfera robi się coraz gorętsza, choć jeszcze przed godziną zimny wiatr skutecznie schładzał rozgrzane głowy. Wreszcie kapela schodzi z drogi i spiker wtórowany przez biegaczy zaczyna głośno odliczać ostanie sekundy do startu. … 3, 2, 1 i huk statera oznajmia, że maraton Loch Ness właśnie się rozpoczął.  

Pierwsze kilometry staram się biec spokojnie, poniżej swoich możliwości. Pierwsza połowa maratonu biegnie z górki, ale w drugiej jest dwa może nie duże, ale długie podbiegi. Moja taktyka zakłada więc przebiec pierwszą połowę trochę szybciej niż wynikałoby to z czasu, jaki chce uzyskać tak aby zrekompensować sobie trudniejszą drugą połowę. Wokół mnie niesamowite „okoliczności przyrody”: biegniemy cały czas wzdłuż jeziora (czyli loch) Ness, otoczonego niezbyt wysokimi górami, piękna słoneczna pogoda (przed coraz bardziej mocniej świecącym słoneczkiem chroni nas rząd drzew po obu stronach drogi) i super atmosfera wśród biegaczy i zagrzewających  kibiców. Wszystko to sprawia, że wkrótce po starcie „odurzony” panującymi wokół mnie warunkami powoli zapominam o zaplanowanej taktyce i daję się ponieść emocjom.

Zamiast zaplanowanego tempa ok. 5.18 min/km, schodzę poniżej 5.10 a nawet 5.00. Wszystko idzie dobrze do 29 km. Wtedy …. no właśnie zaczyna się nie tylko „ściana”, ale i podbieg o którym przecież wiedziałem. Niby nie stromy, ale dłuży się i dłuży. Tracę powoli siły. Coraz więcej osób mnie wyprzedza a ja ku swemu wielkiemu rozczarowaniu widzę jak wskazania mojego średniego tempa na „gremlinie” rośnie i rośnie i coraz bardziej zaczyna się oddalać od założeń przedbiegowych.

Ostatnie 10 km to prawdziwa masakra. Nie pomagają podawane przez wolontariuszy na trasie żele energetyczne i przynoszą tylko chwilowe ożywienie. No tak, mogą nic zrobić więcej, bo gdy na własne życzenie taktyka wzięła w łeb to kilka dodatkowych kalorii nie naprawi błędów młodości. Teraz już jest za późno. Moim marzeniem jest już tylko dobiec do mety. Wiem, że nie tylko nie osiągnę celu jaki sobie postawiłem (czyli poprawienie czasu ze swojego debiutanckiego maratonu rok temu w Warszawie) ale i nie będę nawet w stanie złamać 4h.

W końcu teren zaczyna się wypłaszczać i widać w oddali zbliżające się zabudowania miejsce. Jeszcze agrafka na kilometr przed metą i teraz już rzucam na szalę wszystkie siły, jakie jeszcze mi zostały podsycając je dodatkowo złością na siebie samego za pychę biegacza i brak konsekwencji.

W końcu kończę maraton Loch Ness z czasem 4:24:59, czasem dalekim od moich planów i jeszcze dalszym od moich marzeń. Choć zły na siebie to lekcję pokory jaką dzisiaj odebrałem będę pamiętał na długo i mam nadzieję, że wyciągnę  z niej właściwe wnioski dla siebie.

Po przekroczeniu mety odbieram medal i koszulkę techniczną z logo maratonu. Jeszcze banany, słodycze, napój izotoniczny i po spotkaniu z najbliższymi czekającymi na mecie udaję się do szatni, aby zmienić ubranie – wiem, że za chwilę zrobi mi się nagle zimno i nie będę w stanie się ruszyć. Następnie ruszamy na obiad.

Tak przynajmniej to się nazywa. Niby wszystko w porządku zupa i danie główne. Do tego herbata. Problem jest w tym, że wszystko to nie daje się zjeść. Jest kompletnie bez smaku. Zupa z puszki (rosół drobiowy) to produkt sponsora tytularnego maratonu – firmy Baxter’s: ciecz o przezroczysto-słomkowej barwie, w której pływają sporadyczne kawałki jarzyn i jeszcze rzadsze nitki drobiu. Jedynym plusem tej zupy jest to, że jest ciepła, dlatego zjadam ją nie marudząc i mając nadzieję że „drugie” będzie lepsze. Niestety. Nie jestem w stanie zjeść więcej niż kilka kęsów rozgotowanego ryżu i kurczaka. Nie dość, że kompletnie pozbawione smaku to jeszcze zimne. Brrrr…

To już moja druga przygoda z jedzeniem w Szkocji (pierwsza miła miejsce w czasie podróży służbowej dwa lata temu) i po raz drugi muszę powiedzieć zdecydowane „nie” dla tego rodzaju smaków. Już wiem, że dzisiaj nie obejdzie się bez zjedzenia czegoś konkretnego i przede wszystkim smacznego w jednej z restauracji na mieście. Tak też się dzieje: lądujemy we włoskiej restauracji na kojącym nerwy i kubki smakowe spaghetti carbonarra (czemu Ci wyspiarze są tak pozbawieniu smaku? czy to tak trudno wymyślić makaron?). Po tak dobrym posiłku udajemy się do hotelu na zasłużony odpoczynek i szybko zasypiamy do dniu pełnym wrażeń.

Jak mogę ocenić Baxter’s Loch Ness Marathon? Organizacja była bez zarzutu, a to, co mnie osobiście denerwowało, wynikało z innej kultury Szkotów (np. zamknięcie biura zawodów już o godz. 18 w dniu poprzedzającym maraton czy jakość posiłków). Pakiet startowy (oplata startowa 45 funtów) również zaskakuje swoją skromnością ale to chyba jest normą w wielu krajach, nawet na dużych imprezach (Loch Ness Maraton ukończyło 2700 osób). Na plus trzeba zaznaczyć przede wszystkim organizację punktów odżywczych i nawadniających wzdłuż całej trasy oraz bardzo sprawnie zorganizowany transport z mety na start maratonu (biuro i miasteczko zawodów oraz expo było zorganizowane na mecie maratonu).

Loch Ness Maraton to bardzo sprawnie zorganizowana impreza, w której z pewnością warto wziąć udział, choćby ze względu na piękne krajobrazy gór i jeziora. Polecam, szczególnie tym którzy nie boją się długiej podróży pociągiem (samochodem jest jeszcze dłużej) i którym nie przeszkadza (czytaj. są w stanie ścierpieć) kuchnia szkocko-angielska.

Co do oceny mojego udziału w tym maratonie to mogę napisać, że rzeczywiście bardzo wiele dowiedziałem się o sobie w jego trakcie. Była to bardzo cenna aczkolwiek gorzka lekcja pokory. To nie Nessi, ale moja własna psychika była „potworem”, który został nieujarzmiony (choć mówią że udało mu się nawet zrobić zdjęcie!).   

Damian Pyrkosz, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój

fot. vimeo