Marcin Żuk po Sahara Race: „4 Deserts sprawą narodową!”

Rozmawialiśmy z Marcinem Żukiem, jednym z polskich śmiałków, którzy w miniony weekend ukończyli Sahara Race, pierwszy etap prestiżowego cyklu 4 Deserts.

FestiwalBiegów.pl: To był dla pana debiut na pustyni. Jakie wrażenia?

Marek Żuk: To był mój debiut biegowy. Na pustyni, jako turysta byłem już wielokrotnie. Wszystko to, co się zdarzyło podczas imprezy, było w jednej strony nieoczekiwane, a z drugiej spotęgowane.

Co konkretnie?

Po pierwsze – Sahara nie jest płaska. Ukształtowanie terenu jest naprawdę różnorodne. Najniższa wysokość, na jakiej się znalazłem to 371m n.p.m., najwyższa zaś 1466m n.p.m., co wyglądało tak, jakbyśmy z Morskiego Oka wchodzili na Rysy. Na trasie nie brakowało odcinków, które miały np. 500-700m wzniesień na 10 kilometrach,

Czyli tak jakbyśmy wspinali się z Czarnego Stawu na Rysy…

Zgadza się.         

Po drugie – Sahara wcale nie jest piaszczysta. Teren był zmienny – piasek, kamienie, ciągle góra-dół. Można się było zmęczyć. Od razu powiem, że bieg nie jest najlepszym sposobem na przemieszczanie się w takich warunkach. Nazwa imprezy doskonale oddaje jej charakter – to wyścig, nie bieg. Nawet zwycięzca nie biegł cały czas. To jest niewykonalne, jeśli ktoś chce to robić, to na pewno polegnie. Zasada jest taka – na podbiegach się chodzi, na zbiegach się biega, a na płaskim biegnie się „Gallowayem” (marsz łączony z biegiem – red.). Nie wolno podbiegać – ludzie, którzy to robili, odpadli z imprezy już po 1. czy 2. etapie.     

Po trzecie…?

Pustynia nie jest tylko i wyłącznie gorąca. Było od 2 do 30-tu kilku stopni, w szczycie było 32, a w nocy było 2-3 stopnie. Miałem mały termometr z sobą i mogę to potwierdzić. Różnica temperatur była więc spora.   

Po czwarte - ciężar na plecach. Taszczenie 12-kilogramowego plecaka przez 40 i więcej kilometrów i przez ponad 20, 30 czy 40 godzin, nie jest łatwe. Naprawdę trudno to sobie wyobrazić, jeśli się tego nie doświadczy. Myślę, że podobne odczucia jak my mają Spartanie, do których zresztą sam należę, biegając maratony w swoich tradycyjnych uniformach, z hełmami, tarczami, włóczniami.   

Nawigacja?

Trasa była oznaczona chorągiewkami rozmieszczonymi co 100 m. W nocy też je było dobrze widać. Było też dodatkowe oznakowanie, dodatkowo zawsze ktoś biegł przede mną. I nie była to jedna osoba, tylko 200 – zawsze ktoś był w zasięgu wzroku. Były też checkpointy co 10 km. Problemy zdarzały się sporadycznie, tylko raz nie wiedziałem, gdzie mam biec. Ale tylko przez chwilę, bo po chwili odnalazłem chorągiewkę.   

Rozumiem, że na checkpointach można było się posilić, ugasić pragnienie…

Tak. Powiem więcej, trzeba było obligatoryjnie uzupełnić zapas wody. Organizatorzy nie wypuszczali na trasę nikogo, kto nie miał przynajmniej 2 litrów w plecaku.       

Co było dla pana najtrudniejsze?

Po każdym etapie nie była możliwa pełna regeneracja. W ogóle można nie mówić o regeneracji, tylko aktywnym odpoczynku. Dziś maraton, jutro maraton, pojutrze też, a na dokładkę dwa maratony, a potem jeszcze jeden maraton i sprint do mety. Z całym szacunkiem dla uczestników Biegu 7 Dolin, Rzeźnika, BUTa (Beskidy Ultra Trail – red.) czy innego ultramaratonu, ale w takich imprezach biegnie się „stówkę” i potem jest czas na masaże, kąpiel. My musieliśmy biec dalej.

Jak się pan czuje po imprezie?

Ogólnie rzecz biorąc jestem mocno zmęczony i trochę jeszcze opuchnięty. Wcale nie schudłem, a przybrałem 2 „kilo”. Powoli jednak wracam już do swoich 86 kilogramów. Urazów na szczęście nie ma. Za mną już dziś jeden masaż, za chwilę idę na drugi, sportowy. Dochodzę do siebie (śmiech).

Ma pan końskie zdrowie…

Wysiłek rzeczywiście był duży, ale jestem biegaczem i dla mnie to normalne, że po zawodach boli. Oczywiście nie porwaliśmy się z chłopakami z motyką na słońce, bo mamy za sobą długie przygotowania. Skala tego wszystkiego, „psychiczność” była mocno wyczerpująca…

Jak pod kątem fizycznym wyglądał Wasz wysiłek?

Intensywność biegu nie była liczona HR-em (wskaźnik tętna sportowca – red.), specjalnie się nawet nie spociłem. Sam wysiłek był „nisko tętnowy” – nie przekraczałem 150 uderzeń na minutę.  

Biegliście pojedynczo. Dlaczego nie w duetach?

Prowadzono klasyfikację drużynową, ale trzeba było biec 25m od siebie – parę zespołów rzeczywiście tak rywalizowało, wygrała drużyna Uniwersytetu Pekińskiego. Moglibyśmy z nimi wygrać, ale cała nasza czwórka miała inne cele na tę imprezę, rywalizacja w grupie mocno utrudniłaby nam zadanie. Pokazały to wyniki – Andrzej (Gondek – red.), chyba najlepiej wytrenowany z naszej czwórki, zajął 12. miejsce, Marek (Wikiera), który ma za sobą doświadczenie z Maratonu Piasków, był 21. Byliśmy teamem organizacyjnym, ale sportowo każdy walczył dla siebie. Trasa zresztą znakomicie nas zweryfikowała.

Jaki miał pan plan na Sahara Race?

Chciałem dobiec bezpiecznie do mety. Po cichu liczyłem na pierwszą setkę. Nie sądziłem, że zrobię to na tak wysokim, bo 67. miejscu. A mogło być jeszcze lepiej, bo popełniłem kilka błędów. Teraz jestem mądrzejszy (śmiech). Mój plan stał się udziałem Daniela (Lewczuka), dla którego był to pierwszy, formalny start w maratonie. 89. miejsce, które zdobył, to świetny wynik. Oczywiście solidnie na nie zapracował.

Kontaktowaliście się z sobą panowie na trasie?

Nie, bo nie było potrzeby. Na checkpointach sprawdzaliśmy tylko swoje wyniki. Widok Andrzeja atakującego „Top10” radował serca. Skończył tuż za dziesiątka, ale tak naprawdę powinien finiszować dwie pozycje wyżej. Dostał regulaminową karę, bo wraz z 8 innymi zawodnikami podążył za liderem, który pomylił trasę i pobiegł nieoznaczonym fragmentem. Dodatkowe pół godziny zaważyło na ostatecznym wyniku.

Jak wyglądały wasze biwaki?

Mieliśmy wspólny namiot, oznaczony numerem 6, razem z czwórką Duńczyków. Obok byli Szwajcarzy i Kanadyjczycy. Żartowaliśmy, że ten fragment biwaku był mocno biało-czerwony (śmiech). Takich namiotów było w sumie 25, przebywało w nich po 7- 8 osób. Do tego 75 osób obsługi. "International camp in the middle of the desert" – taką nazwę nosiło to miejsce, znamienną zresztą.

Tu już mieliście kontakt z sobą…

Oczywiście. Razem jedliśmy posiłki, z wyjątkami jeśli ktoś później dotarł na metę. Zwykle wszyscy finiszowaliśmy w godzinach od 13 do 15-tej. Tu trzeba było się też umyć. Stosowaliśmy wilgotny papier toaletowy z rossmana – bardzo pomagał w utrzymywaniu higieny (śmiech). Tak koło godz. 18 zwykle wymienialiśmy się doświadczeniami, a o 20-tej przychodziła pora na sen. Pobudka o 5 rano, start o 8.

Skąd tak wczesna pobudka?

Trzeba było dobrze zjeść, żeby mieć siłę do rywalizacji. Podstawową rzeczą była suplementacja. Po każdym etapie łykaliśmy tabletki sodowo-potasowo-magnezowe. Przed Sahara race przebiegłem 15 maratonów i nigdy nie musiałem tego robić na trasie, tu było to koniecznością. Bez tego najzwyczajniej ścięło by nam organizmy.

W imprezie wzięła też udział Magdalena Dombek, która ma polskie i niemieckie obywatelstwo. Co mówiła o swoim udziale w imprezie?

Magda to wspaniała osoba. Do Niemiec wyjechała z rodzicami, gdy była jeszcze dzieckiem. Tam mieszka, tam pracuje jako – uwaga – ordynator oddziału psychiatrii w jednej z tamtejszych klinik. Żartowaliśmy, że na Saharę przyjechała zdiagnozować swoich kolejnych pacjentów (śmiech).

Z tego, co wiemy, swoje starty na pustyniach traktuje zupełnie luźno…

Na miejscu okazało się, że zalicza właśnie swoją trzecią imprezę cyklu 4 Deserts. Wcześniej pokonała już Gobi i Atakamę, ale nie w cyklu Grand Slam, tylko zupełnie hobbystycznie. Co ciekawe, Magda głównie chodzi. Jest znakomitym piechurem. Jak dobrym? Idąc cały czas, zajęła 88. miejsce, tuż przed Danielem. Na dystansie 250 km wygrała z nim o 45 sekund. Wynik zrobił na nas wrażenie.  

Mamy więc drugą Polkę, która trafiła na karty historii 4 Deserts…

Tak. Natalia Sierant, mieszkająca na co dzień w Hong Kongu, ma na „rozkładzie” 2 imprezy cyklu. Kobiety są na razie lepsze od mężczyzn (śmiech)  

Co ciekawe, gdy rozmawialiśmy z Magdą o polskich imprezach, stwierdziła, że może w przyszłym roku przyjedzie na BUTa lub Bieg 7 Dolin. Powiedziałem nawet, że jeśli miejsca w Krynicy się skończą, to na pewno znajdzie się dla niej miejsce na starcie…

Nie pomylił się pan…

Sama Krynica bardzo się jej podoba, zrozumiałem, że już była w tamtych rejonach. Zobaczymy, co wyjdzie z tych planów.

Jak zareagowaliście na gorące powitanie polskich kibiców na mecie w Petrze?

Bardzo fajna historia. To byli polscy pielgrzymi, który odwiedzali akurat miejsca święte – Jordanię, Izrael. Kiedyś też byłem w takiej roli i też wizytowałem Petrę, nomen omen zresztą bardzo ciekawe i bezpieczne miejsce na Bliskim Wschodzie – polecam. Gdy turyści dowiedzieli się, że Sahara Race odbywa się w tym miejscu i że startują w nim Polacy, poczekali na biegaczy.  

Co się czuje w takich momentach? Po takim wysiłku, tak daleko od domu…

Gdybyśmy obok dopingu usłyszeli jeszcze Mazurka Dąbrowskiego, to byśmy się pewnie popłakali (śmiech). Bardzo miła i niespodziewana sytuacja, także dla tych ludzi, bo niespodziewani się, że zobaczą tu polskich sportowców. Żartowali nawet, nie jesteśmy w tak dobrej formie, że nie muszą śpiewać słynnego „Polacy nic się nie stało”. 

Jesteśmy już po zawodach. Czy zmieniłby pan coś w swoich przygotowaniach do imprezy? Wspomniał pan o „kilku błędach”. Można było zrobić coś lepiej?

Osobiście chyba nic, ale powiem tak. Biegacze za dużo biegają, a za mało ćwiczą. Wielu się na mnie obraża za taki osąd, ale na bazie swoich doświadczeń widzę, że tak jest…

Jak to?

Żeby biegać w takich imprezach jak Sahara Race, potrzebne są silne mięśnie i ogólna sprawność fizyczna. Przeciętny biegacz jest słaby fizycznie, chyba się pan zgodzi. Nie jest w stanie wziąć na siebie takiego plecaka i pobiec. Moja życiówka w maratonie to pułap 3:59:00, co jest tak naprawdę śmiesznym wynikiem, ale wiem, że w starciu z kolegami z wynikiem np. o pół godziny lepszym, na dystansie powiedzmy codziennie 30 km i 8-kilogramowym bagażem na plecach, już po dwóch dniach będę od nich lepszy.  

Kiedy pan to zrozumiał?

Rok temu, gdy zacząłem trenować crossfit biegowy. Naprawdę nie chodzi o to, by iść na Agrykolę i „walnąć” 10 km, ale żeby urozmaicić trening pompkami, przysiadami, brzuszkami. Po to żeby wzmocnić plecy, barki, ramiona. Bez tego nie ma możliwości ukończenia takiego wyścigu. Nie ma też możliwości efektywnego biegania. Dzięki ćwiczeniom ogólnorozwojowym od maja ubiegłego roku poprawiłem się w maratonie o 20- kilka minut, a 6 dni po maratonie, w którym złamałem barierę 4 godzin, pobiegłem „dychę” w czasie nieco powyżej 45 minut. Niektórzy nie potrafią nawet chodzić po takim czasie.

Wierzy pan mocno w siebie…

A dlaczego nie! Polacy mają to do siebie, że jak ktoś mówi o swoich sukcesach, szczyci się swoim osiągnięciem, to musi być zarozumiały, pyszny. Nieprawda. Bez wiary nie ma sukcesów w sporcie, w życiu.   

Czy po pierwszej imprezie cyklu 4 Deserts może pan powiedzieć, że dobiegnie do jego śnieżnej mety? 

Tak. Jeżeli nie będzie kontuzji, to zdecydowanie tak. Nie myślę o tym w kategoriach „uda mi się”, tylko zakładam, że to zrobię. Mam mocną głowę (śmiech), jestem przekonany do własnych umiejętności. Czy się boję? Często słyszę to pytanie. Odpowiadam, że czuję respekt do gór, do pustyni, ale się nie boję. A to duża różnica. Nie trzeba bać się wyzwania. Razem z kolegami jesteśmy na etapie triumfu, nie triumfalizmu. Uważaliśmy, że jesteśmy w stanie przygotować się do imprezy, przygotowaliśmy się, pobiegliśmy i mamy się z czego cieszyć. Naszym celem nie było zwycięstwo, bo mierzyliśmy i mierzymy siły na zamiary. Są lepsi od nas.

Jak będą wyglądać pana przygotowania do biegu na pustyni Gobi?

Dwa tygodnie odpoczynku, 15 marca ruszamy z Danielem z 10-tygodniowym cyklem przygotowawczy. W części biegowej wspomaga nas Jerzy Skarżyński. Andrzej i Marek mają też własne plany. Wciąż jednak jesteśmy amatorami ale – jak ja to mówię – dobrze przygotowanymi. Nadal tworzymy też jeden zespół. 4 Polaków na 4 pustyniach. Chcemy być pierwsi, którzy tego dokonają. Lepsi będą od nas tylko polscy zwycięzcy tego cyklu!

Czy wyjazd do Chin macie już panowie dopięty logistycznie i finansowo?

Tak. Lecimy do Pekinu Dreamlinerem, potem przesiadka do miejsca startu. Biegamy. Wracamy potem do Pekinu, zwiedzamy miasto i odwiedzamy polską ambasadę. Wracamy znów do Warszawy, na Okęcie.  

W jaki wynik pan celuje?

Na Gobi pójdzie mi lepiej, bo tam jest więcej gór, po których dobrze mi się chodzi. Jeśli skończę w pierwszej „50”, szeroko się uśmiechnę!

Oby tak się stało!

Nie zapeszajmy (śmiech)

Ogarniacie to całe zamieszanie medialne, jakie wokół was powstało?

Staramy się. Wczoraj byliśmy w „Pytaniu na Śniadanie”. Dziennikarze, także ci ogólnopolscy interesują się tematem, udzielamy wielu wywiadów. Super sprawa. Sprawa narodowa rzekłbym (śmiech).

Gdzie można szukać o Was informacji?

Skromnie nie wspominasz o FestiwaluBiegów.pl. Niesłusznie, bo naprawdę to, co robicie, jest dla nas bardzo ważne. Ogromne dzięki. Liczymy na więcej! Zapraszam też na naszego facebooka, tam staramy się na bieżąco informować o naszych planach. Cieszymy się z każdego „lajka”! 

Rozmawiał Grzegorz Rogowski