Marek Ciszyński: "Bez ręki też można fajnie biegać. I nie zamierzam z tego rezygnować!"

Marek Ciszyński ma 55 lat, jest Ślązakiem z Katowic. Od 17 roku życia nie ma lewej ręki, pozostał mu tylko krótki kikut przedramienia. W 1981 roku, udając się do szkoły, próbował wskoczyć do ruszającego pociągu... Był wtedy czynnym sportowcem, w technikum uprawiał biathlon.

Niespełna rok temu po raz pierwszy spotkałem go na biegowej trasie w górach. Było to w Gorcach, na zawodach GUT-48 km. Widok biegnącego z jedną ręką mężczyzny, który mimo poważnej niepełnosprawności poruszał się naprawdę żwawo i świetnie radził sobie z (jednym, oczywiście) kijkiem, był niesamowity. Przy którymś z kolei spotkaniu, nieśmiało zaproponowałem rozmowę na ten temat, a Marek... zgodził się bez najmniejszego problemu.

– Od 38 lat jestem niepełnosprawny, ale... jak sam powiedziałeś, proponując mi tę rozmowę, mam do swego kalectwa dystans. Nie rusza mnie, że ktoś mi się przygląda. Mam dobrego kolegę, który na przywitanie zawsze wyciąga do mnie lewą rękę - tę, której nie mam (śmiech). Nie ciskam się, bo wiem, że ma gdzieś moje kalectwo, tak samo jak ja mam je w... nosie. Zawsze mi powtarzał, żebym nie przejmował się niepełnosprawnością, tylko szedł do przodu. I o to chodzi!

Najbardziej ciekawiło mnie, jak Marek radzi sobie z bieganiem. Przecież brak ręki to zaburzona równowaga ciała, która przy naszej aktywności jest niezwykle ważna!

– Rzeczywiście, na pewno inna jest dynamika biegu, całkiem inna koordynacja i równowaga. Krzywi się, a przez to boli, kręgosłup. I nie chodzi tylko o to, że jeśli masz dwie ręce, to sobie równoważysz ciało w biegu. Ja na przykład mam lewą łydkę dużo grubszą niż prawą, bo bardziej ją obciążam, żeby dociążyć tę stronę ciała pozbawioną ręki. Sam zauważyłeś, jak poznaliśmy się na trasie, że lewe ramię mam wyżej niż drugie – jest lżejsze, a ja mam przez to skrzywiony kręgosłup. (czytaj dalej)


Marek biega już od kilkunastu lat i robi to wbrew opinii lekarzy, bo uważa, że ruch służy jego zdrowiu.

– Doktorzy mówią, że bieganie jest dla mnie zdecydowanie niewskazane –  przyznaje. – Ale ja mam całkiem inne doświadczenia. Każda forma aktywności fizycznej, a więc także bieganie, pomaga mi choć trochę wyjść z niepełnosprawności, czy - nie bójmy się tego słowa - kalectwa.

– Ruch jest dla mnie bardzo ważny. Każda aktywność fizyczna. – tłumaczy 55-letni biegacz. – Dużo pływam. Każdej zimy wiele czasu spędzam na nartach. Bardzo mi pomagają. Jeszcze przed wypadkiem, jako uczeń technikum, uprawiałem biathlon i zasuwałem na nartach z karabinem na plecach. Ale zjazdówki to też przewspaniały sport!

– Przez lata, każdej zimy oglądałem Justynę Kowalczyk i tak niesamowicie jej zazdrościłem, jak za metą padała z wyczerpania na twarz. Sam kilka razy tak padłem i wiem, jak wspaniałe to uczucie. Przy bieganiu masz to samo. Wiesz, że dałeś z siebie wszystko. Wyplułeś płuca, ale Twój organizm mówi ci: Super, fajnie! Bo człowiek jest maszynerią stworzoną do ciężkiej pracy, a im intensywniej jest używany, tym bardziej się udoskonala – mówi ze swadą.

Ale dla Marka Ciszyńskiego bieganie to nie tylko przyjemność, nie tylko terapia poprawiająca zdrowie. To naprawdę niełatwe wyzwanie.

– Muszę przyznać, że bieganie, a zwłaszcza bieganie w górach, wiąże się dla mnie z niesamowitym strachem. Bardzo boję się upadku. Ja dwa razy wyrżnąłem i to tak solidnie. Raz nawet złamałem ząb, a za drugim razem poleciałem na kamienie i strasznie się poobijałem. Na letnich Gorcach w ubiegłym roku widziałeś, że mam duży problem ze zbieganiem. To jest właśnie strach, żeby się nie przewrócić. Dla mnie złamanie jednego palca byłoby tragedią. Ty jak złamiesz palec to nic strasznego się nie dzieje, a poza tym padając lądujesz na dwóch rękach i w ten sposób się asekurujesz. Ja - ląduję od razu na twarz, ewentualnie na ramię, co najczęściej wiąże się z poważnym urazem.

Bieganie jest więc dla Marka trudne, ale... – Trudności w życiu są po to, by je „rozwalać”, a nie po to, żeby się poddawać – mówi stanowczo.

Do sportu wrócił po wypadku na początku XXI wieku, zbliżając się już do czterdziestki. Zaczął od biegania.

– Ze mną było jak z każdym mężczyzną. W wieku 25-30 lat zaczynasz pracować, budujesz dom, zakładasz rodzinę, wychowujesz dzieci. Powoli wsiąkasz w domowe życie, kapcaniejesz, trochę się osuwasz i zapuszczasz. To jest niebezpieczny wiek, zapuszczasz się i po czterdziestce, przed pięćdziesiątką wielu kończy zawałem serca. Jakiś czas temu wyszedłem spod prysznica i mój brat powiedział: „Marku, wziąłbyś się trochę za siebie! Robiłbyś coś, chłopie.” Rzeczywiście, brzuszek mi trochę urósł... (czytaj dalej)


– Minęło trochę czasu, aż pomyślałem, że dzieci już trochę podrosły, mam nieco więcej czasu, więc może... trzeba by się ruszyć! Próbowałem kilka razy, bezskutecznie, bo robiłem typowy błąd początkującego: od razu chciałem przebiec 5 kilometrów. Wreszcie zrobiłem inaczej. Na pierwszy raz pokonałem biegiem 300 metrów i to jeszcze zatrzymując się dwu- czy trzykrotnie. Z domu, malutkie kółeczko i z powrotem do domu – wspomina nasz rozmówca.

– Któregoś dnia wróciłem, a organizm powiedział: chcę jeszcze raz! Więc przebiegłem drugie kółeczko – kontynuuje opowieść o swoich sportowych losach. – I tak powoli, powoli, powoli... Po kilku miesiącach doszedłem do 3-4 km biegu. Organizm był coraz wydolniejszy, rzuciłem palenie, brzuszek trochę zszedł. To był rok chyba 2001.

– A w 2003 przebiegłem pierwszy maraton! –  chwali się. – Do tej pory ulicznych maratonów i górskich biegów ultra przebiegłem około 40. W asfaltowym maratonie doszedłem do wyniku 3 godziny 19 minut w Poznaniu, w półmaratonie nieznacznie złamałem 1:30, a moimi najdłuższymi biegami były Rzeźnik 80 km (pokonałem go sam, bo partner nie ukończył) i GUT-84 w Gorcach. W tym roku w Ochotnicy chcę zmierzyć się z dystansem GUT-102. Zobaczymy, jak sobie poradzę – mówi ostrożnie, ale ja nie mam wątpliwości, że da radę śpiewająco!

A dlaczego z bezpieczniejszej ulicy przeniósł się z bieganiem w góry, gdzie znacznie bardziej ryzykuje?

– Mój pierwszy górski raz przydarzył się na półmaratonie wadowickim. Dostałem straszne wciry, ale poczułem, że biegi górskie są zdrowsze dla nóg, stawów. Nie wiem, czy chodzi o to, że na płaskim ruch stopy jest cały czas jednakowy przez ileś tam kilometrów, czy o to, że w górach rytm jest zmienny, raz się biegnie, raz się podchodzi, czy o nierówne podłoże, na którym układ kostno-stawowy pracuje całkiem inaczej... Wiem, tylko, że po maratonie asfaltowym 3 dni dochodzę do siebie, a po 48 kilometrach w Gorcach mogę następnego dnia swobodnie pobiec 20-kilometrowy Ochotnica Challenge.

– Nauczyłem się, że muszę być niezwykle skupiony na trasie, nie wolno mi oderwać wzroku od podłoża. Mimo to, nie ustrzegłem się upadku i choć bardzo uważałem, ani się spostrzegłem jak złamałem ząb i wylądowałem w wielkiej kałuży, w której o mało się nie utopiłem. Ale i tak bieganie w górach służy mi zdecydowanie bardziej. Nie niszczy tak organizmu jak asfalt.

Brak ręki to w bieganiu jeszcze jedno utrudnienie. W górach ważne są kijki, a Marek z oczywistych względów nie może ich używać tak jak większość z nas. Jak więc radzi sobie z kijkami? (czytaj dalej) 


– Czasami gubię – śmieje się. I od razu tłumaczy: – Nie, no, po prostu biegam z jednym, skoro mam jedną rękę. Ale to też daje bardzo dużo. Na podejściach kilka, może 10 procent dodatkowej siły, a poza tym pomaga zaasekurować się w niektórych momentach, na przykład przy poślizgu. Ot, choćby w ubiegłym roku na wspomnianym już Gorce Ultra-Trail, którego trasa była w wielu miejscach zmasakrowana przez podtopienia spowodowane ulewami. Gdy w środku szlaku był rów, szło się wtedy jednym brzegiem tego rowu, a kijkiem wspierało na drugim. Trzeba tylko uważać, żeby się nie nadziać, nie nabić na ten kijek przy ewentualnym upadku – zastrzega.

Nie mając jednej ręki, Marek nie może uprawiać wszystkich sportów, które by chciał i które lubi. Tak jest z ukochanym w młodości biathlonem: – Od czasu wypadku i utraty ręki unikam sportów, w których musi być zaangażowana prawa ręka. Mam tę stronę ciała i tak już bardziej rozwiniętą, niż lewą, więc nie chcę pogłębiać dysproporcji. W ramach rehabilitacji staram się praktykować sporty, w których jak najmocniej ćwiczę kikut i lewą, słabszą stronę ciała. Mimo, że podoba mi się skitouring, odpuściłem go sobie, niestety, bo tam trzeba mocno pracować obiema rękami – mówi z lekkim żalem.

Ale aktywności i tak mu nie brakuje.

– 3 lata temu, po 34 latach przerwy, zacząłem znowu jeździć na rowerze! Kolarstwo to była kiedyś moja wielka miłość. Po wypadku dość szybko wsiadłem na rower, ale wywinąłem dwa razy tak solidnego orła, że musiałem odpuścić. Aż wreszcie kolega, który też jest bez ręki, poradził mi, żebym spróbował z protezą. Tak zrobiłem, wsiadłem na rower i... dostałem kompletnej szajby! Rower jest teraz moją największą miłością! Ta proteza, którą pod moim kierunkiem przygotowali mi tokarz i spawacz, to są aluminiowe rurki i koledzy, z którymi jeżdżę, wołają na mnie robocop. Nie nadaje się do biegania, za to na rower jest fenomenalna!

Wielokrotnie w czasie naszej rozmowy Marek Ciszyński powtarza, że nie zrezygnuje ze sportu i aktywności fizycznej.

– Biegam, pływam, jeżdżę na nartach, a przede wszystkim "cisnę" na rowerze i nie zamierzam z tym zrywać. Nie chodzi o wyniki, tylko o zdrowie. Ktoś mądry powiedział, że mój wagon z napisem „peleton” już odjechał i niczego wielkiego w moim wieku nie osiągnę. Ale mogę zawalczyć o zdrowie! I wcale nie chodzi o jakąś szajbę na tym punkcie. Mam żonę, czwórkę dzieci i przede wszystkim chcę im służyć, a do tego muszę być zdrowy – tłumaczy Marek.

Piotr Falkowski

zdj. Jacek Deneka UltraLovers, Fotografia Bez Miary Magdalena Sedlak, Michał Złotowski - photography