Kilka dni przed biegiem zobaczyłam gdzieś w internecie cytat: „Die with memories not dreams” i pomyślałam o tym, co mnie czeka 10 września 2016 roku w Krynicy. Z jednej strony nie mogłam się już doczekać, z drugiej zaczęłam się bać – pisze Anna Stępień-Sporek, Ambasadorka Festiwalu Biegów
Kiedy wpadłam na pomysł, że pobiegnę, start był gdzieś w bliżej nieokreślonej i dalekiej przyszłości. Nagle stał się realny i za kilka dni miałam zmierzyć się z górami. Kiedy dopadał mnie strach, wracałam do tego cytatu, bo – jak się bliżej nad tym zastanowić – to chyba moja dewiza zwłaszcza w kontekście pasji, którą jest bieganie. Jak przeanalizuję ostatnie dwa lata, to właśnie było zamienianie marzeń w cele i podjęcie próby ich realizacji. W taki sposób potraktowałam także ten bieg. Przygotowywałam się, ale jak zwykle miałam wrażenie jednego dnia, że za mało, innego - że może jednak dopada mnie przetrenowanie.
Dzień wcześnie zameldowałam się w Krynicy. Okazało się, że biegnę z numerem 367 – podobno szczęśliwym. Tej myśli trzymałam się przez cały bieg zwłaszcza jak po raz kolejny głowa mówiła, że nie dam rady. Start znów o nieludzkiej porze, czyli o 3 nad ranem. Uwielbiam ten klimat. Kolorowy tłum biegaczy z czołówkami. Mieszanka radości, wręcz euforii, z przerażeniem, nerwowymi rozmowami i sprawdzaniem, czy aby na pewno wszystko zostało zabrane. Nagle pięć minut oczekiwania na start dłuży się. Podobne plecaki, kijki, bidony i w głowach jedna myśl - chcę już biec.
Wreszcie wszyscy ruszyli. Najpierw krótko asfaltem, a potem las nocą. Zawsze mnie to trochę przeraża, choć jednocześnie jest ekscytujące. Z jednej strony trzeba zachować podwyższoną czujność, a z drugiej wijący się w ciemności sznur zapalonych czołówek wygląda niesamowicie. Okazało się, że podejście jest dosyć strome, a do tego dużo luźnych kamieni. Analizowałam wcześniej profil trasy, wiedziałam, że zaczynamy od Jaworzyny Krynickiej, a więc ponad 500 m wyżej niż Deptak w Krynicy, a mimo to zaskoczenie.
Tuż przed szczytem pierwsze wątpliwości, czy na pewno dam radę, ale potem kilka kilometrów w dół lub po płaskim. Nogi odpoczywają, a ja czuję, że te wątpliwości były chwilowe. Wiem, że nie jest to mój dzień, wiem, że pobiegnę wolniej i czekam na świt.
Zaczynam myśleć o tym, kiedy będę mogła zdjąć czołówkę i będą te widoki, o których słyszałam. Cieszę się jak dziecko, gdy niebo zaczyna robić się coraz jaśniejsze, a ja widzę w dolinach chmury i słońce wyłaniające się w oddali. Widok cudowny, a ja biegnę nad chmurami! Czuję, że jestem we właściwym miejscu. Jaką jestem szczęściarą, że mogę tu być.
Nie mogę powstrzymać się od zrobienia kilku zdjęć dla bliskich - co tam czas, limity - podziwiam widoki i jestem dumna, że jestem już w tym miejscu. Kilka miesięcy temu dla mnie nieosiągalnym.
Bardzo szybko przychodzi pierwszy punkt kontrolny i Wierch nad Kamieniem, a potem długo z górki. Znów lekkie zaskoczenie, że oznacza to prawie 700 m niżej. Lubię zbiegi, ale trochę przeraża kilka kilometrów po śliskich kamieniach.
Kolejny punkt kontrolny, a ja świętuję, że tylko 14 km do połowy trasy. Zawsze połowa trasy powoduje, że w mojej głowie pojawia się myśl - już blisko, bez względu na to, czy to 5, 21 czy 50 km. Wprawdzie wiem, że teraz będzie pod górę, ale tłumaczę sobie, że jak już na nią wbiegnę to będzie bliżej do mety niż do startu.
Zapas na punkcie kontrolnym ponad godzinę, więc chyba dam radę, choć co chwilę mam wątpliwości, czy start w tym biegu nie był zbyt ambitnym zadaniem. Owszem przebiegłam GWiNT 110 km, ale nie było takich przewyższeń. Pocieszam się, że nic mnie nie boli, podziwiam piękne widoki i miałabym ochotę zatrzymać się na trochę dłużej. Tłumaczę sobie, że tylko ta górka i meta niedaleko.
Z tymi pozytywnymi myślami biegnę, truchtam, idę pod górę. Jest ciężko, ale przecież to bieg górski. Trochę przeraża, że widzę pierwsze osoby, które już nie dają rady, źle się czują, mają kontuzje, problemy żołądkowe. Wiem, że ultramaratony to nie przelewki i tak może być. Zdaję sobie sprawę, że te opowieści o przeszywającym bólu, obtartych stopach, zawrotach głowy, skrajnym zmęczeniu i odwodnieniu są prawdziwe. Zaczynam się bać, że może i mnie to dopadnie, ale zaraz - przecież czuję się dobrze - do przodu i myśleć pozytywnie.
Jest pięknie, a ja w końcu widzę znak, na który czekałam - 50 km. Nie mogę powstrzymać się od zrobienia zdjęcia, krótka rozmowa z tymi, co też na ten znak czekali i dalej z góry. Chyba to była najładniejsza część trasy. Z góry do Piwnicznej Zdroju. Znowu kilkaset metrów w dół. Czuję się jakbym leciała, coraz bardziej wierzę, że powinno się udać. Mijam uśmiechnięte osoby - takie ultra uwielbiam.
W Piwnicznej szybka decyzja - nie zmieniam ubrania, co było w planie. Nic nie przeszkadza, biegnie się dobrze, więc nie trzeba tego psuć. Wolontariusze napełniają bidony, podają banany, próbują pomóc. Ruszam dalej. Mostek i zaczyna się podbieg w górę. Kiedy już myślę, że to już koniec, zaczyna się kolejny długi odcinek w górę. Upał i wspinaczka na Wierchomlę. Długo, wysoko, w pełnym słońcu. Dopadł mnie kryzys.
Pełne słońce, otwarta przestrzeń, temperatura w okolicach 30 stopni, a mi nie tylko trudno biec, ale nawet iść. W tym momencie cieszę się, że mam z sobą kijki. Staram się posuwać do przodu, ale kiepsko idzie… W głowie kiełkuje myśl, że może odpuszczę, że jestem tak bardzo zmęczona. Niemal jestem zdecydowana, że na następnym punkcie kontrolnym rezygnuję zwłaszcza, że widzę, że wokół mnie dużo osób siada, źle się czuje, ma zawroty głowy, problemy żołądkowe. Bijąc się z myślami najpierw słyszę, że mam coś zjeść – baton, żel, usiąść na chwilę, a potem dam radę, jestem przecież zawzięta... Podobno, ale mi jest tak źle…
Potem jeden z bardziej doświadczonych biegaczy mówi, że jak dotąd dotarłam, to uda się. Mam jeszcze trochę zapasu do limitu, więc mam lecieć, bo trasa po Wierchomli jest już łatwiejsza, a ostatnie 12 km zupełnie z górki i pobiegnę je szybko. To już nastroiło mnie optymistycznie. Rachunek za i przeciw.
Zdecydowanie więcej argumentów na tak - bo już tu dotarłam i zostało tylko około 30 km, bo są piękne widoki, bo nie chcę rozczarować tych, co bezwarunkowo we mnie wierzą, bo będzie aż 5 punktów kwalifikacyjnych do UMTB, bo nie mam żadnej kontuzji, bo chcę dostać koszulkę finishera, bo na kolejnym punkcie drożdżówka, a na mecie lody… i jeszcze całe mnóstwo innych powodów. Nie ma co marudzić, biorę się w garść i ruszam szybko. Wprawdzie ostatnie 4 km zajęły mi godzinę i zapas czasowy się skurczył, ale trzeba podjąć wyzwanie. Nie ma, że nie mogę. Organizm daje przecież radę.
Długie zbiegi, a potem po asfalcie do punktu kontrolnego. Mam cel, więc szybko uzupełniam wodę i w drogę na ostatni punkt - Schronisko Bacówka nad Wierchomlą. Biegnę z kilkoma osobami, zaczynamy żartować, a ostatnie pięć kilometrów tłumaczymy sobie, że tylko jeszcze jeden zakręt. W rezultacie było ich co najmniej dziesięć.
Dobiegam do punktu z lekkim zapasem czasowym. Słyszę, jak jeden z organizatorów tłumaczy dziennikarzowi, że jak nadejdzie godzina zero, punkt zostanie zamknięty i niestety biegacze dalej już nie ruszą. Takie zasady, taki regulamin. Wybiegam z punktu, współczując tym, którzy dobiegną tu za kilkanaście minut, rozumiem ich łzy, rozczarowanie, zdenerwowanie i cieszę się, że udało mi się dobiec tak daleko. Jeszcze jeden stromy podbieg, a potem rzeczywiście z górki.
Ostatnie 10 km lecę! Niemal dosłownie, bo nogi same mnie niosą, a ja znów się dziwię, jak to jest możliwe, że po 90 km można biec i to tak szybko. Mijam kolejne osoby i słyszę słowa uznania, doping.
Ostatnia prosta - znów Deptak w Krynicy, biegnę do mety, medal i jestem szczęśliwa! Brudna, zmęczona, ale zadowolona, że wygrałam walkę z własnymi słabościami i chwilami zwątpienia. To daje mnóstwo siły i wiary, że można wiele znieść i pokonać negatywne myśli.
Nie było łatwo. Bieganie w górach to poważna sprawa, która wymaga wielu przygotowań. To wyzwanie dla organizmu. Po raz kolejny przekonałam się, że także wyzwanie dla psychiki. Nie był to mój dzień - byłam zmęczona, niewyspana, ale bardzo mi zależało, bo to było spełnienie jednego z moich marzeń biegowych.
Cieszę się, że znów miałam okazję spotkać na trasie wiele pozytywnie nastawionych i życzliwych osób, które dzieliły się swoim optymizmem i doświadczeniem. Jestem wdzięczna za podane kubki wody i pomoc w przepadku, a także dobre słowa bliskich i wiarę w to, że dam radę, kiedy ja przestawałam w to sama wierzyć!
Anna Stępień-Sporek, Ambasadorka Festiwalu Biegów