Ewa, niepozorna biegaczka, kryje w sobie dziką naturę. Twierdzi, że drzemiące w niej zwierzę to osioł, bo tyle w niej uporu, ale o lepszą siebie walczyła jak lwica. Walczyła i walczy dalej, bo jak sama mówi, musi się pilnować. Postawiła na swoim i znalazła sposób, by stracić 20 kg, a przy okazji pokochała znienawidzone bieganie. Teraz marzy o coraz dłuższych dystansach i konsekwentnie realizuje te plany. Poznajcie Ewę Krajewką-Paluch.
Zawsze byłaś osobą aktywną fizycznie?
Ewa Krajewska-Paluch: Generalnie tak, choć zdarzały się okresy bez aktywności: klasa maturalna, żeby dostać się na wymarzone studia, potem studia, ciąże i czas, kiedy dzieci były małe. Jednak odkąd pamiętam testowałam różne rodzaje aktywności fizycznej i diet, żeby schudnąć. Było więc karate w podstawówce i liceum, później aerobic, step, zumba, pływanie. Przerobiłam też diety i głodówki własnego pomysłu, ale także Cambridge i Dukana. Owszem, chudłam, by potem wszystko odrobić. Ogólnie można stwierdzić, że całe życie zmagam się z klątwa pazernych komórek tłuszczowych...
Czyli najpierw było odchudzanie, później bieganie. Co sprawiło, że postanowiłaś zmienić swoje życie?
Ostateczny dzwonek alarmowy odezwał się w mojej głowie, kiedy mniej więcej 6 lat temu zaczęłam miewać dziwne napady, ni to paniki, ni duszności, kiedy kładłam się spać. Serce kołatało mi jak szalone. Oczywiście nie co wieczór, ale jednak. Postąpiłam jak każdy rozsądny człowiek i umówiłam się do kardiologa. Doktor jako rozwiązanie problemu zaproponowała mi tabletki obniżające tętno. Zapytałam czy będę musiała je brać do końca życia i, oczywiście, okazało się, że tak. Byłam jeszcze przed 40. Wyszłam od niej z tą receptą i powiedziałam sobie, że muszę zrobić wszystko, absolutnie wszystko, co w mojej mocy, aby nie musieć ich brać. To, że wyglądałam jak młody hipopotam nagle zeszło na drugi plan, bo w mojej rodzinie wiele osób miało i ma poważne problemy kardiologiczne. Stanęłam przed dylematem. Tyle już prób za mną i wszystkie zakończyły się fiaskiem. I wtedy przypomniałam sobie ową powszechnie znaną prawdę, że na odchudzanie najlepsze jest bieganie. Bieganie, którego zawsze nienawidziłam i zarzekałam się, że prędzej sczeznę niż zacznę to robić. W podstawówce czy liceum to były najgorsze tortury. Cóż jednak było robić… Tego jeszcze nie próbowałam…
Jak wyglądały początki?
Znalazłam w sieci plan „od kanapowca do 60 minut ciągłego biegu", zrobiłam niezbędne zakupy i przystąpiłam do realizacji planu. Zawsze powtarzam, że mam tylko jedną cechę niezbędną do biegania - mój ośli upór. To dzięki niemu wykonywałam kolejne treningi z żelazną konsekwencją, choć do dziś pamiętam jak długo trwała wtedy minuta truchciku. Po niej zaś następowały dwie, stanowczo za krótkie, minuty marszu. Czy schudłam? Otóż na samym początku jakieś 3 kilo. Ale po trzech miesiącach mój podstępny organizm uznał: ok, teraz dodatkowo biegamy, z tym sobie też poradzę. I zaczęłam odrabiać stracone kilogramy.
W takim razie jak udało się schudnąć?
Małżonek, również zmagający się z przekleństwem żarłocznych komórek tłuszczowych, zaczął odchudzanie pod opieką Medycznego Centrum Odchudzania. Widząc ogromne ilości chleba i ziemniaków, a także 6 posiłków dziennie, oświadczyłam mu zdecydowanie, że prędzej kaktus mi na dłoni wyrośnie, niż on schudnie. rzecież chleb tuczy! A już szczególnie biały chleb. A on chudł! Okopałam się na swej pozycji, pomrukując regularnie, że ja się do tego nie nadaję, nie będę ważyć wszystkiego i jeść posiłków równiutko co trzy godziny, że kto to widział ostatni posiłek o 21 albo i 22. A on dalej chudł! Jednak biegać nie przestałam. Uparłam się, że osiągnę swój cel jedynie bieganiem. Nic bardziej mylnego! Wreszcie skapitulowałam i poprosiłam o numer telefonu. Stosowałam się do zaleceń co do joty i w ciągu roku schudłam 20 kilogramów. Biegania nie porzuciłam, dołączył do mnie mój mąż i razem trafiliśmy do Tomasza Kowala i jego „Biegowej Kuźni”. W końcu dowiedziałam się, że treningi biegowe nie polegają na gonieniu szybszych od siebie z wywieszonym ozorem, permanentnie na granicy własnych możliwości.
Schudłaś, ale biegasz nadal…
Bieganie stało się nieodłączną częścią mnie. Zmieniło nie tylko moją wydolność i moje ciało. Zmieniło mój światopogląd, poprzestawiało mi priorytety, zetknęło z niezwykłymi ludźmi, zaprowadziło w najcudowniejsze zakątki naszego kraju, dostarczyło niezwykłych przeżyć na trasach biegów górskich. Nie istnieję już „ja” bez biegania.
Jak często trenujesz? Co jeszcze robisz dla siebie?
W tym roku w okresie przygotowania do najważniejszego startu biegałam cztery razy w tygodniu i wciąż tak trenuję. W listopadzie miałam roztrenowanie i wracam do czterech treningów tygodniowo. Oprócz nich raz lub dwa razy w tygodniu tabata, jedno mobility lub stretching, raz basen. Tak, pracuję i mam dzieci. Wspólnie z mężem jakoś ogarniamy codzienne obowiązki, żeby potem razem wypaść z domu na trening.
Czy teraz musisz się pilnować?
Muszę zdecydowanie. Jeśli trochę sobie odpuszczę i przestanę jeść zgodnie z zaleceniami, rozrastam się błyskawicznie. Bardzo to frustrujące. Potem robię sobie miesiąc tak zwanej kwarantanny i wracam do normy. Nie ma jednak mowy o jedzeniu, kiedy mam ochotę i tego co przyjdzie mi do głowy. O nie!
Jakie masz cele i marzenia? Są związane z bieganiem?
Marzenia... Takie absolutnie pozostające w strefie mrzonek to Ultrajanosik Legenda. Bardzo, bardzo chciałabym kiedyś pokonać ten dystans. Bardziej realne plany: w styczniu wybieram się na zimowego Janosika o wdzięcznej nazwie: „Bedzies Kwicoł " i chciałabym nie dać mu się pokonać. Mam jeszcze w planach Biegi w Szczawnicy, Bojko, Ultrajanosika, ale dłuższego niż do tej pory, czyli Spiską Petlę i jeszcze Dalmacija Ultra Trail w Chorwacji. A z marzeń osobistych: żeby moje dzieci wyrosły na mądrych i szczęśliwych ludzi i żebyśmy z mężem mogli dzielić wspólną pasję jak najdłużej.
KM
Ewa o swojej przygodzie z bieganiem pisze na blogu o wdzięcznej nazwie „Powoli też się zmęczysz”