Chyba każdy, kto podejmuje się tego niecodziennego wyzwania, nie jest zwykłym człowiekiem. Kilka tygodni temu w słowackich i polskich Tatrach po raz piąty rozegrano jeden z najtrudniejszych triathlonów świata, HardaSuka Ultimate Triathlon Challenge – 5 km pływania, 225 km roweru i 55 km biegu w najtrudniejszych górach w Polsce. Drugi raz uczestniczyliśmy w nim jako załoga jednego z zawodników. Przedstawiamy kilka inspirujących historii tych niezwykłych ludzi.
Rekordy i dramaty. 5. HardaSuka Ultimate Triathlon Challenge [WYNIKI, ZDJĘCIA]
Na początek Michał Jucha – łodzianin, który nie dość, że drugi raz z rzędu stanął na mecie HardejSuki zajmując 13. miejsce, to tydzień wcześniej ukończył Diablaka – niewiele krótszy, ekstremalny górski triathlon z metą na szczycie Babiej Góry, najtrudniejsze zawody w tej dyscyplinie rozgrywane w całości w Polsce.
Zacznijmy od początku – jak trafiłeś do triathlonu? Która z jego konkurencji jest Twoim sportem źródłowym?
Michał Jucha: Zaczęło się przez kobietę! (śmiech) Ale od początku... od dawna myślałem o tri. Biegam od zawsze, na rowerze lubię jeździć i dużo czasu na nim spędzam, a pływać potrafię! Na szczęście niejaki Ludwik Sikorski mi udowodnił, że jednak nie umiem... Pamiętam dokładnie, jak po pierwszych zajęciach wręczył mi karteczkę z moimi siedmioma błędami i ćwiczeniami, które mam robić – do dzisiaj próbuje je opanować! (śmiech) Brakowało mi tylko impulsu i wtedy pojawiła się Ewa Wonko, która mnie wprowadziła w świat tri.
Jak przebiegała Twoja droga do triathlonu w najbardziej ekstremalnej odmianie?
Wszystko przez te cholerne Tatry! (śmiech) Od kilku lat regularnie tam jeżdżę. Najpierw było chodzenie i odkrywanie gór, później usłyszałem o Biegu Granią Tatr. Oczywiście musiałem wystartować i jak pamiętasz, razem w nim biegliśmy (w 2015 – red.). Mniej więcej w tym czasie od Tomka Guli usłyszałem o Hardej. Pierwsza moja myśl była, że to czyste szaleństwo. Przez trzy lata to wariactwo za mną chodziło, aż w końcu jesienią na spotkaniu z ultrasami z naszej drużyny Biegiem po Piwo w łódzkiej Piwotece, pewnie pod wpływem złocistego trunku, umówiliśmy się z Jarkiem Felińskim, że wystartujemy w najbliższej edycji.
Diamenciki wspomnień. Z Jarkiem Felińskim o HardejSuce, 300 km po Alpach, napieraniu i życiu
Michał z Jarkiem Felińskim przed startem (2018)
Skąd w ogóle ten pomysł, żeby w odstępie tygodnia robić dwa najtrudniejsze triathlony w Polsce i jedne z najtrudniejszych na świecie? Może chciałeś być pierwszym zawodnikiem, który tego dokona?
Każdy chce być w czymś pierwszy! (śmiech) Na mecie Hardej 2018 powiedziałem, że to był pierwszy i ostatni raz i kilka miesięcy trwałem w tej decyzji. Owszem, zastanawiałem się, w czym wystartować. Od razu pomyślałem o Diablaku, a w okolicach października uroił mi się ten pomysł, żeby połączyć te dwie imprezy. W sumie terminy startów są zbliżone i miejsce też, to czemu nie spędzić miło kilku dni wolnego? (śmiech)
Od początku był taki plan? Z tego co pamiętam, na Hardą Cię nie wylosowali i miał być sam Diablak, a potem wskoczyłeś na zwolnione miejsce?
Tak, od początku przygotowań, czyli od listopada, szykowałem się do obydwu imprez! Nawet w momencie braku szczęścia w losowaniu na Hardą nie odpuściłem. W zeszłym roku byłem świadkiem, jak koleś czekał w dniu startu w biurze zawodów na okazję, że może ktoś nie odbierze pakietu i zwolni się miejsce. Na szczęście organizator na dwa tygodnie przed imprezą ogłosił, że są dwa wolne miejsca i dzięki czujności mojego supportu klepnąłem udział.
Jak byś porównał obie te imprezy i ich poszczególne etapy pod względem trudności?
Hmmm... ciężka sprawa, ale spróbuję.
Pływanie – tutaj Harda jest trudniejsza! 5 km i tyle wyszło, a na Diablaku zegarek pokazał 3,3 km. I tu i tam słabo widać metę, plus brak bojek nawigacyjnych!
Rower – Diablak 180 km i 3200 m przewyższenia, Harda 225 km i 3400 m. Diablak ma krótszy limit, a na Hardej jest jazda nocą. Osobiście lepiej mi się jechało Hardą.
Bieg – tutaj zdecydowanie Harda jest trudniejsza (55 km, 4500 m do góry i 4000 m w dół). Na Diablaku są 44 km, z czego połowa po asfalcie (2400 m do góry i 1100 m w dół).
Limit – w tej kwestii Diablak jest bezlitosny ze swoimi 18 godzinami i w razie problemów robi się ciężko... natomiast 30 godzin na Hardej wydaje się dużo, ale bieg weryfikuje to wrażenie.
Michał na etapie biegowym (2019) - fot. HardaSuka Ultimate Triathlon Challenge
Czy zmieniłeś jakoś swój trening od czasu ubiegłorocznej HardejSuki biorąc pod uwagę, że czekają Cię dwie takie rzeźnie w tak krótkim odstępie czasu? W ogóle jak się przygotowujesz do takich wyzwań?
Oj tak! Po zeszłorocznej Hardej byłem zniszczony. Podszedłem do tematu bardzo nonszalancko i później cierpiałem. Wiedziałem, że muszę się porządnie przygotować i od listopada dzień w dzień 2-3 godziny poświęcałem na treningi. W pływaniu pomagał mi Ludwik Sikorski i w sumie wyszło 190 km. Rower to do obrzydzenia trenażer w domu (nie wiem ile km i ile godzin, ale dużo!) plus zajęcia na łódzkiej Verze. A od wiosny szosa (od początku kwietnia do 15 czerwca 2600 km), w tym kilka wyjazdów w góry na trening i rekonesans tras. Bieganie ze względu na kontuzję to tylko 900 km.
Limit na szczycie Babiej zbliżał się do końca, a Twoja kropka zniknęła z mapy (nadajnik GPS – red.). Potem odebrałeś telefon już schodząc z niej po ciemku. Zdaje się, że zdążyłeś niedługo przed upływem czasu? Co się działo przedtem?
No tak, na Diablaku limit mnie gonił. Tutaj pogoda zrobiła swoje, były 34 stopnie, żar lał się z nieba, a pierwsza połowa była w odkrytym terenie. Bardzo źle znoszę takie warunki i po zejściu z roweru, chociaż miałem duży zapas, to wiedziałem, że będę ślizgał się na limicie. Szczęśliwie się powiodło i dotarłem na metę całe 23 minuty przed czasem!
Michał z załogą w strefie zmian (2018)
Na Hardej odczuwałeś zmęczenie startem tydzień wcześniej? Jak wyglądała rywalizacja w Tatrach z Twojego punktu widzenia?
Ze względu na ten upał na Diablaku, jak to się mówi nie wyjechałem się do końca, a nawet przez uprawianie chodzonego na biegu moje mięśnie trochę doszły do siebie i nie odczuwałem zmęczenia na Hardej. Nawet w środę między startami wyciągnąłem chłopaków na Ķościelec i aż Kondzio (Konrad Grzyb z załogi Michała – red.) musiał mnie stopować...
Poprzedniej i tegorocznej HardejSuki nie da się porównać przez warunki pogodowe i związane z nimi różnice w przebiegu trasy etapu biegowego. Jak jednak uważasz, która edycja Ci lepiej wyszła?
Zdecydowanie tegoroczna Harda. To prawda, że w zeszłym roku warunki były cięższe, ale teraz rzeczywiście byłem lepiej przygotowany, niż rok temu. Przede wszystkim szybko doszedłem do siebie, nie odczuwałem żadnych dolegliwości i nie nabawiłem się kontuzji.
Wszyscy choć trochę obeznani w temacie wiedzą, że na takich zawodach kluczową rolę odgrywa support. Masz swoją sprawdzoną załogę, która wspierała Cię podczas obydwu imprez? Wprowadziliście jakieś zmiany logistyczne w porównaniu z ubiegłoroczną Hardą?
Oj tak, support to podstawa! Chłopaki się super sprawdzili. W zeszłym roku, znając Konrada Grzyba i Sebastiana Szczególskiego i ich wyluzowanie, miałem trochę wątpliwości, ale mnie zaskoczyli bardzo pozytywnie. Było zero problemów, skakali nade mną, a w tym roku dodatkowo na biegu wspierała mnie Gosia Rutkowska, która chciała mnie wykończyć na podejściach! (śmiech) Zmian dużo nie było, na rowerze jechałem non stop, a prowiant brałem w locie, no i po rowerze w tym roku nie poszedłem spać. Ale już na przyszłą Hardą mam kilka pomysłów...
Nie masz jeszcze dosyć? Planujesz wrócić na Diablaka albo Hardą?
He he, już się zdradziłem! Jak już wcześniej pisałem, po zeszłorocznej Hardej było stanowcze NIE. A w tym roku już w niedzielę myślałem, co by tu poprawić. Zobaczę, jeszcze nie wiem.
Chciałbym jeszcze raz podziękować mojemu supportowi i wszystkim, którzy trzymali kciuki i obserwowali moją kropkę na mapie. HardaSuka dla mnie jest niesamowitą imprezą. Dziękuję!
Rozmawiał Kamil Wenberg