Obecnie większość rosyjskich sportowców jest poza jakąkolwiek kontrolą. Nie działa ani Rosyjska Agencja Antydopingowa (RUSADA), ani moskiewskie laboratorium. Jak w takim razie ci zawodnicy mają wystartować na Igrzyskach Olimpijskich? Kto da gwarancję, że nie zażywali oni zakazanych substancji, że są po prostu uczciwi? - pyta Michał Rynkowski, dyrektor biura Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie w rozmowie z naszym portalem.
Rozmowa Macieja Gelberga
Ubiegły rok był katastrofalny dla lekkoatletyki. Opublikowany przez dziennikarzy ARD dokument, potwierdzony później przez dwa raporty Światowej Agencji Antydopingowej pokazał kompletny upadek rosyjskiego sportu. Państwowy doping, szantaże, łapówki – tak wyglądał od podszewki pomysł na sukces w państwie Władimira Putina. Czy Pana to zaskoczyło?
Michał Rynkowski: To był rzeczywiście wizerunkowo bardzo ciężki rok dla lekkoatletyki. Obawiam się jednak, że wkrótce pojawią się kolejne problemy. Zgodnie z przysłowiem „Im dalej w las, tym więcej drzew”, widzimy już, co się dzieje w Kenii czy innych krajach. Problem doping dotyka zresztą nie tylko lekkoatletyki.
Przyzna Pan jednak, że to, co się działo w Rosji było czymś wyjątkowym. W przeszłości w podobny sposób funkcjonował tylko sport w NRD w latach 80-tych XX w…
Rosja to przykład kraju nastawionego na sukces, który należy osiągnąć ze wszelką cenę, niezależnie od kosztów. Tam ludzi namawia się do zażywania dopingu. Sportowiec, który w jakimś momencie spróbuje się z tego wyłamać jest narażony na bardzo przykre konsekwencje. Nieprzypadkowo małżeństwo Julia i Witalij Stiepanowowie, którzy przed ponad rokiem ujawnili aferą dopingową w rosyjskiej lekkoatletyce musi się teraz ukrywać w Kanadzie. Dla swoich rodaków stali się zdrajcami. Warto też pamiętać, że już wcześniej mieliśmy do czynienia z wpadkami rosyjskich sportowców. Czasami chodziło o EPO, innym razem o manipulacje w paszportach biologicznych.
Dlaczego jedni wpadali, a inni nie?
Zapewne chodziło o pieniądze. Nie wszystkich było na to stać. Tylko najlepsi, którzy należeli do czołówki światowej, a przez to sporo zarobili mogli się wykupić. Średniacy byli bez szans.
Zapewne znał Pan działaczy Rosyjskiej Agencji Antydopingowej. Co to są za ludzie? Czy podczas różnego rodzaju spotkań odnosił Pan wrażenie, że są zdolni do manipulacji wynikami badań?
Oczywiście, że spotykaliśmy się, choćby w ramach Stowarzyszenia Narodowych Agencji Antydopingowych. Rozmawiałem nawet w październiku ubiegłego roku – czyli już po tym jak afera wybuchła – z szefem moskiewskiego laboratorium Grigorijem Radczenko (później oskarżonym o zniszczenie 1417 próbek krwi i moczu – red.). Kiedy go pytałem o sytuację w Rosji, on odpowiedział, że nie ma żadnej afery, wszystko działa cudowanie i nie wiadomo czemu ludzie się czepiają.
Jak to było jednak możliwe, że w XXI wieku, przez lata, w blisko 150 mln kraju funkcjonować system państwowego dopingu, a ludzie na zachodzie nic o tym nie wiedzieli?
Z jednej strony w Rosji była zmowa milczenia, z drugiej, afery dopingowe były tuszowane przez władze Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej z Laminem Diackiem na czele.
Myśli Pan, że to możliwe, że obecny szef IAAF Sebastian Coe nic o tym nie wiedział?
Z pewnością dochodziły do niego jakieś informacje. Pamiętajmy jednak, że Diackowi zależało na utrzymaniu wszystkiego w tajemnicy. Nieprzypadkowo oskarżeni o udział w aferze są również zatrudnieni w IAAF jego dwaj synowie. To był taki specyficzny krąg zaufania.
Po opublikowaniu przez byłego szefa Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) Dicka Pounda raportu dotyczącego sytuacji w Rosji, federacja lekkoatletyczna tego kraju została zawieszona. Zawodnicy nie mogą startować na imprezach międzynarodowych, pod znakiem zapytania stoi start całej ekipy na Igrzyskach Olimpijskich. Czy Pan zdaniem Moskwa jest w stanie na tyle szybko uporać się z aferą byśmy mogli zobaczyć lekkoatletów rosyjskich w Rio de Janeiro?
Mam spore wątpliwości. Warto pamiętać, że teraz większość rosyjskich sportowców jest poza jakąkolwiek kontrolą. Nie działa przecież ani Rosyjską Agencję Antydopingowa, ani moskiewskie laboratorium. A przecież jeszcze nie tak dawno temu przeprowadzano tam w ciągu roku ok 13-15 tys. badań. Nawet biorąc pod uwagę to, że jakaś część z nich była manipulowana to jednak ogólnie zawodnicy byli sprawdzani.
Jakie pociąga to za sobą konsekwencje?
Pojawia się pytanie, skoro nie ma kontroli, jak w takim razie ci zawodnicy mają wystartować na Igrzyskach Olimpijskich? Kto da gwarancję, że nie zażywali oni od kilku miesięcy zakazanych substancji, że są po prostu uczciwi.
Takie pytanie dotyczy jednak nie tylko Rosji. W bardzo wielu krajach nie działa praktycznie żaden system antydopingowy.
To prawda. Azerbejdżan, Gruzja, niemal cała Afryka są poza rzetelną kontrolą.
A jak wygląda sytuacja w Brazylii? Czy możemy być spokojni, że podczas Igrzysk Olimpijskich sportowcy będą skrupulatnie sprawdzani?
Jestem o to spokojny. Choć system antydopingowy z prawdziwego zdarzenia w Brazylii dopiero okrzepł – funkcjonuje raptem dwa lata – to trzeba pamiętać, że podczas Olimpiady kontrole będą koordynowane przez WADA.
Czy podobnie było w Soczi? Czy jest Pan pewien, że Rosjanie nie manipulowali badaniami?
Na poziomie laboratorium wydaje mi się to mało prawdopodobne. Szybciej mogę to sobie wyobrazić w przypadku kontrolerów.
Wracając do zbliżających się Igrzysk, czy według Pana będą one czyste? Czy nie grozi nam skandal na miarę Ben Johnsona z Seulu?
Mam nadzieję, że nie. Warto pamiętać, że teraz trudniej jest stosować doping niż choćby w latach 90-tych XX wieku. Dysponujemy coraz bardziej precyzyjnymi narzędziami. Również prawnymi. Świetnym pomysłem jest to, że możemy teraz próbki przechowywać nawet przez dziesięć lat. Dzięki temu, kiedy pojawią się nowe możliwości technologiczne będziemy mogli sprawdzić czy dany sportowiec nie oszukiwał w przeszłości i w razie czego go ukarać. Oczywiście nie wierzę, że jesteśmy w stanie ostatecznie wygrać z dopingiem. To cały czas będzie takie gonienie za króliczkiem. Zawsze znajdą się wśród sportowców oszuści.
Wspomniał Pan o gonitwie. Działalność komisji i laboratoriów antydopingowych to rzeczywiście jest taka pogoń za firmami farmaceutycznymi, które wymyślają coraz bardziej wyrafinowane, trudne do wykrycia substancje. Ben Johnson wpadł za stosowanie stanozolol, później królowało EPO. W jaki sposób teraz próbują oszukiwać dopingowicze?
Z jednej strony jest to trudny do wykrycia doping genetyczny, z drugiej następca EPO, czyli AICAR. Sportowcy próbują też innej metody. Biorą np. doping w mikrodawkach, dzięki czemu jest on nie do wykrycia po 10, 20 godzinach. Oczywiście jesteśmy w stanie również temu przeciwdziałać. Ale to jest kosztowne.
Rok temu weszły w życie zaostrzone przepisy dotyczące kar za stosowanie dopingu. Teraz za przyjmowanie zakazanych substancji grozi czteroletnia dyskwalifikacja. Niektórzy sportowcy mówią jednak, że oszuści powinni być dożywotnio wykluczeni z rywalizacji. Co Pan o tym myśli?
Moim zdaniem obecne przepisy są wystarczające. Tak naprawdę czteroletnia dyskwalifikacja oznacza dla zawodnika śmierć sportową. Przecież przez ten czas nie tylko nie może on rywalizować, ale również traci stypendium. Dyskwalifikacja oznacza też, że zawodnik jest całkowicie wykluczony ze sportu i nie może np. pracować jako trener lub działacz.
Rozmawiał Maciej Gelberg
O tym jak to w praktyce walka z dopingiem wygląda to w Polsce, o projektowanych zmianach w funkcjonowaniu Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie, nowym budżecie, jakości i ilości krajowych kontroli, a także egzotycznej misji w Azerbejdżanie opowie Michał Rynkowski w drugiej części naszego wywiadu (poniżej)
red.