Mój las od innej strony – BnO podczas Rajdu Łódź


Jakoś tak się uchowałem, że nie brałem jeszcze udziału w biegu na orientację. Mapa i kompas nie są mi obce, bo dużo się włóczyłem po dzikich i nieznanych górach. Jednak biegać w ten sposób jeszcze mi się nie zdarzyło. Okazja nadarzyła się w sobotę 11 marca, kiedy AR Team Polska wraz z łódzkim Orientusiem zorganizowały Rajd Łódź i towarzyszący bieg na orientację. Zawody były w Lesie Łagiewnickim, podobno największym w Europie miejskim kompleksie leśnym. Tak się składa, że to jeden z moich mateczników treningowych. Z takiej możliwości musiałem skorzystać – pisze Kamil Weinberg.

W rajdzie przygodowym, składającym się z odcinków rowerowych, biegowych na orientację oraz na rolkach, jak również zadań specjalnych, wystartowało osiem dwuosobowych zespołów. Oprócz Lasu Łagiewnickiego odbywa się on także na wschód od niego na Wzniesieniach Łódzkich, a także w Zgierzu i bliżej centrum Łodzi, m.in. w Parku Julianowskim. W chwili pisania relacji rajd jeszcze trwa.

Formuła naszego biegu to scorelauf, czyli podbijanie punktów w dowolnej kolejności. O miejscu w klasyfikacji decyduje ilość zdobytych punktów, a następnie czas. Zawodnicy sami decydują, jaką trasę wybiorą i które z punktów ewentualnie ominą (kliknij mapę by powiększyć). W niektórych scorelaufach punkty kontrolne (PK) mają różne wartości w zależności od odległości od bazy i czasem jest praktycznie niemożliwe podbić wszystkie w limicie czasu. Za spóźnienia naliczane są kary czasowe. Na niektórych zawodach zdarzają się punkty stowarzyszone, umieszczone na podpuchę w pobliżu tego właściwego. Potwierdzenie takiego PK ma odpowiednio niższą wartość.

Tutaj zasady są możliwie najprostsze. Wszystkie lampiony są warte tyle samo. Trasa w optymalnym wariancie podobno ma około 25 km. Do bycia sklasyfikowanym wystarczy potwierdzenie 16 z 31 punktów. Pięciogodzinny limit daje szansę złapania ich wszystkich nawet dla takiego żółtodzioba, jak ja. Z różnych przyczyn przez ostatnie trzy tygodnie praktycznie nie biegałem. Nastawiam się więc na spokojny bieg i naukę nowej dla mnie dyscypliny.

Rajdowcy wyruszyli godzinę temu. Kilka minut przed jedenastą stajemy na starcie przed Centrum Zarządzania Szlakiem Konnym przy ul. Wycieczkowej. Przed nami leżą na ziemi odwrócone mapy. Kiedy starter Łukasz Charuba z Orientusia odlicza do zera, dopiero możemy je podnieść, w krótkiej chwili zaplanować przelot i ruszyć na trasę.

Las Łagiewnicki można podzielić na trzy części, rozdzielone ułożonymi w literę T ulicami Wycieczkową i Okólną. Na zachód od Wycieczkowej leży Arturówek, gdzie odbywa się najwięcej łódzkich imprez biegowych. Tę część wbrew pozorom mam najmniej obieganą, częściej trenując w bardziej pagórkowatych pozostałych dwóch – dlatego zostawiam ją sobie na koniec. Bez wahania przekraczam więc Wycieczkową i pierwsze kroki kieruję na wschód.

Wybieram przelot, który dopiero potem stwierdzę, że nie był optymalny. „Główna” leśna droga na kierunek ESE. PK15 łapiemy wspólnie z zawodnikiem z Krakowa, zbaczając z niej na południe. Tak samo już samodzielnie podbijam kartę na szesnastce i siedemnastce, wykorzystując główną jako przelotówkę. Przy PK18 na północ od niej siedzi jeden z organizatorów z AR Team z rowerem. Chociaż jestem żółtodziobem w BnO, znajomość terenu jest moim atutem. No i jak wspomniałem, z mapą i kompasem też jestem za pan brat. Póki co punkty wchodzą zadziwiająco łatwo.

Lekki i przyjemny początek chyba uśpił moją czujność, bo tu robię największy błąd dzisiejszego dnia. Jakoś zupełnie zapominam o oddalonym PK14, który mógłbym prostym przelotem zaatakować od południa z osiemnastki. Podświadomie jak magnes ściąga mnie teren moich treningowych górek – Starej Żwirowni i Skoczni – gdzie są zaznaczone PK 13 i 12. Frunąc moją stałą treningową ścieżką przelatuję Żwirownię i ze skrzyżowania na azymut szybko łapię nieco schowaną trzynastkę.

Na Skocznię podbiegam pod prąd mojej treningowej trasy i długo rozglądam się za lampionem. Skurczybyki schowali go w dołku. Szybka lekcja BnO. Ta zabawa zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Dopiero teraz widzę, że na dole mapy przy numerach PK są znaczki określające rodzaj położenia punktu. Nie wszystkie od razu rozkminiam, ale chyba większość oznacza tego czy innego rodzaju dołek, czy też ukrycie. A więc to będzie raczej reguła, niż wyjątek...

Po drodze spotykam jedną rajdową załogę na rowerach i wielu uczestników naszego biegu. Na prostym przelocie na północ na PK10 przypominam sobie zapomnianą czternastkę i myślę, czy warto do niej mocno nadłożyć drogi, czy też ją pominąć. Jakbym ją wcześniej zaliczył, wszystko byłoby teraz proste. Dobra, pomyśli się później, na razie dziesiątka i jedenastka. W poszukiwaniu tej pierwszej niepotrzebnie przeskakuję smródkę. Znaczy Łagiewniczankę, czy też Brzozę, czy może źródłowy odcinek Bzury. Ciągle tu biegam, a nigdy nie wiem, taki ze mnie geograf za dychę. Dychę w końcu podbijam, znaczy PK10, wraz z dwoma współzawodnikami, którzy nabiegli z drugiej strony.


Do PK11 dalej na wschód, najpierw wzdłuż smródki, potem ścieżkami i kawałek w bok w chaszcze. Jednak decyduję się na długi przelot do oddalonej czternastki, choćby dla samej przygody, bo jest umieszczona na bagnie. Nie ma sensu przebijać się na skuśkę przez młodniki, więc obiegam je dobrze znaną trasą Półmaratonu Szakala. Tylko później lecę na wschód, zamiast jak na jesiennej połówce odbijać na NNE na Szpaczą Górę.

Znajduję bagno, którego wcześniej nie znałem, chociaż tyle razy biegałem w pobliżu. Leśną ciszę rozdziera ryk silników. To kilku motocrossowców pruje ścieżką. Jakiś mój spotkany współzawodnik na nich bluzga, ale ci pewnie go nawet nie słyszą. Co zrobić, nawet jakby wezwać policję, to i tak już dawno uciekną. Obiegam mokradło, dłuższą chwilę skaczę z kępy na kępę i w końcu namierzam PK14. Ponownie spotykam na nim Sabinę Giełzak, znaną zawodniczkę rajdów przygodowych i biegów górskich, która zajmie dziś drugie miejsce wśród kobiet. Miałem przyjemność ją poznać na niedawnym listopadowym Piekle Czantorii.

No to licząc powrót, ze trzy kilosy niepotrzebnie dołożone. Czas wracać najszybciej jak się da, czyli ścieżką na północ i w lewo asfaltem Okólnej. Przebiegam obok kultowego wśród browerzystów baru Modrzewiak. Może piwotonik? Nie teraz, ścigamy się. Dosyć szybko namierzam PK5 w lesie na północ od ulicy i lecę pod prąd mojej treningowej trasy, ogólnie na NE. Kierunek Parowy Szakala, czyli PK4. To tzw. górny trójkąt, najbardziej górzysta część Łagiewnik, którą znam jak własną kieszeń.

Już z daleka widzę najpierw zgromadzenie biegaczy, a potem lampiona. Można i tak łapać punkty. Dalej znów znajome treningowe ścieżki. Na trójkę nabiegamy z przeciwnych stron z Michałem, znajomym z łagiewnickich zawodów. Dwójkę też łapiemy razem i podążamy na zachód. Po dłuższym przelocie, w poszukiwaniu PK1 wspólnymi siłami dłuższy czas czeszemy chaszcze we trzech, z jeszcze jednym spotkanym biegaczem. Oczywiście jest skitrany w głębokim dole.

Siódemka ewidentnie ścieżką na południe, a szóstka na szagę na azymut. Wciąga mnie nawigowanie na poziomice i poszukiwanie coraz odważniejszych chaszczowych wariantów i zupełnie zapominam, że znam tu większość znakomicie przebieżnych ścieżek. Dlatego nieco wstrząśnięty i zmieszany, głupio tracę czas na odnalezienie PK8. Tak się poznaje swój własny las od nieco innej strony. No dobra, 17 punktów zaliczone, a czasu minęła mniej niż połowa. Zaraz, czy mniej niż połowa? W każdym razie teraz tak myślę.

Wprost na azymut przecinam Okólną na południe, podbiegam na znaną do bólu górkę przy Kapliczkach i łatwo namierzam PK9. To tyle dobrze znanego obszaru. Na zachód od Wycieczkowej będziemy rzeźbić. Jak na żółtodzioba, dwudziestkę i dziewiętnastkę łapię jednak po profesorsku. Na ustalony azymut 260 przez krzory, pod dokładnym kątem przecinając parów i widoczne na mapie ścieżki. Tylko na znalezienie samych lampionów tracę czas, bo są zakitrane w chaszczach, wykrotach, czy też za wyrwanymi pniakami. Tak się płaci frycowe. Rasowy orientalista pewnie by je odnalazł dziesięć razy szybciej.

PK 21, 22, 23 i 24 to lawirowanie ścieżkami i krzakami. Muszę przyznać, że mapa Orientusia w skali 1:15000 znakomicie spełnia swoje zadanie. „Grubość” zaznaczonych ścieżek doskonale odpowiada ich widoczności w rzeczywistości. Niektórych z tych najcieńszych normalnie bym pewnie nie zauważył, ale jak ustalę wariant z ich pomocą, to widzę ich ślad w terenie.

No to by było na tyle gęsto rozmieszczonych lampionów. Czas lecieć na południe na właściwy Arturówek i ostatnie siedem daleko rozstrzelonych punktów. Długo biegnę Wycieczkową, mijając bazę zawodów. Skręt na SW i długie poszukiwanie PK26, wciśniętego w jakąś norę. Spada kilka kropel deszczu. Warianty rozkminiam na bieżąco, jak to zupełny żółtodziób. Asfalt jest najszybszy, więc wracam na Wycieczkową.

W bok między zabudowaniami. Wschodni staw jako najlepszy punkt orientacyjny. Trzydziestka znów w jakiejś dziurze. Miałem lecieć na PK31, ale zmieniam zdanie, postanawiając najpierw zgarnąć 29 i 28. Wcześniej coś mi się ubrdało w łepetynie, że limit to sześć godzin. Współzawodnik biegnie z naprzeciwka i rozwiewa moje wątpliwości – jest pięć. A ja sobie truchtałem plażowym tempem, nawijałem ze spotkanymi znajomymi i cykałem fotki jak turysta. Mam mniej niż godzinę. Zapas siły był, nie wiem ile bym urwał od tego czasu, pewnie dużo. No to teraz trzeba naprawdę zap...

Lampiony są oczywiście w dziurach, w dodatku schowanych w chaszczach. Nadrabiam na przelotach ścieżkami, chociaż kilometry w nogach coraz bardziej bolą. Spotykam Krzyśka, starego wyjadacza orientacyjnych setek. Już wraca, zostały mu tylko dwa punkty prosto po drodze. PK31 jest najdalej na południe. Znowu chaszczowanie, jakiś wykrot i cenne minuty w plecy. Na szczęście droga do PK7 to prosta jak w mordę strzelił linia wysokiego napięcia. Co z tego, że do punktu w bok przez bagno – wchodzi jak przecinak, skacząc z kępy na kępę. Czas nieubłaganie ucieka. Przez krzory lecę chwilami chyba z 5 minut na km, a ścieżkami jeszcze szybciej.

Do zachodniego stawu w Arturówku znajduję piękny skrót leśnymi ścieżkami. Tuż za nim doganiam znajomego Marcina. Tu mi wychodzi akcja dnia. Pomarańczowego lampiona PK25 – mojego ostatniego – dostrzegam ze ścieżki z co najmniej 150 metrów, jak wytrawny grzybiarz dorodnego prawdziwka. Cisnąc do niego na szagę moczę buty w bagnie, ale to już bez znaczenia. Marcin zostaje z tyłu, bo ma jeszcze do złapania PK26, który ja już wcześniej podbiłem.

Od kilkunastu minut jestem pewny, że mi się uda. Lecę znanym skrótem na Wycieczkową, wpadam na parking i przebiegam przez bramę mety. Żeby się odhaczyć, trzeba jeszcze wejść do budynku. Medal na szyję. Czas 4h43 i 24. miejsce na 31 startujących szału nie robi. Ale jak na debiut nie jest źle, szczególnie że tu startowali praktycznie sami orientaliści. Podbiłem wszystkie punkty w limicie czasu, i o to chodziło. Nie wszystkim się to udało. W nogi weszło co najmniej 33 km, a może i 35. Niezły trening z wymuszoną przez własną głupotę szybszą końcówką. I o to też chodziło.

Najszybsi byli ex aequo Bartłomiej i Tomasz Grabowscy (2:38:40) i Maciej Dubaj (2:44:30) oraz Barbara Pawłowska (3h00:20), Sabina Ławniczak (3:15:16) i Barbara Szmyt (3:"34:13). Pełne wyniki BnO można zobaczyć TUTAJ.

Prezes UKS Orientuś Łukasz Charuba opowiedział nieco o organizacji zawodów. Z tego co wiemy, jest to pierwszy w ogóle rajd przygodowy w Łagiewnikach. Jego klub wsparł AR Team Polska w przygotowaniu łagiewnickich etapów rajdu, a także samego biegu na orientację. Jednym z najbardziej zaangażowanych w organizację całej imprezy jest Maciej Marcjanek – członek zarówno Orientusia, jak i AR Team Polska. Ci ostatni to entuzjaści rajdów przygodowych rozsiani po całym kraju. Natomiast dla Orientusiów biegi na orientację w Lesie Łagiewnickim są chlebem powszednim.

A dla mnie to była świetna zabawa. Trochę męcząca po przerwie od biegania, ale przecież lubię się złachać. No i wymagająca odrobiny myślenia. Trzeba mi jeszcze kilku treningów dla przypomnienia sobie pracy z mapą i kompasem, szczególnie w nie do końca znanym terenie. Przydadzą się na pewien bieg w tym roku.

Kamil Weinberg