Z Łukaszem Saganem rozmawiam podczas Gali Biegów Górskich w Ustroniu, kilka dni po jego spektakularnym sukcesie na greckiej ziemi. Jego i Andrzeja Wereszczaka, bo nie wolno zapominać, że polscy ultrasi zajęli dwa czołowe miejsca w Authentic Phidippides Run, biegu na 490 km z przewyższeniem 7000 m, nazywanym czasem potocznie „podwójnym Spartathlonem”. Niesłusznie, bo oba biegi i ich organizatorzy nie mają ze sobą nic wspólnego.
490 km w 75h36! Łukasz Sagan zwyciezcą podwójnego Spartathlonu
Gdybym nie wiedział, że to on, nie przyszłoby mi do głowy, że ten facet właśnie przebiegł blisko 500 kilometrów, wygrał prestiżową rywalizację z ogromną przewagą nad rywalami. Jest cichy, bardzo spokojny, niewiele się odzywa, rzekłbym wręcz, że chowa się w cieniu. Żadnej euforii, podniecenia, opowiadania każdemu naokoło „czego to ja nie dokonałem”…
A osiągnął przecież rzecz wielką i… jest tego zresztą świadomy. Szczęśliwy, z odrobiną jednak niedosytu.
– To, czego dokonałem, dotarło do mnie praktycznie od razu, gdy przekraczałem linię mety w Atenach. Byłem tego bardzo świadomy i łatwo pogodziłem się z tym, że nie zrealizowałem drugiego celu: wyniku czasowego. Miałem w planach pobiec te 490 km poniżej 60 godzin, niestety, fatalne warunki panujące w Grecji podczas zawodów to uniemożliwiły.
– A myślisz, że te 60 godzin było w ogóle realne?! To średnie tempo nieco ponad 7 minut na kilometr. Niezbyt szybkie, ale przecież trzeba je utrzymać przez blisko 500 kilometrów!
– Było jak najbardziej realne, choć przy innej pogodzie. Tak uważam, choć, oczywiście, mogę się mylić. Na pewno, w każdym razie, sporo można „urwać” z mojego wyniku. Plan był taki, żeby pierwszą połówkę, z Aten do Sparty, zrobić w 26 godzin. Reszta do 60 godzin miała być przeznaczona na trasę powrotną. Wiadomo, że tempo wtedy by już spadło, więc potrzebny był zapas z początku, gdy miałem jeszcze więcej sił.
W tej pierwszej połowie dystansu miałem bezpośredniego współzawodnika. Rywalizowałem z Brazylijczykiem Flavio, on dobiegł do Sparty nawet niecałe 2 godziny przede mną, ale na półmetku zszedł z trasy przez kłopoty z kolanem. Wcześniej mijaliśmy się ciągle na trasie, ja go doganiałem i wyprzedzałem, ale on szybciej ode mnie wychodził z kolejnych punktów żywieniowych. Tak było do około 190 kilometra, kiedy dopadł mnie duży kryzys. Musiałem się położyć i ogrzać, spędziłem na punkcie 2 godziny, zanim mogłem znów ruszyć i wtedy Flavio mi uciekł. Tyle zapasu miał właśnie na półmetku w Sparcie.
Pierwsza połowa biegu to nie był czas na ściganie się. Trzeba było robić swoje, pilnować odpowiedniego dla siebie tempa. Dociśnięcie już wtedy było zbyt ryzykowne, mogło to spowodować duże problemy w drodze powrotnej, kiedy miał się zacząć prawdziwy wyścig.
– A kiedy dowiedziałeś się, że Flavia już przed Tobą nie ma, że zostałeś samodzielnym i bezdyskusyjnym liderem?
– Gdy dobiegłem do Sparty, pytałem, czy Flavio już wybiegł na trasę z powrotem. Powiedziano mi, że tak. I nagle… zobaczyłem Brazylijczyka. Siedział w jakimś pomieszczeniu, odpoczywał. Podjął decyzję, że dalej nie biegnie. Ruszyłem więc na drugą część biegu, a 25 minut po mnie, o czym dowiedziałem się już później, na półmetku zameldował się Andrzej Wereszczak. To była najmniejsza różnica między nami. Później już tylko rosła.
– Jak przyjąłeś wiadomość, że Fernandes Flavio zrezygnował? Dodało Ci sił to, że zwycięstwo znalazło się nagle na wyciągnięcie ręki?
– Nie, zachowałem spokój. Żałowałem nawet, bo… rywalizacja rywalizacją, ale to bardzo fajny człowiek i szkoda, że nie mógł kontynuować walki. Ruszyłem na drugą część trasy, bo bez sensu było siedzieć na punkcie w nieskończoność, miałem już i tak 6 godzin „obsuwy” w stosunku do wcześniejszych założeń (Łukasz Sagan osiągnął półmetek w 32 godziny – red.).
– Jak wyglądał punkt w Sparcie, półmetek i nawrót były jakoś specjalnie zorganizowane, zawodników witano hucznie?
– Nie, to miał być punkt jak każdy inny, byłem i tak zaskoczony, że Grecy zorganizowali tam muzykę, wbiegałem na półmetek przy dźwiękach „Greka Zorby”, a jakaś dziennikarka ze Sparty robiła telewizyjne wywiady. Powiedzieliśmy do kamery po kilka zdań, ja to potem wrzuciłem na mój profil fejsbukowy. I tyle. Żadnej wielkiej pompy.
– A meta w Atenach jak wyglądała? Bardziej było spektakularnie?
– Bardzo skromnie. Ktoś nawet w komentarzu do filmiku z mojego finiszu napisał, że „taki wyczyn, a tak bardzo skromnie na mecie”. No, ale tak było. Powiem nawet, że organizacyjnie te zawody były mocno amatorskie. Ale muszę przyznać, że wolontariusze i obsługa wkładali ogromnie dużo serca i zaangażowania, albo sędzia, który sam, jednoosobowo, przez całą trasę (!) jechał przy pierwszym zawodniku, czyli od półmetka już cały czas ze mną. Ponad 70 godzin w wolniutko jadącym samochodzie! Raz tylko, drugiej nocy, na krótko nas opuścił, bo w końcu musiał choć chwilę się zdrzemnąć, a nie miał żadnego zmiennika…
– Czy dla tamtejszego środowiska biegowego Authentic Phidippides Run jest imprezą ważną, towarzyszy mu duże zainteresowanie, a Grecy zauważają i doceniają wyczyn ludzi, którzy kończą szalenie długi i trudny bieg?
– Grecy uważają to za wielki wyczyn, ale… znacznie bardziej rozpoznawalny jest Spartathlon, to jest ich najważniejszy i najbardziej prestiżowy bieg ultra. „Phidippides” jest imprezą młodą, odbył się dopiero po raz czwarty. Ale ma przyszłość i potencjał, bo to właśnie on nawiązuje do prawdziwej, pełnej drogi starożytnego posłańca Filippidesa, który – wbrew kultywowanej podczas Spartathlonu legendzie, że miał nieść wieści o triumfie Ateńczyków nad Persami pod Maratonem – biegł właśnie z Aten do Sparty i z powrotem, prosił Spartan o pomoc, a gdy ci jej odmówili, wrócił do swoich tą samą drogą. Stąd też nazwa: Authentic Phidippides Run - „prawdziwy bieg Filippidesa”.
Impreza jest na razie skromna, dość amatorska. Mam nadzieję, że w przyszłości sporo poprawią, bo organizacyjnie wiele rzeczy „kuleje”. Pewnie to trochę wynika też z greckiej mentalności, ich podejścia do wszystkiego, nie przejmują się, nie spinają za bardzo, wiele rzeczy traktują „na luzie”.
Ot, choćby taka sytuacja, że gdy mój suport dojechał troszkę przede mną na metę, tam nie było jeszcze gotowe kompletnie nic! Nie było nawet bramy! Gdybym więc pobiegł nieco szybciej i skończył wcześniej niż te 75 godzin, finiszowałbym w kompletnej pustce, w środku niczego, nikt by mnie nawet nie przywitał! Na szczęście organizatorzy zdążyli, ale byli bardzo chaotyczni, z niczym się nie spieszyli.
– Jak Ty się w ogóle, Łukaszu, znalazłeś na trasie „Phidippidesa”? Skąd ten pomysł, żeby pobiec 490 kilometrów? Mało Ci było Spartathlonu, w którym startowałeś aż 3 razy?
– Kiedy jeszcze ta impreza nie była organizowana, było kilku zawodników, którzy po ukończeniu Spartathlonu, z własnej inicjatywy, „na dziko”, na własną rękę, wrócili biegiem ze Sparty do Aten. Są nawet gdzieś zapisane ich wyniki, najlepszy to 54 godziny z minutami Greka Yiannisa Kourosa (triumfatora Spartathlonu w 1983, 84, 86 i 90 r. – red.). Aż wreszcie ktoś wpadł na pomysł, żeby zorganizować oficjalnie taki „podwójny Spartathlon”.
Ja o tym biegu usłyszałem po jego inauguracji w 2015 roku. Przeczytałem o nim przypadkowo w internecie, ale od razu pomyślałem: „To bieg dla mnie. Muszę to zrobić!”. Miałem nawet pomysł, żeby w tym samym roku przebiec Spartathlon, a półtora miesiąca później – zrobić „Phidippidesa”. Rok temu zapisałem się, zakwalifikowałem, ale nie zdołałem opłacić startu. W tym roku nie wyszło mi ze Spartathlonem, więc uznałem, że to jest ten moment. Udało się. I to jak udało!
Nie myślałem, że mogę ten bieg wygrać, ale od samego początku ten bieg tkwił w mojej głowie, bardzo chciałem w nim wystartować i go ukończyć.
– Niesamowite jest też to, że Ty wygrałeś, ale drugie miejsce zajął także Polak, Andrzej Wereszczak!
– Śmialiśmy się na mecie, że gdyby przyjechało nas więcej to może nawet całe podium byśmy zajęli.
– Kilka miesięcy temu o planie startu w Authentic Phidippides Run mówił mi Andrzej Radzikowski, zwycięzca Spartathlonu w 2016 roku. W końcu jednak do Grecji nie pojechał…
– Andrzej Radzikowski miał rzeczywiście tam biec, ale ostatecznie nie pojawił się na starcie, coś mu widocznie wypadło. Ale w miejsce tego Andrzeja pojawił się inny Andrzej (Wereszczak – red.) i spisał się doskonale!
– Dlaczego my, Polacy, jesteśmy tak mocni na tych szaleńczych dystansach?
– Na tak bardzo długie biegi ludzie się nie pchają. 100 km czy 100 mil są bardzo popularne, ale już od 200 km, z wydłużaniem dystansu, liczba startujących gwałtownie maleje, szeregi biegaczy rzedną. W tak długich biegach, zwłaszcza liniowych, z punktu A do punktu B, startuje garstka ludzi. W „Phidippidesie” wystartowało 23 zawodników, a dystans ukończyło zaledwie nas pięciu.
– Mówi się, że ultra to bieganie przede wszystkim głową, bardziej nawet niż nogami. Na tak ogromnym dystansie jak 490 km chyba tym bardziej?
– Na pewno, chociaż… jak nie masz w nogach, to sama głowa nie pobiegnie. Musi to być jedno z drugim mocno powiązane. Jak nogi nie będą wytrenowane, nie wykonają pracy, nie wybiegają swego na treningach, to żebyś nie wiem jak był mocny psychicznie – nie dasz rady.
Głowa jednak rzeczywiście jest kluczowa, bo krótki dystans możesz przebiec tylko na przygotowaniu mięśniowym, tu natomiast nigdy nie wiesz, co się wydarzy po – przykładowo – dwusetnym kilometrze. Tego przecież nie jesteś w stanie przerobić, przećwiczyć na treningach, nikt po 200 czy więcej kilometrów na treningach nie biega (uśmiech).
– A Ty, jaki najdłuższy dystans przebiegłeś na treningu szykując się do „Phidippidesa”?
– 50 kilka kilometrów. A na zawodach musisz przebiec kilkakrotnie więcej i nie przewidzisz, co się może wydarzyć i jak zachowa się organizm. Nie masz wtedy wpływu na większość rzeczy, jak choćby na warunki atmosferyczne, które w Grecji przez niemal cały dystans były fatalne: deszcz, nawet śnieg, silny wiatr. A biec musisz. Polacy mieszkający w Grecji od 30 lat mówili, że nie pamiętają takich warunków. Na szczęście nogi mnie nie zawiodły i głowa też, choć myśli, żeby dać sobie spokój, że to nie ma sensu, nie brakowało… Zakładanego czasu, wyniku, po który jechałem, nie osiągnąłem, ale w tych warunkach nie ma to znaczenia. Najważniejsze było, żeby przetrwać, nie odnieść kontuzji, dobiec do mety, ukończyć i… wygrać bieg bez względu na osiągnięty czas.
– Masz dopiero 35 lat, mógłbyś zapewne biegać jeszcze długo… Nie obawiasz się, że starty na tak długich dystansach, bieganie po twardym podłożu, po asfalcie, betonie, przedwcześnie wykończą Ci nogi, że pojawią się kontuzje, urazy, przeciążenia…
– Nie myślę w ten sposób. Biegam póki mogę, bawię się tym, bo lubię długie bieganie. To kawał mojego życia, w długich biegach jest coś, co mnie fascynuje, jakaś magia, choć… chyba nie bardzo potrafię Ci powiedzieć, co to takiego jest… Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Tu, w „Phidippidesie”, ważna jest dla mnie także historia, to, że Filippides rzeczywiście biegł tą drogą, pokonał ją, a teraz to samo uczyniłem ja.
– Po starcie w takim biegu, a zwłaszcza po zwycięstwie w nim, trudno jest chyba wytyczyć sobie jakiś nowy cel?
– Teraz jeszcze odpoczywam, a od grudnia powoli znów zacznę coś biegać. Ważny jest dla mnie dobry wynik w biegu 48-godzinnym, chciałbym powalczyć o przebiegnięcie w tym czasie ponad 420 km. Zależy mi także na zrobieniu dobrego wyniku w biegu dobowym, bo na 24 godziny mam słaby rezultat.
– A więc kolejnym wyzwaniem wcale nie są dla Ciebie biegi jeszcze dłuższe i dłuższe niż ten w Grecji?
– Nie, absolutnie! Ale chciałbym za jakieś 2 lata wrócić na trasę „Phidippidesa” i spróbować poprawić tegoroczny wynik, bo jak mówiłem, sporo godzin można z niego jeszcze „urwać” (uśmiech). Żeby tylko zdrowie pozwoliło. Mam w głowie zaplanowane nawet 3 najbliższe lata, jest tam tez jeden bardzo ciekawy, długi bieg, nie chcę jednak na razie o tym mówić, bo nie wiadomo, co z tego wyjdzie. Kluczowy będzie budżet, bo to by była sprawa dość kosztowna.
– A teraz jak poradziłeś sobie finansowo?
– Wszystko postawiłem na start w „Phidippidesie”, jeśli chodzi o moje finanse. Na szczęście nie musiałem całej kwoty wyłożyć sam, bo miałem jakieś wsparcie sponsorskie, ale większość jednak poszła z mojej kieszeni. Bardzo bym chciał dojść kiedyś do momentu, w którym bez stresu będę mógł pozwolić sobie na start w wybranych biegach. Może zwycięstwo w „Phidippidesie” otworzy mi jakieś drzwi i utoruje drogę?
– To tego i zdrowia przede wszystkim Ci życzymy, w imieniu wszystkich biegaczy, którzy Cię podziwiają. Serdeczne gratulacje i powodzenia!
rozmawiał Piotr Falkowski