Można by napisać, że minął kolejny biegowy weekend ale było by to zbyt banalne. Ten weekend był wyjątkowy, pełen wysiłku, potu, bólu i euforii a także przełamywania dotąd niezdobytych granic.
Relacja Jana Nartowskiego, Ambasadora PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój.
Do Cisnej pojechaliśmy we trójkę: Janusz z Ciechocinka, Darek z Aleksandrowa i ja z Warszawy. Wszystko zaczęło się właściwie rok temu, kiedy przebiegłem w Cisnej Bieg Rzeźniczka. Wtedy było to 26 km ale wystarczyło, żeby złapać bakcyla i poczuć tę specyficzną bieszczadzką atmosferę. Z niemałym trudem więc zapisaliśmy się z Januszem na tegoroczny bieg Rzeźnika wskakując z listy rezerwowej. Ostatecznie obserwując numery startowe szacuję, że zapisanych jest około 650 dwuosobowych drużyn. Dla nas jest to pierwszy ultramaraton, jeszcze nie biegaliśmy takich dystansów.
Z Warszawy wyruszyliśmy w czwartek około 9:00 na miejsce dotarliśmy około 18:00. Najpierw odebraliśmy swoje pakiety startowe i zaczęliśmy namawiać do startu Darka , który w Rzeźniku miał nie startować, natomiast jechał na Visegrad Maraton do Rytra. Początkowo wzbraniał się, ale w końcu poczuł luz i korzystając z uprzejmości Izy i Pawła zdecydował się na start z Tomkiem w ramach niekompletnej drużyny. Szukamy znajomych – są Iza i Paweł, Kinga i Janusz, Natalia i Dominik, Paula i Radek, kilku weteranów z Bogdanem i Januszem na czale, jest też Aga biegnąca Rzeźniczka.
Po pomyślnym załatwieniu formalności poszliśmy na kwaterę do Makarego. Rano w piątek pobudka o 1:00, szybkie śniadanie i na 2:10 jesteśmy pod Trolem, skąd odjeżdżamy do Komańczy, gdzie tradycyjnie zaczyna się bieg Rzeźnika. Ubrani jesteśmy w polary i kurtki przeciwwiatrowe ale pogoda jest na razie świetna – dość ciepło – około 10 stopni i sucho.
Na miejsce dojeżdżamy około 3:00, jest jeszcze ciemna noc. Bez czołówki nie widać nic na wyciągnięcie ręki. Atmosfera niesamowita, biegacze oświetleni ostrym strumieniem światła z czołówek wyłaniają się i nikną w mroku. Niektórzy wyglądają jak UFO – tak bardzo są obwieszeni specjalistycznym sprzętem, którego przeznaczenia mogę się tylko domyślać. My mamy ze sobą tylko plecaczki biegowe z folią na wypadek deszczu, no i oczywiście z prowiantem. Darek nie jest w ogóle przygotowany i ma tylko w kieszeni skarpetki na przepak.
Pilnujemy się z Januszem, jeśli się teraz zgubimy, to nie wiadomo kiedy się zobaczymy następnym razem a regulamin wymaga biegu w parach. O godz. 3:20 następuje start. Biegniemy w zwartej grupie. Pierwsze 4 km po asfalcie później drogą szutrową. Cały czas lekko pod górę. Pomimo lekkiego deszczu, który zaczął mżyć, wszyscy rozmawiają i żartują, panuje świetna atmosfera. Zaczyna świtać i latarki nie są już potrzebne.
Gdzieś na 8 km kończy się bita droga i zaczyna się szlak w lesie oraz ostrzejsze podbiegi. Kiedy piszę podbieg, to myślę o wznoszeniu trasy bo nikt w naszej grupie nawet nie próbuje biec pod taką stromiznę – a to dopiero początek Rzeźnika.
Około 12 km docieramy na pierwszy szczyt Chryszczata 997m n.p.m. Na razie jest OK. Zbiegamy lekkim truchtem na przełęcz Żebrak (816m), tu jest pierwszy punkt kontrolny z pomiarem czasu, mamy za sobą 2:38 biegu i dość duży zapas czasu. Po krótkim odpoczynku wyruszamy dalej na trasę , która prowadzi cały czas pod górę na Jaworne (992m), Wołosań, gdzie zaliczamy pierwszy tysiącznik (1071m) i Berest (942m). Na 26 km mijają 4 godziny biegu, a więc moglibyśmy już bez trudu kończyć zwykły płaski maraton a tu dopiero się rozgrzewamy.
Do Cisnej zbiegamy w czasie 5:06, w niezłej formie, z 45 min. zapasem czasu. To pierwszy przepak, gdzie zostawiam wierzchnie ubranie, jedzenie i nadmiar picia. Zostaje tylko 0,5 l coli i kilka batoników a ja dalej biegnę już w samej krótkiej koszulce technicznej. Janusz zabiera kijki do NW. Po krótkiej przerwie wyruszamy dalej na trasę. Od razu zaczyna się forsowne podejście, Janusz dzieli się ze mną swoimi kijkami, będzie trochę lżej podchodzić.
Z wysiłkiem podchodzimy na kolejne góry Małe Jasło (1097m), Jasło (1153m) i Ferczata (1102m) – jest naprawdę wysoko i ciężko. Dystans maratonu mijamy po około 8 godz. W ogóle w tym biegu zarówno czas jak i dystans płyną jakoś inaczej. Na 40 km stwierdziliśmy, że nie jest tak źle bo już z górki i zostało tylko 38 km. Z Fereczatej zaczyna się długi zbieg do Smereka na kolejny przepak.
Około 48 km dopada mnie kryzys, maratońska ściana to pestka. Czuję, że już nie mogę iść, nie mam siły na zejście, kolana już nie trzymają. Podpieram się resztką sił na kijku i jakoś pokonuję kolejne stopnie uciążliwego zejścia. Na szczęście do punktu kontrolnego jeszcze daleko, więc nie mogę się wycofać z biegu a zejść i tak muszę, bo nie będę tu przecież nocował. Na 50 km zaczyna się łagodniejsze zejście, Droga Mirka, początkowo szutrowa, później asfaltowa. Idziemy wolno z Januszem i czuję, że siły powoli wracają.
Do przepaku w Smereku docieramy w czasie 9:43 mamy jeszcze 45 min. zapasu. Po krótkim odpoczynku i wymianie butelek ruszamy dalej. W zasadzie już jesteśmy pewni, że dojdziemy do mety, pozostało tylko 22km, na tym biegu dystans odbiera się jakoś inaczej. Znowu forsowne wejście na wysokie szczyty Smerek (1222m), Osadzki Wierch (1253) to już Połonina Wetlińska z widocznym na samym końcu schroniskiem Chatka Puchatka (1228m). Marsz jest coraz trudniejszy, kamienista ścieżka jest bardzo nierówna i wciąż się wznosi a siły z kolei jakby opadają. Co chwila potykamy się, co przenosi się bólem na całe ciało, szczególnie na obolałe kolana, na szczęście kije trochę ratują sytuację.
Wieje bardzo zimny wiatr, mimo pełnego słońca mam zgrabiałe ręce. Nasze zegarki już odmówiły posłuszeństwa, wyłączają się jeden po drugim, nie możemy nawet kontrolować czasu. Za schroniskiem zaczyna się ostre zejście. Drogowskaz informuje, że do Berechów Górnych jest 1,5 h a my nie mamy tyle czasu. Zejście jest strome i bardzo uciążliwe, po bardzo wysokich, terenowych stopniach. Kolana już nie trzymają, podpieram się na kijku i zsuwam się po drewnianej poręczy. Z trudem docieramy do ostatniego punktu kontrolnego w czasie 13:25 czyli zostało nam 5 min. zapasu.
Pozostaje jeszcze ostatnie 8,9 km do przejścia, nie wiadomo czy zdążymy w czasie, ale po krótkim odpoczynku wyruszamy dalej do Ustrzyk Górnych. Znowu nieprawdopodobnie strome podejście na Połoninę Caryńską na wysokość 1297m – nasza grupa porusza się z widocznym trudem, noga za nogą. Po wyjściu z lasu widok zapierający dech w piersiach: zielona połonina, ostre słońce i rozległy widok na całą okolicę. Widać też ścieżkę, która wciąż stromo wśród kamieni wije się nieubłaganie w górę. To dopiero połowa podejścia. Z niemałym trudem docieramy na szczyt Połoniny Caryńskiej. Widać już zejście – ścieżka początkowo jest dość łagodna, później uciążliwie stroma, pełna wysokich stopni, korzeni i nierównych kamieni.
Gnani siłą grawitacji i przypływem adrenaliny przemy uparcie w dół. Zejście przez las dłuży się w nieskończoność – już widać jaśniejsze tło lasu ale to wciąż nie koniec zejścia, szlak cały czas stromo meandruje w dół. Kilku zawodników mija nas biegnąc z trudem. W końcu na skraju lasu obecni są pierwsi kibice. Widząc nasze zmęczenie dopingują jak mogą. Do przebiegnięcia pozostały jeszcze niecałe 2 km – trochę po łące, trochę po drewnianych kładkach. W końcu po kilku zakrętach podbiegamy po schodach do parkingu. To już meta, 78 km za nami, pomiar czasu, mamy 15:55:19 a więc zaliczyliśmy Rzeźnika!
Wracamy autokarem do Cisnej, odbieramy rzeczy z Orlika, na kwaterze ogarniamy się trochę i idziemy spać.
W sobotę rusza Rzeźniczek, jesteśmy na Orliku, forma niezła – po wczorajszym zmęczeniu niewiele pozostało. Nareszcie można nacieszyć się znajomymi i wymienić wrażenia. Pokibicować innym.
Około 15:00 wyjeżdżamy dalej w trasę, do Rytra.
Do Rytra przyjechaliśmy w sobotę po trochę forsownej wyprawie na Bieg Rzeźnika w Cisnej. Po zameldowaniu się na kwaterze u Basi poszliśmy do biura zawodów Visegrad Maratonu. Jest to maraton transgraniczny ze Słowacji do Polski z 9 letnią tradycją.
W zasadzie mieliśmy kibicować Darkowi, który bieg Rzeźnika potraktował – jak to mówi – treningowo. Ja chciałem odpocząć, ale po wizycie w biurze zawodów doszedłem do wniosku, że druga taka okazja może się nie trafić i też się zapisałem. Janusz też miał ochotę trochę pobiegać, ale zwyciężył rozsądek – w końcu miał nas bezpiecznie dowieźć z powrotem do domu.
Maraton rozpoczął się dla nas o 6:00 kiedy wyszliśmy na szosę łapać autobus, który miał nas dowieźć na start do Podolińca na Słowacji.
Jest około 150 zawodników licząc w tym 4 sztafety na dystansie maratońskim. Oprócz Polaków i Słowaków startują także Ukraińcy, Włosi i jeden Anglik. Jak zwykle przy takich okazjach nachodzi mnie refleksja, że przyjaźń międzynarodowa tworzy się w takich właśnie okolicznościach a nie przy podpisywaniu nic nie znaczących traktatów i wymienianiu fałszywych uśmiechów między politykami.
W Podolińcu wyznaczony był start honorowy na 8:30, po krótkich przemówieniach okolicznościowych oficjeli przebiegliśmy około 500m po czym autokarami przewieziono nas na start ostry gdzieś na szosę za miasto. Tam zwyczajowo panie na lewo a panowie za paniami. Widok biegaczy stojących tyłem do szosy w szpalerze był naprawdę komiczny.
Po tym tradycyjnym rytuale o 9:00 następuje start. Pogoda bardzo dobra, co prawda trochę chłodno, ale za to bez silnego wiatru i dość słonecznie. Mam na sobie lekką kurtkę wiatrową, którą dość szybko zdejmuję i przewiązuję w pasie. Niestety – ponieważ nie planowałem wcześniej tego startu – nie wziąłem ze sobą moich maratońskich butów startowych, mam na sobie trochę twarde NB, których używam do krótkich dystansów.
Do 4 km jest lekki podbieg, później trasa przebiega aż do Starej Lubovny zmiennie ale dość łagodnie. Po okrążeniu rynku w Starej Lubovnie na 14 km zaczęliśmy forsowny podbieg na szczyt Vabec (743m n.p.m.). Ja czując trudy piątkowego Rzeźnika trochę odpuściłem podbieg, co per saldo opłaciło się, gdyż zaraz na zbiegu od 19 km doszedłem zdyszanych biegaczy, którzy przed chwilą wyprzedzali mnie na podbiegu. Zbieg ze szczytu był dla mnie dość męczący, zacząłem odczuwać zmęczenie zbiegami z Rzeźnika i czuć odbite na zbiegach podeszwy stóp.
Zbieg okazał się strasznie długi i wyczerpujący, ciągnął się praktycznie z niewielkimi podbiegami aż do 39 km i skończył się praktycznie w Rytrze na skręcie przez tory kolejowe 2 km przed metą. W dodatku tuż za Piwniczną złapał nas krótki, ale ulewny i zimny deszcz. Te ostatnie 2 km to dla mnie było już za wiele – nie dość, że nie cierpię długich finiszów, to jeszcze dość silnie pod górkę. A uda i pośladki bolały mnie od zbiegów dosyć mocno. Większość tego odcinka przeszedłem więc energicznym marszem. Dopiero dźwięki docierające z mety poderwały mnie do biegu. Finisz na niezagrożonej 120/133 pozycji sprawił mi wielką przyjemność. Na mecie czekał już Darek, który wyprzedził mnie o 15 min. i Janusz. Medale dostaniemy pocztą z powodu nieprzewidzianych kłopotów dostawcy.
Po umyciu się i posiłku regeneracyjnym dokonaliśmy kąpieli w chłodnych wodach Popradu, co przyniosło znaczną ulgę naszym sfatygowanym w czasie długiego weekendu stopom.
Podsumowując stwierdzam, że trafiliśmy na świetną, kameralną imprezę, klimatem przypominającą pierwsze maratony Pokoju z lat 70 XX w. zorganizowaną wzorowo ale bez medialnych fajerwerków. Niestety, według zapowiedzi organizatorów, odbędzie się jeszcze tylko jedna edycja tej imprezy.
Jan Nartowski, Ambasador PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój.