Barkley Marathons to jeden z najtrudniejszych biegów na świecie. Niewielu ma odwagę wyruszyć na jego trasę, a fakt, że do mety docierają tu pojedyncze osoby nikogo nie dziwi. Przez 30 lat tylko kilkanaście osób zdołało tego dokonać. Normą jest 1 finiszer na mecie, a w tym roku było jeszcze gorzej.
Na starcie stanęło 40 osób. I to już samo w sobie jest wyczynem, bo na Barkleys Marathons nie można się zapisać. Trzeba napisać coś w rodzaju listu motywacyjnego, potem wziąć udział w teście pełnym nietypowych pytań i czekać na werdykt. Pozytywny wynik i zaproszenie na bieg nie rozwiązują problemu. Data startu nie jest dokładnie znana. Trzeba przybyć na miejsce w spodziewanym terminie i czekać na sygnał.
Gdy już nadejdzie, do pokonania jest 160 km, 16 000 m przewyższeń i oblodzona trasa. Nie ma żadnego wsparcia, zabezpieczenia, transportu, punktów z jedzeniem. Tu każdy jest zdany na siebie. Punkty kontrolne są dobrze poukrywane i mają formę książki, z której trzeba wyrwać stronę odpowiadającą numerowi startowemu.
Trasa jest tak ekstremalna, że to się po prostu nie może udać i zazwyczaj się nie udaje. Zwłaszcza, że trzeba się zmieścić w limicie 60 godzin. W tegorocznej, jubileuszowej edycji nie udało się to nikomu, chociaż nie startują tu debiutanci. Zawodnicy mają za sobą różne ekstremalne ultramaratony, ale żaden z nich, czy to Badwater, czy Grand Union Canion, czy biegi pustynne nie mogą się równać z trasą przez Frozen Head.
Najbliżej zwycięstwa był Jamil Coury, biegacz z Arizony, ale w tym roku zwycięzcą została Frozen Head. Ostatni raz góry wygrały z biegaczami w 2007 r.
Pewne wyobrażenie o tych ekstremalnych zawodach daje poniższy film:
IB