Nocny Rzeźniczek Adama Ilkiewicza

Na Festiwalu Rzeźnika pojawiamy się z Gośką od kilku lat. Niekoniecznie czynnie biegając. Sama atmosfera już przyciąga. W tym roku zapowiadało się natomiast, że pierwszy raz odpuścimy jakikolwiek przyjazd. Ale co ma wisieć nie utonie i jednak postanowiliśmy pojechać - zapisałem się na pierwszą edycję Nocnego Rzeźniczka. Trasa ident fident, co klasyczny Rzeźniczek. Jedyna różnica, to godzina startu - 20. A że zawsze chciałem spróbować nocnego biegu, to to była dobra opcja na debiut. Bieszczady nie są zbyt trudne technicznie, więc można się przetestować.

O godzinie 19 odjeżdżamy wąskotorową kolejką z Cisnej. Kilka wagonów zapakowanych biegaczami, w sumie 170 osób. Gosia daje mi kopa w tyłek i ciuchcia rusza. Zastanawiam się jeszcze w drodze czy brać kijki, ale decyduję się zostawić je w depozycie. Przewyższenie nie jest zbyt wielkie (ok 1.000 m na dystansie 28km), ale kilka godzin wcześniej popadało i obawiam się warunków. Na "szczęście" okazuje się, że do plecaka trudno te kijki przytroczyć, a nie chciałem z nimi ciągle biec w rękach. Zatem zostają na starcie i po kłopocie.

Po 30 minutach dojeżdżamy. Ja tradycyjnie ubrany w jakąś zużytą koszulę garniturową , którą mogę wyrzucić przed samym wystrzałem. Zahaczam jeszcze o toj toja i po krótkiej rozgrzewce zmierzam na linię startu. Tu dość pusto i nikt się nie pcha do pierwszego rzędu. Ja po cichu mam nadzieję powalczyć o jedną z wyższych lokat, więc kręcę się około 2 rzędu. Gdy Mirek - szef Festiwalu Rzeźnika zapowiada start, w końcu pierwsza linia się formuje. Po chwili odliczanie od 10 i GO!

Zastanawiam się, jak będzie wyglądał początek i jak ukształtuje się czołówka. Na pierwsze 3 km asfaltowo-szutrowego odcina zakładam tempo ok 4.30 i obserwuję jak wysoko w stawce pozwoli mi się to uplasować. Po pierwszych kilkuset metrach odliczam ilu biegaczy jest przede mną: ok 12. Nie najgorzej. Noc wcześniej ukoncypowałem sobie, że by stanąć na pudle w kategorii wiekowej, to powinienem zakręcić się około 6 miejsca. Wpadam na pomysł by kontrolować ile osób mnie wyprzedzi, a ilu zdołam wyprzedzić ja. Liczenie pozwoli mi na bieżącą ocenę sytuacji, a przy okazji zajmie głowę.

No to lecimy. Około 1,5km widzę, że pierwsza 15ka wygląda dość stabilnie, nie ma jakiegoś żywiołowego tasowania. Choć też można zaobserwować, że 5 osobowy czub czuba się odrywa i powoli odjeżdża. Ja postanawiam trzymać się swego. To dopiero początek i prawie 30 km przed nami. Po górach. Ich tempo pewnie wytrzymałbym te kilka kilometrów, ale zaciągnąłbym dług, który w końcu musiałbym spłacić. Trzymam więc swoje.

Na początku każdego biegu zawsze trafi się ktoś, kto daje się ponieść startowej euforii, więc po 1-2 km przesuwam się na ok 9-10 pozycję. Okazuje się, że biegnę podobnym tempem co liderka kobiet. Ja ją wyprzedzam na podbiegach, ona mnie łyka na odcinkach w dół. Jest to Paulina Wywłoka - kadrowiczka polskiej reprezentacji w biegach górskich. Co chwilę zerka na zegarek i moderuje tempo - zgaduję, że opiera się o tętno. Biegnie bardzo lekko.

Po 3 km wbiegamy w końcu w las. Jestem tu bodaj już 7. Stawka się powoli rozciąga. Najbliższy gość przede mną jest jakieś 80 metrów. Wyprzedził mnie 1 km od startu i lekko powiększa dystans. Niedobrze. Powtarzam sobie jednak, że to dopiero początek i mam biec swoje.

Po wbiciu w las włączam od razu czołówkę. Jest jednak jeszcze na tyle jasno, że po kilkuset metrach ją gaszę. Wzrok się przyzwyczaja i można ciągle biec całkiem komfortowo. 

Zaczynają się pierwsze górki. Ciągle na dużej świeżości więc większość robimy biegiem. Tylko odpowiednie zwolnione tempo. Sięgam pamięcią do pierwszego biegu Rzeźniczka w 2014 - wtedy w zasadzie od pierwszego podbiegu przechodziło się do marszu, a teraz te same podejścia się biegnie. Praca nie poszła w las. Jest moc. Choć oczywiście na dłuższych czy bardziej stromych odcinkach przechodzę do marszu. Na te kawałki jestem ciągle za cienki.

Po około 2km lasu dochodzę kolegę przede mną. Ten wyczuwając, że mam trochę lepsze tempo, uprzejmie mnie puszcza. Wychodzę tym samym na 6 lokatę (!). Robi się ciekawie i zaczynam się trochę jarać.

Po manewrze zauważam, że konkurent wsiada mi na plecy i zaczyna lecieć krok za mną. Generalnie nie lubię takiej sytuacji. Jest to jednak częsty standard i sam nierzadko tak robię. No i biegi górskie charakteryzują się takim przyjaznym rodzajem współzawodnictwa. Tu wzajemna pomoc i wsparcie to normalność. Myślę też sobie, że to może w sumie i dobrze, bo czując czyjś oddech na plecach będę bardziej pracował.

Biegniemy tak dobrych kilka kilometrów. Po pierwszych zadyszkach spowodowanych podbiegami, organizm łapie równowagę i w końcu wydaje się, że wpadam w rytm. Uprzednie myśli, że może zacząłem zbyt mocno ustępują, a płaskie odcinki wijących się pod nogami ścieżek pokonuję z super lekkością. Czuję się świetnie. Do tego wokół zapada zmierzch i robi się bardzo osobliwie. Duża szansa, że paradoksalnie to na tym (nocnym) biegu ujrzałem najlepszą panoramę ze wszystkich mych górskich startów. Wybiegając na chwilę na odkryty teren widzę pobliskie wzgórza w zapadającym zmroku skąpane w grubej pierzynie z mgły... Podczas biegów raczej nie zważam na krajobrazy, ale ten robi na mnie wrażenie.


Wracamy do zawodów. W pewnym momencie zza pleców wyskakuje nam Paulina Wywłoka i mija nas niczym leciutka lokomotywka. Oddala się od nas z dużą prędkością. Lekko.

15 cm za moimi plecami ciągle mój konkurent. Po chwili dogania nas jeszcze jakiś kolo i ciśnie metr za nami. To se myślę od razu, że musi być mocny skoro doszedł nas po 10km. Że ma zapas. Jestem zatem teraz 7, ale z 2 gośćmi na plecach, więc lokata dość iluzoryczna.

Nic to, biegniemy, robić swoje. Włączam w końcu czołówkę - już czas. Pod nogami mijają kolejne metry. Na zbiegach i płaskich czuję się dobrze, ale przy podbiegach mięśnie ud zaczynają kłuć. Cholera, szybko się zaczęło. Może za szybko...

Nagle słyszę lekkie kotłowanie za plecami. Okazuje się, że zamykający naszą trójkę fiknął orła. Krzyczę czy OK. "Biegnijcie!" . Lecimy więc bez zatrzymywania. Upadek najwyraźniej nie był groźny, bo po kilku minutach biegniemy znów razem. Wciągam pierwszy żel.

Mamy jakieś 12 km w nogach. Po dłuższym czasie wspólnego biegu zauważam pewną prawidłowość. Na zbiegach udaje mi się trochę odchodzić od konkurentów. Po czym na płaskich do mnie nadganiają i znowu wchodzą w moje tempo. Szukam w tym pozytywów. Ja wiem, że na czele biegnę po swojemu - jak muszę to zwalniam, jak mogę to przyspieszam. W ramach równowagi organizmu. Oni natomiast - dostosowując się do mnie, muszą szarpać. Skoro dobiegając do mnie zwalniają, to wybijają się w którymś momencie z naturalnego dla siebie rytmu. Takie mikroszarpnięcia mogą w końcu zrobić różnicę.

I faktycznie, po kolejnych 2km widzę, że za sobą mam już pusto. "Podjarowywuje" mnie to. W końcu oderwałem się. Co więcej, około 100m przed sobą dostrzegam postać kolejnego biegacza. Jak ja lubię takie "cele". Każdy pewnie lubi i każdego podkręca.

Teraz przed nami 1km zbiegu do punktu odżywczego na 16 km. Staram się lekko rozpędzić, ale kontrolnie. Raz, że to dopiero półmetek, a zbiegi zaskakująco kosztują dużo energii i przede wszystkim mocno męczą mięśnie. A dwa, że już wyraźnie ciemno i łatwo o glebę. Na szczęście błoto, którego się obawiałem praktycznie nie występuje (jeszcze...).

W pewnym momencie docierają do mnie pierwsze odgłosy punktu odżywczego. Zamierzam załatwić to ekspresowo. W bukłaku na plecach jeszcze dużo wody, a buteleczki z izotonikiem ciągle w połowie pełne. Wystarczy.

Wypadam z lasu i od razu wbijam się w rozświetlony punkt. Zaskoczony widzę, że konkurent ciągle się tu znajduje i dopiero szykuje się do wyjścia. Wolontariusze pytają co trzeba. Ja że banany. Oni, że nie ma. Wciągam zatem szybko trzy ćwiartki pomarańcza i po 10 sekundach jestem z powrotem na trasie. Konkurent jest przede mną jakieś 15 metrów i już po chwili go mijam. Widzę mocno zmęczony i jakby trochę zrezygnowany. Zaczyna się tu mocne podejście i obaj idziemy. Przypominam sobie, co kiedyś mówił bodaj Marcin Świerc i mijam kolegę na wyrost szybkim i prężnym krokiem w jego kierunku nawet nie spoglądając. To niby winno działać dodatkowo zniechęcająco. I faktycznie odchodzę z dużą prędkością i dystans między nami się mocno powiększa.

Uświadamiam sobie w tym momencie, że właśnie wskoczyłem na 6 miejsce, a w klasyfikacji facetów wręcz na 5! Było już pewne, że jeśli to utrzymam, to w klasyfikacji wiekowej mam pudło! Poczułem w tym momencie taką osobliwą emocję, jaka nie towarzyszyła mi od bardzo bardzo dawna. Dociera do mnie, że właśnie dokonuję czegoś, co niegdyś wydawało się niemożliwe. I że moje szanse są już tak realne jak ten kamień, od którego się właśnie odpycham. Dawno czegoś podobnego nie czułem.

Ale trzeba zejść na ziemię. Przed nami bowiem teraz najtrudniejszy etap. Bardzo strome, długie i niewdzięczne podejście. Do tego zaczyna się błoto. O podbiegu nie ma nawet mowy. Tu kije byłyby bardzo przydatne...

Idę. Zadzieram głowę i dostrzegam jakieś 100m przed sobą kolejnego biegacza. Od razu pojawiają mi się w głowie chełpliwe myśli, że czemu by i tu nie popróbować. Jestem w gazie. To jest dziś mój dzień.

Daję zatem ostro pod górę. Ciemność sprzyja o tyle, że nie widać końca wzniesienia. Masz nadzieję, że może już zaraz. Z pamięci jednak zdaje sobie sprawę, że będzie to dłuuuugi wysiłek.

Czołówka biegacza przede mną powoli jednak znika. 100m pod ostrą górę, to co najmniej 1 minuta, a to jednak sporo. Wiem jednak, że jeszcze kilkanaście kilometrów, więc gra się jeszcze nie skończyła.

Pogrążam się w ciemnym wdrapywaniu. Ślisko. Nogi pieką. Płuca przechodzą w tryb dyszenia. Ale z drugiej strony napędza paliwo o liczbie oktanowej "podium". Podium w ramach Festiwalu Rzeźnika - coś, czego kiedyś nie wymówiłbym nawet w najskrytszych marzeniach. Dla mnie to paliwo rakietowe. Jest pięknie. Do tego atmosfera ciemnego uśpionego lasu. Nie byle jakiego, tylko bieszczadzkiego. Jesteś tylko ty, ścieżka, drzewa i kamulce pod nogami.

I może to przez tą atmosferę, choć chyba raczej przez postępujące zmęczenie i zwiększającą się odległość od niedawno wyprzedzonego zawodnika powoli wytracam prędkość. Idzie mi się naprawdę ciężko. Góra zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Co jakiś czas odwracam się zatem, by spojrzeć czy w dole nie gonią mnie jakieś światła. Przed obejrzeniem wyłączam czołówkę - gdybym ja widział, że gość przede mną się ogląda, odebrałbym to jako oznaka utraty sił i wiary.

Na szczęście za mną ciągle ciemno. To mnie uspokaja. Najpierw. Później usypia i rozleniwia. "Nic się nie stanie jak zwolnię na sekund". "15 też nic nie zaszkodzi". Aż w końcu się doigruję. W pewnym momencie dostrzegam poniżej jakieś poblaski. Fak. Widocznie ten gość odżył i odrabia. Okazuje się jednak jeszcze gorzej - dochodzą do mnie jakieś głosy. Znaczy, że to nie ten gość, tylko pewnie tych dwóch, co biegli za mną! Gdy ich zostawiłem to mówiłem sobie, że może teraz jeszcze bardziej zwolnią, wpadając w rytm wzajemnej adoracji. Teraz interpretuję to zgoła odmiennie: biegną w tandemie, nakręcają się. Siła peletonu jest przecież dużo większa niż uciekających.

Światło za mną staje się coraz bardziej wyraźne. Są coraz bliżej. A góra ciągnie się w nieskończoność. Zdaję sobie sprawę, że jeśli na tym podejściu odrobili aż taką stratę, to na podejściach są dużo mocniejsi niż ja, a ja już ledwo zipię. I od razu pojawiają się myśli, że moje podium byłoby jednak zbyt piękne, by być prawdziwe. Kolejny raz wygrywając w totka dowiadujesz się, że był to tylko sen. O czym ty człowieku marzyłeś! Jeszcze 10km a ty już sobie medal na szyi zawiesiłeś... Teraz zobaczysz jak się rozgrywa biegi górskie i gdzie jest twoje prawdziwe miejsce.

Ale moment moment. Zanim cię dojdą, muszę odpowiedzieć jeszcze na jedno pytanie: ile chcesz za to dać? A odpowiedź jest tylko jedna: baaaardzo dużo!

Reaguję jak po cucących solach. Pieczenie w nogach ustaje. Płuca biorą świeży oddech. Głowa się mobilizuje. Znowu narzucam ostre tempo podejścia. Bez certolenia.

W pewnym momencie wyczuwam, że wierzchołek Okrąglika już chyba niedaleko. Jeśli nie dojdą mnie do tego momentu, to wchodzimy w płaskie i zbiegi, a więc znowu moje zasady gry. Człapię zatem mocno mocno, ścieżka się zwęża, to chyba to. I nareszcie ukazuje się upragniony słup z rozgałęzieniem szlaków. Jestem na wierzchołku! Nie doszli mnie!

No to teraz zaczynamy po mojemu. Chwilę dochodzę do równowagi i ruszam biegiem. Jeśli mam choćby z 1 minutę przewagi, to powinienem odejść na jakieś 150-200 metrów, a to trochę już jest. Może gdy zobaczą, że już mnie nie widać, to się zniechęcą.

Lecę zatem możliwie mocno. Przeszkadza już prawdziwe błotowisko, które tu się zaczyna. Najpierw staram się to jakoś obiegać, ale później już coraz mniejszymi łukami. Buty spisują się super, nawet gdy wejdą całe w maź to nie czuję bym miał mokro. Mokro mam na pewno, ale tego nie czuję.

Błoto to jedno. Gorsza okazuje się mgła. Jest tak gęsta, że czołówka oświetla na 2-3 kroki do przodu. Zero biegowego planowania. Lecisz, a tu nagle błociany zalew 2 na 2. Albo jakiś konar. Raz tracę w ogóle szlak i wbiegam parę metrów w las. Choć trasa jest super oznaczona. Co chwila zwisa gdzieś pomarańczowa taśma zakończona odblaskiem.

Generalnie przez tą mgłę tempo idzie mocno w dół. Krok robi się bardzo niepewny. Wzrok szybko się męczy i bieg robi się mocno uciążliwy. Ciągła koncentracja na każdym kroku kosztuje. Cochwilowe błoto wybija z rytmu. Jednak towarzysząca mieszanka wizji rzeźniczkowego podium i zagrożenie zaplecowej pogoni ciągle mnie mobilizuje.

Na ok. 23km wciągam 3 żela. Po pokonaniu dłuższego otwartego odcinka terenu, przebiegającego już ponad mgłami zatrzymuję się i oglądam się czy ktoś jest w zasięgu wzroku. Nie dostrzegam żadnej, choćby najdrobniejszej cząstki światła. Wygląda na to, że wyrobiłem znaczną przewagę. Ale wmawiam sobie, że jeszcze długa droga i nic nie jest pewne. A poza tym ciągle warto gonić tego przed sobą.

Ruszam więc dalej i dobiegam do ustawionego w pewnym punkcie pomiarowego trójnoga - miejsca, które pamiętam bardzo dobrze z mojego pierwszego rzeźniczka. Czekałem tu na Białaska, po tym gdy padło mu kolano. Kojarzę, że od tego miejsca już praktycznie w dół. Moje szanse stają się już naprawdę realne. Jestem znowu zajarany.Pilnuję się jednak by być ciągle czujnym. Pod kątem biegowej ostrożności. Zbieganie w śliskim terenie, to łatwa opcja kontuzji. Dlatego z jednej strony staram się trzymać możliwie mocne tempo, ale z drugiej pełna koncentracja na stawianiu kroków. Najgorsze co mogłoby mi się teraz zdarzyć, to zaprzepaścić wszystko jakimś wyrypem.

Szczęśliwie na tym odcinku mgła już nie doskwiera. Komfort mocno wzrósł i zbieg przebiega bez niespodzianek. Co kilka minut zegarek melduje o pokonaniu kolejnego kilometra. Każda wibracja na ręku zwiększa szanse powodzenia.

Wydaje mi się, że trzymam na tyle mocne tempo, że w końcu winienem dojść tego zawodnika przede mną. Aż faktycznie w pewnym momencie dostrzegam światełko przebijające przez drzewa poniżej. Wydaje się daleko (150m?), ale jednak jest w zasięgu wzroku. No to się oczywiście podkręcam i dalej w dół.

Co się jednak okazuje, prawdopodobnie nie było to światło czołówki, a lampy już samej Cisnej! Do mety ze 2 km!

Już naprawdę blisko. Tylko teraz się nie wypindolić, nic nie skręcić. Dowieźć.

Dobiegam do charakterystycznego punktu przecięcia szlaku przez leśną drogę. Stąd juz tylko ok. 1 km. Dość płasko. Lecę jak na skrzydłach. Ciemny las i odbijający się od drzew mój zmęczony, acz dający pełnię satysfakcji dudniący krok. Już wiem, że to musiałby być antycud bym tego nie dowiózł. Nie ma opcji by się nie udało.

Na jakieś 500 metrów przed końcem jeszcze jakiś wąwozik do pokonania. Śliskie brzegi aż lśnią i musi być jak na lodowisku. Dostrzegam, że w lewo odbija bardziej dogodna dróżka, więc w nią wskakuję, zakładając, że zaraz szlaki się połączą. Biegnę kilka, kilkanaście metrów, a tu nic! Wręcz wydaje się, że drogi rozchodzą się coraz bardziej. W głowie od razu katastroficzne myśli, że ja pindole, toć to byłby koszmar gdyby stracić pozycję na kilkaset metrów przed metą gubiąc szlak! Odbijam trochę na czuja w prawo i daję sobie jeszcze kilkanaście metrów. Jest! Drogi znowu się łączą.

Po chwili dobiegam do strumienia, który wpada do Solinki. Nawet nie szukam już kamieni po których mógłbym go przebiec. Rozgwieżdzone światłami mety niebo dodaje przyciąga jak magnez. Ostry skręt w lewo, ponownie przez strumyk i praktycznie na czworakach po zbudowanych z błota stopniach do góry. Następnie jeszcze kilka poślizgnięć na parapecie lasu i zbiegam na kładkę łączącą ciemny świat ostatnich 3 godzin i miasteczko biegowe. 200 metrów do mety!

Wbiegając na kładkę drę ryja po raz pierwszy. Zeskakuję z niej i na lewo wałem. Tu krzyczę na oślep po raz drugi: Goooossiaaaaaa! Wiem, że gdzieś tam stoi przed metą. Zbiegam z wału, krok przez ostatnie błoto i krzyczę Gooooooosiaaaaa po raz drugi. Widzę, jak po lewej ktoś się podrywa z piskiem niekontrolowanej radości. Dobiegam do niej i łapiemy się w ramiona.

Na dużych emocjach, ale już z oswojeniem myśli, że to jednak prawda, przekraczam linię mety. Jestem super szczęśliwy... Niebywale.

Ostatecznie, w kategorii wiekowej M 30-39 zajmuję 3 miejsce. A że pierwszych 2 uplasowało się na podium w kategorii open i w związku z faktem, że klasyfikacje się nie dublowału, to takim zrządzeniem losu w klasyfikacji wiekowej staję podczas ceremonii na pierwszym miejscu podium. Kto by pomyślał...

Zdaję sobie sprawę, że obsada tego biegu nie równała się obsadzie pozostałych startów w ramach Festiwalu Rzeźnika. Niemniej jednak właśnie dziś wywalczyłem sobie prawo do stanięcia na tym samym podium, na którym stają polscy najlepsi z najlepszych na najbardziej hołubionej biegowej imprezie w Polsce...

Adam Ilkiewicz

Więcej 3Bro na facebooku: TUTAJ