O motylach, wilkach i nauce wytrwałości. Główny Szlak Beskidzki w duecie kobiecym

9 dni, 16 godzin i 3 minuty. 509 kilometrów i 232 godziny. Sześć pasm górskich i niezliczona liczba zdobytych szczytów. Od Bieszczad po pasmo Czantorii. Trudno podsumować, czas jaki spędziłam razem z Kają w drodze z Wołosatego do Ustronia.

Relacja Katarzyny Melcer

Od zakończenia tej przygody minęło już ponad trzy tygodnie. Patrzę na mapę Polski próbując przypomnieć sobie każdy dzień wspólnej wędrówki i zastanawiam się jak najlepiej oddać miarę pokonanego dystansu. Kilometrami? Czasem na szlaku? To jakby przerobić na kogel-mogel piękne, dojrzałe truskawki zerwane chwilę wcześniej z ogrodowego krzaka! Jedyne sensowne słowo, które choć trochę oddaję to co przeżyłyśmy w drodze to przygoda. Przygoda, którą pomysł był od samego planu, aż po metę w Ustroniu. I choć na mecie do pełni satysfakcji brakowało mi w nogach 70-ciu kilometrów trasy w Beskidzie Niskim, to zamiast szlaku udało się zdobyć coś równie cennego. Niepowtarzalne, bezcenne i genialne wspomnienia.

Ostatni dzień w drodze. W tle Węgierska Górka. fot. R. Zabel

K2

Ten człowiek, nie jest z tego świata! – do dziś myślę tak wspominając wyczyn Maćka Więcka z 2013 roku, kiedy przy wsparciu ekipy Inov8 ustanowił rekord, rekordów pokonania trasy Głównego Szlaku Beskidzkiego. 114 godzin i 50 minut! Kosmiczny wynik i zupełnie nieprawdopodobny wyczyn. Wtedy tak czytając i raz po raz zbierając szczękę z podłogi po raz pierwszy przez głowę przebiegła mi myśl: Chciałabym tak kiedyś! Myśl była jednak zbyt nieśmiała, żebym odważyła się nią z kimś podzielić. Na swoim biegowym koncie miałam wtedy kilka biegów ulicznych, a do górskich szlaków było mi jeszcze o kilka tysięcy kilometrów za daleko. Mieszkając w Poznaniu góry odwiedzałam nie częściej niż dwa razy w roku. Straty te nadgonić próbowałam czytaniem co nowszych książek o polskim himalaizmie, ale w spełnianiu marzeń nic to nie pomagało.

Od tego czasu sporo się zmieniło, a nieświadomy niczego Maciej, którego czasem widuję biegającego w lasku Wolskim ma w tym swoje ciche zasługi. Dziś góry w połączeniu z bieganiem to dwa najczęściej powtarzające się słowa w moim życiu. Pomysł na pokonanie Głównego Szlaku Beskidzkiego wrócił do mnie w zeszłym roku, kiedy to Kamil Klich i Rafał Bielawa, znani w świecie ultrasów jako Ultrabliźniacy, ustanowili kolejny po Maćku niesamowity wynik pokonania czerwonego szlaku bez wsparcia z zewnątrz. Będąc nieco bardziej odważną, odpaliłam google mapy, obejrzałam całość trasy, przeczytałam kilka relacji i ponownie na jakiś czas… zapomniałam o wszystkim. Swoim pomysłem odważyłam podzielić się na początku tego roku z Kają i Robertem. Tak też powstał pierwszy plan. Nazwany na cześć najwyższego szczytu w paśmie Karakorum i od pierwszych liter naszych imion – Kaja i Kasia – K2. Nasze K2, czyli plan na odważną próbę pokonania Głównego Szlaku Beskidzkiego w duecie kobiecym.

Kolor czerwony, mój ulubiony!

Plan zakładał pokonanie szlaku ze wschodu na zachód. Ze startem z Wołosatego, metą w Ustroniu. Obie dobrze wiedziałyśmy czego spodziewać się po trasie, ponieważ każda z Nas mniej lub bardziej poznała wcześniej poszczególne jej odcinki. Kochane Bieszczady, znane nam z Biegu Rzeźnika, uznałyśmy za najtrudniejszy odcinek wyprawy. Etap z Komańczy do Puław zbiegałam rok wcześniej zamykając, jako wolontariusz dwa odcinki trasy biegu Łemkowyna Ultra Trail 150. Nieobca była nam trasa na zachód od Krynicy, Kaja pokonała ją dwa lata wcześniej startując w Biegu 7 Dolin na dystansie 100 kilometrów. Gorce, Beskid Sądecki i Śląski – te okolice poznałyśmy w wersji turystki - trenując lub wędrując w nich wielokrotnie. Wielką zagadką był dla Nas odcinek czerwonego szlaku w Beskidzie Niskim. Dla mnie tą zagadką pozostał do dzisiaj.

Miałyśmy kilka alternatywnych pomysłów na przejście trasy. Ostatecznie zamknęłyśmy się na dwóch opcjach. Dziewięć lub dziesięć dni. Dwa dni wiszenia na słuchawce telefonu i udało się dograć wszystkie miejsca noclegowe na każdy dzień naszej wędrówki dla pierwszego z planów. Każde z tych miejsc z góry poinformowałam co chciałybyśmy zrobić, więc zapobiegawczo umówiłam się, że ewentualne opóźnienia, rezygnację zgłaszać będziemy już z trasy. Po dopięciu spraw organizacyjnych zostało Nam już tylko odliczać dni do startu.

Plan pokonania szlaku w rozsądnym czasie to jeden z celów całego zamieszania pod tytułem Główny Szlak Beskidzki. Drugi i od niego wypadałoby zacząć, być w górach, biegać, robić to co kochamy najbardziej. Nieco odpocząć. Ktoś zapyta pewnie jak można odpoczywać planując pokonywać dziennie ponad 50 kilometrów? Góry zawsze nastrajają mnie pozytywnie, a już zupełnie najfajniej jest w nich pomilczeć. I tak też mijały nam często poranki. W milczeniu. Kiedy ciało jeszcze nie do końca wie co się dzieje, nogi same ciągną do przodu, a im wcześniej na szlaku jesteś tym lepiej, bo do 08:00 rano to w sumie jeszcze mocno śpisz. Dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, że te pokonane kilometry były dla Nas również jedną, wielką nauką. Nauką wytrwałości. I na niej właśnie mijał nam każdy dzień z Wołosatego do Ustronia.

Nasz dziennik pokładowy. Książeczka z poszczególnymi odcinkami trasy. Przygotowana na podstawie www.mapy-turystyczne.pl fot. Kaja Milanowska


Droga długa jest

Już pierwszy dzień pokazał Nam na co stać GSB. Góry wyraźnie obraziły się na Naszą zuchwałość i postanowiły dość mocno Nas postraszyć. Start z Wołosatego tuż przed 8:00. Późno jak na plan pokonania 70 kilometrów. Z każdym dniem pora wstawania i wychodzenia na szlak przesuwać będzie się coraz bliżej północy. Dla porównania ostatniego dnia, kiedy do pokonania miałyśmy podobny kilometraż, pobudkę zarządziłyśmy już o 3:00. Po godzinie drogi, jeszcze daleko przed Tarnicą, zaczyna kropić. Ot Bieszczady. 9 kilometr trasy, przed Nami jeszcze… Bagatela! Jakieś sześćdziesiąt! Leje! Pływam w butach!

I tak właśnie przyszło poznać Nam Bieszczady do tej pory znane tylko z opowieści o Rzeźniku pełnym błota i deszczu. Jak się później okazało był to dopiero początek tego co chciały nam dziś jeszcze zaserwować. Połoniny nie były w najlepszym nastroju. Caryńskiej pamiętać nawet nie chcę. Zaprezentowała się z tej najgorszej strony. Groźna, wietrzna i deszczowa, nie odpuściła nawet na chwilę. Ten dzień odbije mi się jeszcze czkawką. Do Bacówki pod Honem w Cisnej docieramy po 23:00. Jesteśmy mokrzy, zziębnięci i niebotycznie głodni. - Aha. Dziewczyno! Przyzwyczaj się! - Mówię sobie w duchu. W Bacówce ratują Nas gospodarze, którzy czekają z ciepłym posiłkiem. Nic tak nie stawia na nogi jak dobre jedzenie! Rano zamierzamy wstać wcześniej więc musimy szybko spakować się do łóżka. Wyrabiamy się grubo po 00:00. Już wtedy wiem, pobudka nie będzie najłatwiejsza.

Bye, Bye Bieszczady! Wrócimy tu jeszcze! Fot. R. Zabel

Cały dzień na szlaku towarzyszył nam Robert, Chłopak Kai. Będzie z Nami podczas pierwszych trzech i dwóch ostatnich dni trasy. Drugiego dnia umawiamy się z nim w Puławach Górnych. Przed Nami kolejny dzień o niemałym kilometrażu, nie wspominając o przewyższeniach z jakimi trzeba się zmierzyć.

Jeszcze tylko przez kilka dni analizowałyśmy trasę w ten sposób. Później przestałyśmy myśleć o szlaku w kilometrach. Każdy następnych dzień mierzyłyśmy wyznaczonymi wcześniej punktami na posiłek. Posiłek był równoznaczny z postojem, dlatego też tak bardzo lubiłyśmy te nasze punkty odżywcze. Planowałyśmy je zwykle po 30 kilometrze dziennego dystansu. Był to też czas na to by nogi mogły odpocząć.

Po kilku dniach w trasie wiele rzeczy ważnych dla Nas przed, stało się jakby mniej istotne. Im bliżej końca, tym mniejsze znaczenie miały dla Nas przewyższenia, kilometraż. Na tak wielkim zmęczeniu mocno obniża się też znaczenie wartości „błahostek” dnia codziennego. Jesteś ciągle brudny, zmęczony i głodny. To normalne. Punkt ważności przesuwa się w kierunku ciała. Wszystko kręci się wokół niego. Najistotniejsze jest to co i gdzie Cię aktualnie boli lub czy na pewno masz suche buty. Na tym też skupiają się rozmowy: „Kaja jak kolano? - Dziś dużo lepiej? - A Twoja kostka? – Jest nieźle”. Mimo, że próbujesz, nie możesz o tym nie mówić.

Smerek! Dumne zdjęcie na szczycie. Fot. R. Zabel

Sometimes s*** happens

Dzień czwarty. Świta. Pierwszą myślą po przebudzeniu, jest moja stopa. Sprawdzam jak wygląda po czarach pani Ludmiły, olimpijki ze Słowacji, która podała Nam wczoraj kolację. Nie wygląda. A nawet wygląda dość kiepsko. Mimo to zbieramy się i wracamy na szlak. Odcinek z Chyrowej do Kąt przechodzimy w zatrważającym tempie. Idąc tak, a bardziej kuśtykając zaczynam bić się z myślami. Co robić? Iść dalej i zrobić sobie krzywdę? Czy ten szlak warty jest kontuzji, która może wykluczyć mnie na kilka następnych miesięcy z aktywności? Na każde z nich odpowiadam przecząco.

W Kątach rozmawiam z Kają. Podejmuję decyzję. Choć głowa krzyczy, żeby iść dalej, rozsądek podpowiada zupełnie inaczej. Przekonana jestem, że to słuszna decyzja. Ustalamy plan. Postanawiam dotrzeć do Zdyni i poczekać tam na Kaję, w tym czasie stopa ma odpocząć, a ja postanowić co dalej.

Trudne decyzje nie przychodzą łatwo. Na początku byłam zła na siebie za taki, nie inny wybór butów. Nie miałam jednak doświadczenia w długich, górskich wędrówkach z ciężkim plecakiem, dlatego zaufałam butom, które biegowo sprawdzały się w górach najlepiej. Pech chciał, spudłowałam! Dzięki temu już drugiego dnia, nabawiałam się zapalenia mięśnia, które wcale nie dziwne z każdym, kolejnym pokonanym kilometrem bolało coraz mocniej. Z tego też powodu ostatnie trzy kilometry do Puław, już drugiego dnia wędrówki trwały dla mnie całą wieczność. Kompletna rozsypka. Trzeci dzień jest zupełną katastrofą. Staram się zacisnąć zęby i iść dalej, ale ból jest tak duży, że z trudem hamuje grymasy na mojej twarzy. Stopa jest jak balonik, przy każdym kroku czuję w lewej pięcie przeszywający ból, na podobieństwo wbijania igieł. Bardzo paraliżuje to nasze tempo. Noga potrzebuje odpocząć. Przystanek Chyrowa. Tego dnia miałyśmy dotrzeć do Kąt. Tam rezerwowałyśmy nocleg. Dalej dziś nie pójdę. To nasze pierwsze opóźnienie w planowanej trasie.

W głowie miałam wtedy tysiąc myśli. Zastanawiałam się co jest powodem tak opłakanego stanu kostki. Przeciążenie? Kilometraż? Plecak? Cofam się w pamięci do przygotowań. Nogi dobrze znają taki dystans. Plecak? Dodatkowo obciąża mięśnie co na pewno ma w tym swoje zasługi. Buty? Lekkie, w góry i eureka! Do biegania! W drodze kilkukrotnie łapię się na tym, że łatwiej idzie mi się boso. Wyczekuję przystanków, tylko po to by na moment uwolnić z nich stopy. Bez butów nogi czują się dużo lepiej. Już trzeciego dnia okazuję się, że chodzenie w nich może boleć. Bolało nieziemsko. Żeby kontynuować wędrówkę musiałam zmienić buty. Pytanie tylko skąd wziąć inne buty w środku Beskidu Niskiego?


Samotność długodystansowca

Do Jasła docieram łapiąc okazję, stamtąd z dwoma kolejnymi przesiadkami ląduję w Zdyni. Sprawdzam jak biegnie tu szlak. Dzwonię do Kai, organizuję noclegi. Noga wcale nie wygląda lepiej. Po raz pierwszy od kilku dni odpalam maila. Sprawdzam co słychać na świecie. Czytam wiadomości. Rytuał z normalności od piątku poszedł w odstawkę. Zupełnie odcięłyśmy się od rzeczywistości. Mnie ta nowa rzeczywistość bardzo odpowiada.

Beskid Niski. Po raz pierwszy byłam tu rok temu, pomagając jako wolontariusz na trasie najdłuższego z dystansów Łemkowyny. Na to wspomnienie robi mi się raźniej na sercu. Przyznaję w miejscu tym zakochałam się od pierwszego zobaczenia. Przypomina mi dzieciństwo i wakacje spędzane u dziadków. Tutaj czas zatrzymuje się w miejscu. Niepowtarzalnie, pięknie i dziko. W przełożeniu na szlak – bardzo łatwo o zagubienie trasy. Czerwony szlak urywa się tu kilkukrotnie, więc co mniej uważny może tu się łatwo pogubić.

Kiedy tak czekam na Kaję, dzwoni do mnie Rafał Bielawa, jeden z „Ultrabliżniaków” . Opowiadam mu co działo się do tej pory. Mówię o decyzji zejścia z trasy. Z Rafałem nie miałam nawet okazji poznać się osobiście. Przed Naszą wędrówką napisałam na facebookowy fanpage chłopaków, prosząc o kilka wskazówek dotyczących trasy, bagażu. Umawiamy się nawet na telefon kolejnego dnia, ale niestety oboje mamy pełen kalendarz i ostatecznie, po raz pierwszy rozmawiamy ze sobą właśnie wtedy! Rafał! Wyczułeś moment!

W oczekiwaniu na Kają ciągle zastanawiam się gdzie może być. Dzwonię, pytam jak jej idzie. Podobnie jak mnie, najbardziej brakuje jej towarzystwa, ale po głosie słyszę jest całkiem dobrze, bo odcinek ten pokonuje bardzo szybko. Według moich obliczeń do Zdyni dotrze przed 19:00.

Wieczorem ustalamy plan na dzień następny. Dotrę do Krynicy i tam podejmę próbę powrotu na trasę.

Szczęście

- Jedzie Pan w kierunku Gorlic? Podrzuciłby mnie Pan? – pytam kierowcę auta, które zatrzymuje się na pustej drodze w Zdyni – Powodzenia! – wołam jeszcze w stronę Kai, zmierzającej w kierunku szlaku, zanim wejdę do auta. Na długo zapamiętam, wyraz jej twarzy, kiedy żegnałyśmy się wówczas wzrokiem na szlaku. Ten poranek nie należał do najszczęśliwszych. Chodź trochę się boję, że Kaja ponownie została sama, staram się o tym zbyt dużo nie myśleć. Wstaje nowy dzień, na drodze jest zupełnie pusto, cicho, mijamy Gładyszów, drogę na Nowicę, aż do miasta jesteśmy jedynym autem jadącym tą trasą. Zagaduję kierowcę. Pytam o wilki. Czy często widziane są w okolicy. Na co on opowiada mi historię z poprzedniej nocy, kiedy pilnując gdzieś na wsi sprzętu budowlanego, wilki dbały o to by nie zasnął, wyjąc aż do rana! Rozmawia się miło, a że Pan sporo wie na temat przyrody, wypalam z pytaniem, którym w pierwszym dniu Naszej wędrówki zaskoczył Nas Robert. - Nie wie Pan przypadkiem czy motyle śpią? I chociaż na tą zagadkę odpowiedź znałam to jeszcze kilkukrotnie pytałam o to ludzi na szlaku. Nie ważne było czy znali odpowiedź. Najważniejsze, że każdy uśmiechał się zastanawiając się nad właściwą odpowiedzią. Przekonana też jestem, że niektórzy po powrocie do domu, poczytali więcej o motylach!

W Gorlicach przesiadam się w autobus, w Krynicy jestem przed 9:00. Kiedy tam docieram. Miasto znane mi z dzikich tłumów jeszcze mocno śpi. Deptak główny wieje pustką.

Dobrze znam czerwony szlak w tej okolicy. Szukam miejsca na przepak i kawę. Szukam też sklepu, w którym mogłabym kupić nowe buty. Jest sklep. Mierzę kilka par. Nie ma szans, że pójdę dalej, jeśli nie zaopatrzę się w inne. Chciałabym już być z Kają, czuć zmęczenie drogą, kontynuować przerwaną wędrówkę. Moja noga ma się dużo lepiej. Ból który uniemożliwiał chodzenie, odpuścił. Z decyzją zakupu nowej pary poczekam jednak na Kaję. Sama musi wymienić wkładki do butów, więc na pewno tu jeszcze wrócimy.

Powroty

- Wiesz cieszę się, że jesteś znowu ze mną – słyszę wesoły głos za mną. – Czuję się tak, jakby dzień zaczął się dla mnie od nowa - dodaje. Jest szczęście. Kupiłam buty! Mogę iść. Wrzucam piąty bieg. Bardzo szybko pokonujemy drogę z Krynicy na Jaworzynę Krynicką. W nagrodę, na górze po raz pierwszy, jako dobry zwiastun dostajemy piękny widok na Tatry! Odtąd będzie on nam towarzyszył, każdego dnia. Przed nami dziś jeszcze 20 kilometrów drogi. Pytam Kaję jak kolano. Już od drugiego dnia dawało o sobie znać, poza tym w nogach ma dużo więcej kilometrów niż moje. Odpowiada krótko. Jest ok. Dziś nocleg na Cyrli. Droga dłuży się nieco na finiszu, ale całe i szczęśliwe docieramy wreszcie do schroniska.

Never ending story?

Równica. Szczęście wielkie! Dotarłyśmy! Do mety zostało jakieś 8 kilometrów. Uwierzcie, dziś osiem brzmi jak jakiś wielki bezkres. 8 długich kilometrów. Strome zejście z Czantorii daje mocno w kość. Nogi są już mocno zmęczone, staram się zapomnieć o dokuczającym kolanie, zagadując idącą z przodu Kaje. Jest już po 20:00. Powietrze robi się mocno gęste, wygląda na to, że zbiera się na deszcz. Ledwo zdążyłam o tym pomyśleć, gdy gdzieś w pobliżu słyszę odgłosy zbliżającego się armagedonu. Zadzieram głowę w górę i widzę: Piękna ona! Pani burza! Chwała, że oszczędziłaś nas na zejściu! – myślę i przyśpieszam kroku. Jak najszybciej chcemy dotrzeć do miasta. Jesteśmy na dole. Ustroń. Centrum. Chwila konsternacji, w poszukiwaniu oznaczeń szlaku. Gdzie jest Robert? Tymczasem Pani burza zaczyna swoją ceremonie. Rozkręca się nieśmiało, co jest zwykle zapowiedzią dobrej nawałnicy. Powietrze pachnie elektrycznością. W kilka minut robi się całkowicie ciemno! Na niebie przepiękny spektakl. Ulice płyną. Jest Robert! Schował się pod drzewami bliżej drogi. Co dalej? Idziemy? Czekamy? Jak długo to potrwa?

Chowamy się na najbliższym przystanku autobusowym. Mam serdecznie dość przygód na dziś. Iść dalej? W taką pogodę? Nie ma mowy! Na samą myśl o tym serce mam blisko gardła. Nie przekonuje mnie nawet wizja bliskiego końca szlaku. – Przeczekamy i ruszamy dalej? – słyszę obok nieśmiałe pytanie Kai. Robert i ja, w głowach mamy wizję zakończenia przygody na dziś i dokończenia drogi rano. Kaja mocno apeluje, że ma dość wszystkiego i chciałaby bez względu na Nasze pomysł dziś „TO” wszystko zakończyć. Pogoda mówi, że o 22:00 ma zacząć się przejaśniać. Skoro tak, jest szansa, że za chwile deszcz ustanie. Wpadamy na kolejny „genialny” pomysł. Dziś sypiemy nimi jak z rękawa! Wejdziemy na Równicę. Tam jest schronisko. Tam zdecydujemy co dalej. Deszcz faktycznie odpuszcza, jakby chciał pozwolić nam dokończyć co zaczęliśmy. Odpalamy czołówki i idziemy w górę. Jest przede wszystkim: mokro. Dyskomfort w mojej głowie osiągnął poziom na limicie. Już ponad 17 godzin jesteśmy w trasie. Po raz drugi tego dnia przemokłyśmy do suchej nitki. Układam plan w głowie, rozważam wszystkie za i przeciw zakończenia wędrówki wcześniej. Przyglądam się walecznej Kai idącej jakieś 100 metrów przede mną. Przeprowadzam krótki dialog z własnym ja. - Serio chcesz wstawać rano, i kulać się te kilka kilometrów? Wraca racjonalność myśli. Schronisko jest już bardzo blisko. Robert czeka na Nas na rozwidleniu szlaku. Doganiam Kaję. Ogłaszam obojgu co postanowione. - Kończmy to – rzucam w ciemność nocy. Obie mamy tak samo dość. Zostało jednak tak niewiele. Przestało padać, a przed nami ostatnie cztery kilometry. Opadają emocje. Ja powoli wracam na ziemię. Teraz dosłownie i w przenośni „już tylko z górki”.


PKP Ustroń

Na „metę” docieramy o 23:54.

O czym myśli człowiek, który dotarł do ostatniego punktu na mapie, w który wpatrywał się uporczywie od kilkunastu dni? Wreszcie nie trzeba będzie zrywać się o świcie! Nawet nie mam sił cieszyć się w pełni z zakończenia drogi. Bilans na dziś: 71 km i prawie 20 godzin w drodze. Przyznaję! Na tej mecie najbardziej na świecie miałam dość czerwonego szlaku!

Kaja jako pierwsza kobieta, pokonuje Główny Szlak Beskidzki w tak krótkim czasie. Piękny wynik. Cel zrealizowany! I choć nie postrzegamy go w kategorii wyczynu sportowego, dla Nas będący sumą wszystkich przepięknych wspomnień zebranych w drodze, nawet tych mniej przyjemnych. Wspomnień o pęcherzach na małych palcach u stóp, a raczej tego co z nich już po trzech dniach zostało, rozmów wymienionych z ludźmi na szlaku, zapalenia mięśnia w lewej stopie, źle dobranych butów, rewolucji żołądkowej o której opowieści wolę Wam oszczędzić, historii Kajowego kolana, dnia postoju na Turbaczu, poranków rozpoczynanych rytuałem smarowania stóp, tony zużytego Sudocremu i maści końskiej, wspólnych śniadań z widokiem na Tatry, okrzyków radości na szczycie Babiej Góry, krokodylich łez wylanych w emocjach, chłodu mrożonek na mojej zmęczonej kostce, aż po burzę na Równicy na piękne podsumowanie całości.

Po wszystkim utwierdziłam się w przekonaniu, że planować można wiele, problem pojawia się wtedy kiedy niemożliwym jest ten plan wykonać. Co wtedy? Poddać się? Fajnie jest już od początku mieć plan B, który zakłada, że coś może nie poukładać się po naszej myśli. Niełatwo jest rezygnować, kiedy całą sobą chciałoby się iść dalej. To zupełnie tak jak z zawodami sportowymi na długim dystansie. Nigdy nie wiesz co może cię zaskoczyć w ich trakcie. Dziś śmieję się, wspominając nasz absolutny brak takiej prawdziwej świadomości na temat tego co nas czeka w drodze. Owszem wyobraźnia przedstawiała mi najgorsze scenariusze, jednak wtedy wydawały mi się one tak mało realne, że umysł bronił się przed przyjęciem ich do wiadomości jako oczywistą ewentualność. Co innego wyobrażać sobie, że jest nienajlepiej, a co innego przeżyć to na własnej skórze. Z wszystkich plag, które mogłam sobie wymarzyć przytrafiła mi się ich absolutna większość! Dlatego może lepiej już nie wyobrażać sobie niczego. Wziąć plecak, iść, przeżyć to i doświadczyć.

Dziękuję Kaja za czas, który spędziłyśmy razem, zagadki Roberta na każdy dzień przejścia szlakiem. Roberta wielką pomoc, słowne wsparcie na każdym etapie trasy. Kaja Tobie za uśmiechy i cały wachlarz emocji, których w moim jestestwie tak niewiele. Dziękuję za kilometry w milczeniu i w ciszy, rozmowy o naprawianiu świata i na tematy mniej istotne. Dziękuję za szkołę podchodzenia z palców, naukę wytrwałości, wielką lekcję partnerstwa na najwyższym górskim poziomie. Z Tobą na koniec świata!

Mam w pamięci jeden obrazek, kiedy myślę o całej naszej przygodzie. Ósmy dzień w drodze. 28 kilometr trasy. Godzina 8:30. Słońce jest już wysoko na niebie. Szczyt Babiej Góry. Bezchmurne niebo, a przed nami przepiękny horyzont z najlepszym na tej ziemi widokiem na Tatry. Patrzę w oczy uśmiechniętej Kai i głośno krzyczę próbując przekrzyczeć wiejący wiatr – Jesteśmy na szczycie i kochamy życie!

Dzień 8. Nowe życie, nowe horyzonty. Widok z Babiej Góry

Z przemyśleń, które wpisałam w moim podróżnym zeszycie, którymi może warto się podzielić. Bez znaczenia co do kolejności, bo zapisywane gdzieś w drodze, na szlaku.

Pakowanie – minimalizm w mojej ocenie, był grubymi nićmi szyty. Gdybym miała szansę spakować plecak ponownie ważyłby maksymalnie trzy kilogramy. Spakowałabym do niego konieczne minimum. Leki przeciwbólowe, maści, długi rękaw, lekkie spodnie, koszulkę do spania, bieliznę, kilka par skarpet, dokumenty, pieniądze, bukłak z wodą. Wszystkim czego potrzebujesz są Twoje nogi!

Buty to najważniejsza rzecz na etapie przygotowań. W drodze wystarczy jedna para, ale taka za którą palec, ba rękę mogłabyś oddać. Nie mogą Cię zawieść. Sprawdzone w górach. Najlepiej z twardym, mocnym bieżnikiem. Amortyzacja przy takim kilometrażu, robi różnicę.

Jeśli zamierzasz iść na ciężko i biegać na szlaku to albo jesteś Ultrabliźniakiem, albo amatorem, turystą. Dzień dobry! To ja! Musiałbyś być ze stali, a i to nie wiem czy na wiele by się zdało - nie pobiegasz zbyt wiele. Moje stawy nieprzyzwyczajone do takich obciążeń, zbuntowały się już po pokonaniu pierwszego etapu trasy. Bieszczady rozstrzygnęły też dalszy scenariusz Naszej przygody. Pozostałą część szlaku pokonałyśmy marszo/truchtem. Ja z tego samego powodu zafundowałam sobie przerwę na szlaku.

Jeśli jeszcze kiedyś zechcesz zrobić to i masz zamiar biegać, zrób to na lekko. Stawy i mięśnie podziękują większą wydajnością, a ryzyko kontuzji zmniejszy się o jakieś 50%.

+1000 do mocy po każdym ciepłym posiłku. Choćbyś miała stracić i pół godziny z zaplanowanego czasu przejść – zjedz normalny obiad. Nam zdarzyło się zapomnieć… Kilka razy… Co tu dużo opowiadać! Nie polecam.

Sudocrem to Twój dobry kumpel, a maść końska najwierniejsza koleżanka.

Szlak Beskidzki czasem boli, ale możesz nieco sobie w drodze ulżyć, jeśli przygotujesz się do drogi odpowiednio dobrze. Jeśli znasz się na rzeczy i czujesz się superkozakiem – Śmiało! Pokonasz Bieszczady w jeden dzień! Jeśli jednak już w połowie planowanego dystansu nie czujesz się nawet w 1/4 super… Kolejny raz, zaplanuj inaczej. Bieszczady były pierwszym dniem Naszej drogi. 70 kilometrów z przewyższeniami ponad 3 kilometry w górę, z niewiele mniejszą wartością w dół były kiepskim pomysłem na rozgrzewkę przed czekającym Nas jeszcze kilometrażem. „Stracone” kilometry na tym odcinku mogłyśmy rozłożyć na kolejne dni wędrówki np. Przyjazny Beskid Niski.

Choćbyś nie wiem jak przygotowała się do wyprawy. Nigdy nie wiesz jak zareaguję Twój organizm w jej trakcie. Słuchaj czego potrzebuje i nie lekceważ żadnej z jego próśb. Przygotuj się też na sytuację pt. absolutny brak dobrego nastroju. There is no place like GSB!

Przy najmniejszym przejawie dyskomfortu – kamień w bucie, otarcia, odparzenia, pęcherze – reaguj tu i teraz. Komfort psychiczny przy takim kilometrażu dziennym jest najważniejszy. Jeśli pojawią się pęcherze. Pozbądź się ich. Oszczędzisz sobie kilka zbędnych boleści. W nocy daj stopą oddychać. Zmasakrowanych paluchów nie oklejaj warstwą plastrów, compeedów i pod żadnym pozorem nie wpadaj na pomysł by usuwać martwy naskórek, choćby nie wiem jak się o to prosił. Świat się kręci wokół stóp!

Pogoda rozdaje karty. I jesteś naprawdę wielkim szczęśliwcem, jeśli deszcz w ciągu 10 dni wyprawy zlał Cię zaledwie trzy razy.

Sen – regeneracja i odpoczynek są najważniejsze zaraz po jedzeniu. Śpij minimum 6 godzin przed każdym, kolejnym dniem wędrówki.

Elektrolity – oprócz dużej ilości spożywanych płynów (ok. 5-6 l dziennie) zajadaj co jakiś czas tabletki mocy, nadrobisz w ten sposób choć część utraconych w drodze makro/mikroelementów.

Kolor czerwony! Ulubiony! fot. Kaja Milanowska

Droga na Rysiankę. fot. R. Zabel

Dzień dobry Ustroń! Fot. Katarzyna Melcer

Relacja Kaji: TUTAJ

Katarzyna Melcer