They say that no man is an island
And good things come to those who wait
The things I hear are there just to remind me
Every dog will have his day[Jon Bon Jovi – Santa Fe]
Puerto de la Cruz, 10 czerwca 2018, 22:00. Siedzę w barze na dachu hotelu i sączę już któreś miejscowe piwo. Słońce już zaszło i niewiele widać, ale za dnia wulkan też był schowany w chmurach. Przebiegnięcie całej wyspy z południa na północ tuż pod jego szczytem teraz wydaje mi się trudne do wyobrażenia. Butelka ma etykietkę z psią mordką. Czy wiecie, że nazwa Wysp Kanaryjskich pochodzi podobno od dzikich psów, które tu zastali mauretańscy, a może rzymscy żeglarze? Islas Canarias to po łacinie psie wyspy. Kanarki wywodzą swoją nazwę od tego archipelagu, a nie odwrotnie. – Gracia, Teide! – wznoszę szklankę do ciemniejącego na południu nieba.
* * * * *
Szybcy jak Lopez
Playa de Fañabé, 8 czerwca 2018, 23:45. Czy ich wszystkich pogięło? Ustawiłem się w daleko w drugiej połowie stawki, a wszyscy i tak wyrwali do przodu, jakby to była jakaś uliczna dycha. Wojtek, którego spotkałem jeszcze przed wejściem do autokaru w Puerto, opowiadał o widzianym na filmiku odcinku po piaszczystej plaży zaraz po starcie. Rzeczywiście go przebiegliśmy, ale na szczęście był krótki. Nadmorskimi bulwarami, w górę czy w dół, wszyscy równo zapieprzają, jakby chcieli pobić rekord trasy. Po wybiegnięciu na szutrówkę w głąb lądu, za sobą widzę już naprawdę niewiele światełek.
Przed startem udało mi się chwilę pogadać z Sangé Sherpą, który wygrał tu dwa lata temu. Bębny dudniły, zagrzewając nas do walki. Rozchwytywany przez dziennikarzy sympatyczny Nepalczyk jutro zajmie drugie miejsce, za Hiszpanem Yerayem Duranem Lopezem. Naprawdę szybkim Lopezem, jak się okaże.
Na pierwszym krótkim, niby technicznym zbiegu zaczynam wyprzedzanie po kamieniach bokami ścieżki. Wokół typowe dla południowego wybrzeża Teneryfy gołe pustkowia. Wejście pod długi, betonowy wiadukt pod autostradą jak na biegu przeszkodowym, z wybiciem na rękach. Dopiero za nim zaczynam masowo przeskakiwać tych, którzy zbyt szybko rozpoczęli. Podrażnione już przed startem gardło jakoś przestało dokuczać, może dzięki adrenalinie.
Odcinek przez Adeje przypomina Zoncolan, znany z Giro d'Italia. Nie tylko stromizną uliczek, ale i ilością kibiców, którzy wylegli z domów mimo nocnej pory i nas gorąco dopingują. Takie rzeczy chyba tylko na Kanarach. Na bufecie na 9 km jestem 37 mnut po północy, czyli godzina i siedem minut napierania za mną. Limit do 1:20. Na samej górze miejscowości koniec asfaltu, wchodzimy na szlak. Kamienie, krzaki, opuncje i mgła.
Długa noc
Mgła jest coraz gęstsza i przechodzi w mżawkę. Po południowej stronie to się rzadko zdarza. Za miasteczkiem długo idziemy bardzo stromo, aż tuż przed osiągnięciem 1000 metrów n.p.m. się wypłaszcza – chociaż to względne określenie. Bo to będzie takie kanaryjskie równo, czyli zęby piły na profilu z tendencją wznoszącą. A jeśli chodzi o wydruk profilu, to większości tych zębów na nim nie widać. Stąd się bierze te 6800 m+ na 102 km, w które przed startem nie wierzyłem.
La Quinta 14 km/2:04/limit 3:10. Ifonche 21 km nie wiem w ile, bo sms nie dochodzi. Wszystko to malutkie górskie osady w środku niczego, spowite mgłą i wilgocią. Wolontariusze uwijają się i zajmują każdym z osobna. Zmęczenie daje się już odczuć, ale trzymam żelazną dyscyplinę – łyk bakalii i owoców, popitka, jak trzeba to dopełnienie bukłaka i w drogę bez marudzenia.
Właściwie to nie zmęczenie, tylko znużenie. Niby jest ciekawie, bo ciągle podchodzimy, podbiegamy albo stromo zbiegamy wąskimi ścieżkami, czasem z przepaścią po jednej stronie. Ciemność, prawie zero widoczności i brak snu jednak robią swoje. Do tego przeziębienie, które miałem już przed startem – już z samolotu wysiedliśmy z Olgą z podrażnionymi gardłami. W świetle czołówki czasem widać tylko krople mgły i trzeba wysilić wzrok, by zobaczyć ścieżkę, czy którąś z rzadko rozmieszczonych odblaskowych taśm.
O piątej dzwoni Olga. Ma jeszcze półtorej godziny do odjazdu swojego autobusu na start półmaratonu, ale nie bardzo może spać. Opowiadam jej, że właśnie ciągnę pod górę grupę Hiszpanów, napiera mi się całkiem nieźle, ale to nawet nie trzydziesty kilos i już mam dosyć tej nocy. Rozmowa z nią bardzo mi pomaga. Życzymy sobie nawzajem powodzenia.
Na szczęście wychodzimy nad chmury i nad nami pojawia się pełno gwiazd. Do Villaflor trzeba sporo zbiec. Wraz z gorącym rosołem wchodzi we mnie trochę nowego życia. 31 km/5:28/limit 6:00. Naprawdę tyle straciłem i mam tylko pół godziny zapasu?
Matka wody
Stąd trzeba sporo zbiec, by później jeszcze dłużej rypać ostro pod górę. Jest nas dosyć gęsto i pomału przesuwam się w górę stawki. Na górze wzniesienia, przed wodopojem Madre del Agua, robi się już zupełnie jasno. Zaczyna nas wyprzedzać czołówka dystansu Trail (67 km), który wystartował nad ranem z Villaflor. Na prowadzącym przez niedawno wypalony las szlaku pojawia się tyle niebieskich numerów, że zaczynam wątpić, czy pobiegłem właściwą trasą. Dopiero po dłuższej chwili zauważam nieliczne czerwone z Ultra. Nasze trasy rozdzielą się dopiero później.
Wydostajemy się od południa na grzbiet starej kaldery wulkanu i wchodzimy w zasięg słońca. Pod nogami na przemian kamienie i osuwający się, wulkaniczny piach. Jest 8:00, czyli Olga właśnie startuje. Na długim podejściu na ponad 2400 m n.p.m. jestem już fizycznie zmęczony. Wyprzedzają mnie nie tylko niebiescy, którzy zaraz odbiją w prawo, ale i kilku czerwonych. Zza grzbietu wreszcie wyłania się moja ulubiona kupa żużlu – Jego Wysokość Teide. Na stromym zbiegu odzyskuję kilka miejsc, ale do przepaku mamy jeszcze spory kawałek szutrem.
Parador, 49 km/9:19/limit 10:00. Wszystko pod kontrolą? Tuż przed punktem ktoś mnie woła po polsku – rozpoznał koszulkę z Biegu Granią Tatr. To mąż Danusi, którą przed chwilą minąłem i która właśnie do nas dobiega. Razem wchodzimy na bufet, załoga podaje nam nasze przepaki i talerze z makaronem i sosem. Spotykamy jeszcze dwóch naszych – Darka i Błażeja, czyli biegnących razem teścia z zięciem – a chwilę potem poznanego wcześniej Wojtka, który właśnie opuszcza punkt. Marta, córka Darka i żona Błażeja, niestety wcześniej zeszła z trasy przez kontuzję.
Despacito
Daję sobie pół godziny na odpoczynek, żarcie i picie. Na górnej stacji kolejki muszę się zmieścić do 15:00. Choć to wejście z 2100 na 3550 m, zapas wydaje się duży. Jednak już tam byłem i wiem, jak spowalnia rzadkie powietrze na tej wysokości. Po wyjściu biegniemy przez płaskowyż ze znaymi z pocztówek skałami Roques de Garcia o fantastycznych kształtach. Słońce mocno praży.
Tego szlaku nie znam, kilka lat temu wchodziłem dwiema innymi drogami, z czego pierwszy raz naszą dzisiejszą zejściową. Ten jest podobno najtrudniejszy i na tabliczce opisany jest jako „extreme”. – To nie będzie spacerek – rzuca jeden z towarzyszących mi Hiszpanów.
Póki jest jeszcze łatwo, dzwonię do Olgi, bo już powinna być na mecie. Jest, i w dodatku na drugim miejscu! Ta wiadomość daje mi potężnego kopa. ( https://www.festiwalbiegowy.pl/biegajacy-swiat/tenerife-bluetrail-brutalna-setka-polskie-podium-w-polmaratonie-wyniki-polakow#.WyRFz4owjIU )
Podłoże robi się skaliste. Trasa coraz bardziej staje dęba i zaczynamy zdobywać wysokość. To takie niby tatrzańskie podejście – nie tyle trudne, co upierdliwe – no i skała jest innego koloru. Skaczemy po głazach, mijając się z kilkoma Hiszpanami. Później doganiamy Danusię i jedną Holenderkę. Z góry schodzi ktoś z ekipy organizatorskiej. – Despacito, pomalutku! – mówi z uśmiechem.
Rzeczywiście nie ma co się spinać, bo na trzech tysiącach szarpanie kończy się zadyszką, a ruchome bajbory grożą zaliczeniem gleby. Po ponad dwóch godzinach mozolnego napierania zbliżamy się do grzbietu w pobliżu starego krateru Pico Viejo.
* * * * *
Pico Viejo, 13 lipca 2010, 16:30. Na wierzchołku krawędzi krateru pozostaję dłuższą chwilę. Filance pewnie wkrótce zjadą z górnej stacji ostatnią kolejką, ale dla pewności wolę odczekać jeszcze dłużej, by nie niepokojony przez nikogo wejść na szczyt. W końcu idę dalej. Ścieżka w kierunku Teide prowadzi piaszczystą równiną. Krajobraz się zdecydowanie upodobnia do tego znanego mi ze wschodniej strony góry. W pewnym momencie w prawo schodzi szlak nr 23, sprowadzający do Roques de Garcia. Tutaj już czuję wysokość i muszę iść zdecydowanie wolniej. Jakiś czas temu łyknąłem profilaktycznie ibuprofen, chociaż głowa mnie nie bolała. Wolałem tak zrobić po złych doświadczeniach sprzed roku.
* * * * *
Jak nie jest zepsute...
Między Pico Viejo a Teide, 9 czerwca 2018, 12:45. Na początku ostatniego podejścia, pośród księżycowego krajobrazu organizatorzy zostawili nam baniaki z wodą. Siadamy na chwilę przy wodopoju. Dotąd szło mi lepiej, niż się spodziewałem, ale ciągle pamiętam wejście z 2009 roku, kiedy ból chciał rozsadzić mi czachę. Rok później wziąłem na wszelki wypadek pigułę i problemu nie było. Teraz więc też łykam paracetamol, a nawet dwa. Podczas wysiłku podobno mniej szkodzi od ibuprofenu.
Gwałtowne spowolnienie dopada mnie po kilkunastu minutach, i chyba nie jest spowodowane tylko wysokością. Kilka osób z naszej rozciągniętej grupki ucieka gdzieś do przodu, a ja stawiam krok za krokiem, dysząc ciężko i opierając się na kijach. Zaczyna mi się kręcić w głowie, kilka razy w niezbyt kontrolowany sposób wpadam bokiem na skały obok trasy. Po co ja brałem to g****? Przecież dobrze mi szło. Jak nie jest zepsute, to po ch** naprawiać!
Szlak idzie technicznym terenem stromo do góry, a ja się zataczam jak pijany. Czuję się, jakbym miał za chwilę usnąć na stojąco – znacie ten stan tuż przed zaśnięciem, kiedy w głowie pojawiają się niezborne myśli bez ładu i składu? Na szczęście dla mnie trasa biegu nie idzie przez sam szczyt wulkanu, bo nie wiem, czy w tym stanie bym dał radę wejść wyżej te 160 metrów w pionie. Kiedy przechodzę obok ekipy ratowników, staram się za wszelką cenę trzymać prosto, żeby nie zdjęli mnie z trasy. Ostatnie niecałe 2 km do górnej stacji kolejki linowej zajmują mi ponad godzinę (59 km/14:11/limit 15:00).
Następne pół godziny tracę na dojście do siebie na bufecie. Dwa kubki gorącej czekolady i energetyczne przekąski stawiają mnie na nogi. Wciąż jeszcze z wysiłkiem doczłapuję kilkaset metrów do początku właściwego zbiegu. Jest 14:50. Ile straciłem przez własną głupotę? Godzinę albo więcej. A mogło mnie to kosztować cały bieg.
Kilian mode on!
Na następne 26 km ze spadkiem 3100 m i jednym bufetem po drodze już cieszę mordę. Zakładam, że łyknę to poniżej trzech godzin. Zbiegać to ja mogę, choćby skały sr***! Jak mam coś nadrobić, to tylko tu. Zaczynam pędzić techniczną ścieżką niczym Kilian Jornet. Zaciesz w oczach i banan na gębie. Drobne kroczki po skałach, gdzie się da, to wydłużam susy, ostro biorę zakręty. Buty zdzierają się na wulkanicznym pumeksie, wznoszący się pył drażni i tak już podrażnione przeziębieniem śluzówki w nosie i gardle. – Gracia! – krzyczę do ustępujących mi drogi współzawodników.
Kilianowanie kończy się w chwili dobiegnięcia do szutrowej drogi. Dotąd udało mi się wyprzedzić kilkanaście osób w naszej bardzo rozciągniętej stawce. Szutrówką cały czas biegnę, wciąż jest lekko w dół, jeszcze kogoś przeganiam. Po kilku serpentynach odbijamy w lewo w boczny szlak.
W dół, czyli w górę
Profil pokazuje tu kilka km wypłaszczenia, to samo wynikało z mapy. Pustynny płaskowyż jest jednak pofalowany. Nawet lekko pod górę staram się truchtać. Odcinek ten ciągnie się jak guma od majtek, a na jego końcu wyrasta krótka, ale ostra sztajcha na górę jakiegoś mniejszego płaskowyżu. To nie tak miało być! Biorę ją z rozpędu, dysząc jak pies i klnąc jak szewc.
Do punktu w Recibo Quemado trzeba jeszcze sporo zbiec. 72 km/16:56/limit 17:50. Trochę nadrobiłem. Danusia wychodzi, kiedy dobiegam. Rzucam się na arbuzy i colę. Znowu spotykam Darka i Błażeja, wybiegamy razem. Pustynia się skończyła, wpadamy do strefy lasu.
Długo lecimy szutrówkami, w dół, płasko, a czasem lekko pod górkę. Na tym monotonnym kawałku łapie mnie senność. Półprzytomnie rozkminiam, czy jestem na Teneryfie, w Andorze, a może jeszcze gdzie indziej. Spoglądam za siebie i widok towarzyszy przywraca mnie do rzeczywistości. Uciekam im dopiero, kiedy spadamy w stromą, techniczną ścieżkę. Od jakiegoś czasu biegliśmy w chmurze, z której zaczęło kropić. Teraz mżawka przeszła w deszcz i zbieg robi się mocno błotnisty. Ale mi i moim butom w to graj!
Znowu mogę kilianować. W oczach miga bujna i gęsta podzwrotnikowa roślinność, przypominająca zieloną ścianę. Woda leje się z nieba i gałęzi, jestem cały mokry i robi się chłodniej, ale szybkie tempo nie pozwala zmarznąć. Co jakiś czas kogoś wyprzedzam, a metrów na wysokościomierzu szybko ubywa.
Jakieś zabudowania, kawałek łagodniejszej leśnej dróżki i znowu kanionem w dół po ubłoconych skałach. Coś jak pamiętny zbieg z Tatr Bielskich do Zdziaru na Janosiku, tyle że w dżungli. Na dole, za mostkiem, ścianka pod górę. Krótki zbieg i... następna. I jeszcze jedna. Na profilu tylko jedna ledwo widoczna hopka, a tu nam zrobili jakieś zęby piły! Cisnę szybko nie wiedząc, co czeka za następnym zakrętem.
Wreszcie zdecydowanie w dół. Pod koniec zbiegu znów doganiam Danusię. Base del Asomadero 85 km/18:58/limit 19:40. Ponad cztery godziny zamiast planowanych trzech. Wesoła załoga nas sadza na krzesełkach, karmi i poi. Danusia rusza prawie od razu, a ja korzystając z zakończenia deszczu, zmieniam koszulkę na suchą i jeszcze się pożywiam. Czeka mnie sztajcha ponad 600 m w pionie na 2 km. Olga opowiadała, że w porannym deszczu wszyscy się na niej ślizgali – trasa jej półmaratonu również tędy prowadziła. Słyszałem też rozmowę tubylców o tym podejściu, z której zrozumiałem tylko „puta madre”. Teraz przed chwilą dopadało jeszcze świeżej wody...
Sztajcha
Po tamtych sensacjach na Teide obawiałem się tej góry. Strach jednak rozwiewa się na pierwszych metrach. Włączam kijki, ruszam jak mały motorek pod górę, siły wróciły. Są skalne stopnie, błoto i stromizna, jest zabawa! Szybko gubię dwóch zawodników, co próbowali mnie skleić i wyprzedzam jeszcze jednego.
Zbieg jest mniej stromy, ale dużo bardziej błotnisty. Na początku muszę się nawet podpierać kijkami. Z rozmokniętej dróżki widać ocean i zachodzące słońce. Spadam na równie mokrą kamienną ścieżkę przetykaną trawami. Im trudniej, tym lepiej dla mnie, więc znów przeskakuję kilku biegaczy.
Na asfalcie nie czuję się już tak dobrze, ale wciąż biegnę. Z serpentyny skrót stromą ścieżką do miasteczka Tigaiga. Ostatni bufet, 92 km/21:12/limit 22:00. Który już raz łapię Danusię? Mąż tu też na nią czekał i właśnie wyruszają dalej. Zdzwaniamy się z Olgą, mówię kiedy może się mnie spodziewać. Ostrzega, że końcówka nie jest taka prosta...
Zły sen
Asfaltem, potem betonową drogą prawie do oceanu. Liczyłem, że to będzie jakiś nadmorski szlak z końcówką ulicami Puerto, że te 10 kilosów zrobię w godzinę z groszami. Nie jest mi jednak dane skręcić w kierunku morza, ani w główna drogę. Następną taśmę dostrzegam... wysoko w górze, na jakichś pieprzonych schodach.
Zabezpieczone drewnianymi belkami schody prowadzą kilkadziesiąt metrów w górę na czyjeś pole. Ścieżka tym polem idzie dalej do góry. Dopiero tu włączam czołówkę. Dalej tyłami domostw. Jakieś przemysłowe hangary. Krótkie i ostre podbiegi i zbiegi po fatalnej nawierzchni z nierównymi kamieniami. Po lewej, sto metrów pode mną, w resztkach dziennego światła czasem widać ocean.
Gdzie się da podbiegam. Jak jest za stromo, podchodzę z rękami na kolanach, bo kije już schowałem. Często trzeba się rozglądać za taśmami. Park z palmami, trochę asfaltu, miasteczko, znowu schodami w górę. I tak w nieskończoność. Jakie jeszcze niespodzianki czekają za rogiem? 24-godzinny limit upływa o 23:30 i zaczynam mieć wątpliwości, czy się w nim zmieszczę. Po całym pięknym biegu, ta końcówka jest jak ze złego snu. Czy jej autor chciał, żeby jak najwięcej zawodników cisnących naprawdę na granicy, jeszcze za mną, nie zmieściło się w limicie?
Znowu boczna uliczka, to już Puerto. Zrównuje się ze mną Hiszpan, któremu wcześniej uciekłem na technicznym zbiegu. Miejscowi nam kibicują, to jedyny pozytyw tego odcinka. Policjant mówi, że zostały 3 km. Jeśli naprawdę będzie tyle, to może się zmieszczę poniżej 23 godzin. Ścieżką stromo w dół, więc gubię towarzysza. Na dole od wolontariusza słyszę, że zostało... pięć kilosów. Już mi się odechciewa, ale biegnę jak najszybciej ulicą, bo chcę mieć to jak najprędzej za sobą.
Niemożliwe
Po naprawdę długim czasie dobiegam do dzielnicy, którą rozpoznaję. 23 godziny od startu już minęły. Oznaczenia są kiepskie, czasem muszę się pytać przechodniów, gdzie skręcić. Wreszcie nadmorski bulwar, ale nawet tu do końca nie wiem, jak idzie trasa. Znajomy Hiszpan mnie dogania, przybijamy piątkę, on i jeszcze dwóch zawodników lecą naprzód. Nie ścigam się z nimi, bo na centralnym placu czeka Olga. Naprawdę dużo dla mnie znaczy, że tu przyszła – jest jeszcze zmęczona po swoim biegu i w dodatku tak samo przeziębiona, jak ja.
Ostatnie kilkaset metrów biegniemy razem. To znaczy ja nie bardzo jestem już w stanie biec, raczej człapię świńskim truchtem. Nadmorską metę przekraczam po 23h:22:56 od wyruszenia z przeciwnej strony wyspy. Niemożliwe stało się możliwe.
Bębny dudnią tak samo, jak na starcie. – Kamil, Poloniaaa! – spiker wita mnie, jakbym był zwycięzcą i bezbłędnym angielskim pyta o wrażenia. – Ten bieg nie powinien się nazywać Tenerife Bluetrail, tylko Brutal Trail – odpowiadam – ale cieszyłem się każdym kilometrem!
Wojtek dobiegł w 22h10 jako pierwszy Polak. Gdyby nie mój idiotyczny pomysł z paracetamolem, może bym skończył razem z nim. Danusia ukończyła bieg w 23h06. Naprawdę się ucieszyłem widząc w wynikach, że Darek z Błażejem, teściu z zięciem, dotarli na metę siedem minut przed limitem, bo już się o nich martwiłem. Wszyscy nasi skończyli w ostatnich dwóch godzinach.
Olga stwierdza, że wyglądam znacznie gorzej, niż rok temu na mecie obiektywnie dużo trudniejszego Mític Trail (112 km/9700m+) w Andorze (relacja).
* * * * *
Teide, 11 czerwca 2018, 20:15. Słońce pomału schodzi do oceanu. Specjalnie wyszliśmy na szczyt tak późno, żeby parkowi strażnicy zjechali ostatnią kolejką, bo zdobycie pozwolenia było już niemożliwe. Pod nogami widzę całą swoją drogę sprzed dwóch dni.
To miał być mój wymarzony bieg, po wymarzonej trasie – i tak było, Kilka lat temu, po wejściu na Teide, wymyśliłem sobie, że wdrapię się na moją ulubioną kupę żużlu z poziomu morza. Trochę mi się przyfarciło. Mało brakowało, bym przez głupi błąd tego nie ukończył. Ale może głupi ma szczęście. Jak mówią wyspiarze z innej wyspy, every dog will have his day. Gdzie jest lepsze miejsce na ten życiowy dzień, niż na Psich Wyspach?
* * * * *
Puerto de la Cruz, 12 czerwca 2018, 22:30. Zostało mi jeszcze spakowanie się, bo przed czwartą rano musimy wyjechać na lotnisko. Przez kilka dni po takim biegu głód jest jednak niewyobrażalny, więc wychodzę po burgera. Na centralnym placu – tu, gdzie Olga w sobotę wyszła mi na spotkanie przed metą – ostrożnie rozdzielam dwa gryzące się psy widząc, że ten kudłaty ma zbyt wyraźną przewagę nad drugim, podobnym do moich małych półwilczków. Siedzący na kamiennych schodkach ich pan, wyglądający na miejscowego menela, daje mi ręką znak, żebym odpuścił. Obok niego siedzą jeszcze dwa psiaki.
Trochę mi głupio, że w myślach nazwałem menelem gościa o złotym sercu, który przygarnął cztery pewnie bezdomne zwierzaki. Wracam z burgerowej budki, miejscowy wychodzi mi naprzeciw, psy obok niego idą w najlepszej zgodzie. – Przepraszam – odzywa się łamanym angielskim – to takie ich sprawy rodzinne, nie chciałem ci zwracać uwagi! – Spoko bracie, trzymaj się! – odpowiadam. Przybijamy piątkę. Półwilczek i kudłaty podchodzą do mnie i dają się pogłaskać.
Do zobaczenia, Psie Wyspy. Wracamy niedługo.
Kamil Weinberg
Fot. Olga Łyjak, Kamil Weinberg