Pacemakerzy - królowie drugiego planu. To im zawdzięczamy, że padają rekordy świata

Nie sposób już sobie wyobrazić bez nich jakichkolwiek zawodów biegowych. Stali się nieodzownym elementem zarówno mitingów Diamentowej Ligi, jak i mniejszych imprez lekkoatletycznych. Są dla organizatorów niezbędni, bo gwarantują, że osiągane podczas rywalizacji wyniki będą na najwyższym światowym poziomie. Nawet najlepsi jeśli marzą o pobiciu rekordu świata korzystają z ich usług. Pacemakerzy - królowie drugiego planu.

Tak naprawdę nie wiadomo kiedy pojawili się na zawodach. Pewne jest, że ich potoczna nazwa wywodzi się od mechanicznych zająców używanych już od drugiej dekady XX wieku podczas wyścigów psów.

Epokowy bieg Rogera Bannistera

Historycy sportu, mówiąc o narodzinach pacemakerów najczęściej podają jednak datę dużo późniejszą. To 6 maja 1954 r., kiedy brytyjski lekkoatleta Roger Bannister jako pierwszy człowiek na świecie przebiegł milę poniżej czterech minut (dokładnie 3:59,4).

W ustanowieniu rekordu na bieżni uniwersytetu w Oxfordzie pomagało mu dwóch kolegów: Chris Brasher i Chris Chataway, którzy zdecydowali się podyktować tempo. Ten pierwszy prowadził bieg przez dwa okrążenia, potem zmienił go drugi i doprowadził Bannistera do zwycięstwa.

To było wydarzenie epokowe, niektórzy porównywali je do zdobycia Mount Everestu i lądowania człowieka na Księżycu. Królowa brytyjska przyznała Bannisterowi tytuł szlachecki, ale i pacemekerzy nie pozostali anonimowi.

Brasher to późniejszy złoty medalista z Igrzysk Olimpijskich w Melbourne w biegu na 3000 metrów z przeszkodami, a po zakończeniu kariery jeden z twórcą maratonu w Londynie. Jeszcze ciekawiej potoczyły się losy Chrisa Chatawaya. To nie tylko rekordzista świata na 5000 metrów z 1954 r, ale również w późniejszych latach polityk brytyjskiej Partii Konserwatywnej. Zasiadał w Izbie Gmin, potem pełnił funkcję ministra poczty i telekomunikacji, a następnie ministra rozwoju przemysłu. Podobnie jak Bannister otrzymał tytuł szlachecki.

Zające gwarancją sukcesu?

Wydarzenie z 6 maja 1954 r. otworzyło nowy rozdział w historii lekkoatletyki. Zające stali się niezwykle popularni, a dla organizatorów prestiżowych zawodów szansą na to, że to na ich imprezie padną dobre wyniki.

Ich znaczenie cały czas rosło. Tylko oni stali się gwarantem ustanowienia rekordu świata. Choć zdarzały też wyjątki. Kenijczyk David Rudisha w finale olimpijskim w Londynie w 2012 r. pobiegł najszybciej w historii na dystansie 800m bez pomocy pacemakera.

To było wydarzenie, którego nikt się nie spodziewał. Wydawało się, że we współczesnym świecie, bez pomocy „zająca” na średnich i długich dystansach osiąganie wyników na najwyższym poziomie jest niemożliwie. Dotyczyło to w szczególności Olimpiad, gdzie zawodnicy biegną nie po to, by osiągnąć jak najlepszy czas, ale by zdobyć złoty medal.

Jaki musi być pacemaker?

Na czym polega ta niezwykła rola pacemakerów? W jaki sposób pomagają oni gwiazdom sportu w ustanawianiu rekordów?

Według obiegowej opinie „zając” to jest biegacz, który odpowiada za utrzymanie odpowiedniego tempa w czasie zawodów. – To nie jest proste zadanie – mówi Bogusław Mamiński, wicemistrz świata w biegu na 3000m z przeszkodami z Helsinek. – Trzeba być przede wszystkim bardzo dobrym zawodnikiem, świetnie przygotowanym atletycznie, z techniką, wyczuciem rytmu – dodaje obecny organizator zawodów „Biegnij Warszawo”, któremu w przeszłości zdarzało się sporadycznie występować w charakterze pacemekera.

- Dobry „zając” potrafi też błyskawicznie reagować na to co dzieje się w trakcie biegu, zachowuje spokój i kontrolę nad sytuacją, nie daje się ponieść emocjom – zauważa z kolei znany trener, a także ekspert naszego portalu Karol Nowakowski.

Badania pokazują wyraźnie, że osoba prowadząca bieg, pokonując opory powietrza zużywa 7,5% więcej energii niż pozostali zawodnicy w stawce. To niezbity dowód na to czemu „zające” są tak potrzebne podczas bicia rekordu świata.

Gwiazdy wśród "zająców"

Zdaniem Bogusława Mamińskiego funkcja „zająca” coraz bardziej się profesjonalizuje. – Za czasów moich startów było trochę inaczej. Bardzo często dyktowaliśmy tempo dla jakiegoś zawodnika, bo nas zwyczajnie o to poprosił, a my chcieliśmy pomóc. Komuś zależało na wyniku, walczył o minimum, chciał poprawić swój rekord, to czemu miałbym nie poprowadzić biegu? Wiedziałem, że to działa na zasadzie wzajemności. 

Teraz za wszystko odpowiadają menadżerowie. To z nimi kontaktują się organizatorzy zawodów kiedy decydują się zakontraktować start pacemekerów. Wśród nich zdarzają się prawdziwe gwiazdy. Kenijczyk Martin Keino stał za rekordami świata Daniela Komena (2 mile i 5000 m), Haile Gebrselassie (5000 i 10000 m) i Kenenisy Bekele (5 000 i 10 000m). Jego rodak Noah Ngeny, na początku swojej kariery był „zającem” wielkiego Hichama El Guerrouja i pomógł mu pobiec najlepiej w historii na 1500 m, po czym  pokonał Marokańczyka na Igrzyskach Olimpijskich w 2000 roku. 

Polskie akcenty

Z polskich zawodników za prekursora zawodowego pacemakerowania uważa się Henryka Jankowskiego. – To był bardzo dobry przeszkodowiec – mówi o tragicznie zmarłym w wypadku samochodowym koledze Bogusław Mamiński. – Miał papiery na wielkie bieganie. Niestety nie potrafił do końca sprzedać na zawodach tego wszystkiego co prezentował na treningu – wskazuje Mamiński. Za to świetnie sprawdzał się w roli „zająca”. W latach 90. wielokrotnie dyktował tempo na wielu prestiżowych mitingach lekkoatletycznych.

Ostatnio podobną propozycję dostała czołowa polska biegaczka biegów średnich Katarzyna Broniatowska. Podczas lutowych zawodów Diamentowej Ligi w Sztokholmie m.in. dzięki jej pomocy Etiopka Genzebe Dibaba pobiła rekord świata na 5000 m.

– Takie starty to nie tylko szansa, by zarobić dobre pieniądze - mówi zawodniczka. Dzięki nim sporo się też uczę. Choćby tego jak biec z przodu stawki, utrzymywać równe tempo, jak poprowadzić grupę – dodaje. Nie odbywa się to więc kosztem mojej kariery sportowej.

Trochę inaczej patrzy na to Karol Nowakowski, który odpowiada m.in. za przygotowania czołowej polskiej biegaczki na średnich i długich dystansach Dominiki Nowakowskiej. - Nasz kalendarz jest tak ustawiony, że trudno byłoby pogodzić prowadzenie w ostrym tempie długiego biegu, w momencie gdy mielibyśmy za kilka dni były ważny start indywidualny. Na pewnym etapie kariery każdy walczy o swoje – przekonuje.

Zawód: pacemaker

Według Katarzyny Broniatowskiej podobnie jak u mężczyzn wśród startujących kobiet jest sporo zawodniczek, które specjalizują się w byciu pacemekerem.  Często są to biegaczki, które już kończą karierę, a jeszcze prezentują wysoki poziom sportowy. Startują one w tym charakterze nawet 10 razy w ciągu sezonu – twierdzi czwarta zawodniczka ostatnich Halowych Mistrzostw Europy w Pradze.

Biegaczka AZS AWF Kraków podkreśla, że każdy pacemaker przed mitingiem ma precyzyjnie określone jak ma biec, na jaki czas, wie również na jaką premie może liczyć jeśli pobity zostanie rekord świata. – Przed startem w szczegółowy sposób uzgadniam z czołowymi biegaczkami taktykę biegu, sposób jego poprowadzenia, a nawet takie szczegóły jak to, z której strony mam zejść z bieżni, by nie przeszkadzać w dalszej rywalizacji – zauważa lekkoatletka dodając, że nie jest mile widziane jeśli „zając” czując wysoką formę decyduje się biec do końca, by walczyć o zwycięstwo.

Zając niespodzianka

W historii lekkoatletyki zdarzały się jednak takie przypadki. Przykładowo, w zeszłym roku podczas półmaratonu w Ołomuńcu wszyscy ostrzyli sobie zęby na pojedynek dwóch mistrzów maratonu, Wilsona Kipsanga i Dennisa Kimetto. Tymczasem zupełnie niespodziewanie pierwszy na metę wbiegł nikomu nieznany zawodnik. Trudno go było nawet zidentyfikować, bo na koszulce zamiast nazwiska miał kartkę z napisem „zając”. Po chwili konsternacji okazało się, że sensacyjnym triumfatorem czeskich zawodów jest Geoffrey Ronoh, pacemaker i kolega z grupy treningowej Kipsanga.

Jeszcze ciekawiej wyglądała historia Kenijczyka Sammy’ego Korira, który w 2003 r. w berlińskim maratonie był zającem dla swojego rodaka Paula Tergata. Ten ostatni przymierzał się do poprawy rekordu świata. Już na 35. kilometrze było właściwie pewne, że jeśli nie wydarzy się jakaś tragedia Tergat zrobi fantastyczny wynik. To był moment, kiedy „zając” powinien zejść z trasy. Tymczasem ku zaskoczeniu wszystkich kibiców (a także samego Tergata) Korir biegł dalej, podkręcając szaleńcze tempo, a na ostatniej prostej wręcz zaczął się ścigać z utytułowanym kolegą. Na metę wpadł dokładnie sekundę za triumfującym rekordzistą świata, który uzyskał czas 2:04:56.

Takie sytuacje to jednak rzadkość. Najczęściej pacemakerzy dokładnie wywiązują się z przypisanej (i odpowiednio opłaconej) im z góry roli. Niemal na każdych mitingach widzimy więc sytuacje gdy prowadzący zawodnik nagle i dla wielu niespodziewanie schodzi z bieżni.

Przypadek Pauli Radcliffe

Są jednak fani lekkoatletyki, którzy twierdzą, że takie zachowanie jest sprzeczne z duchem sportu, że należy zabronić pacemekerowania. Kontrowersje budziło choćby to, że rekord świata w maratonie Paula Radcliffe pobiła korzystając ze wsparcia mężczyzny, który przez cały dystans dyktował jej tempo. Od ponad trzech lat taka pomoc jest zabroniona w kobiecym bieganiu.

– Trzeba sobie jednak uczciwie powiedzieć, nie da się odejść od zatrudniania pacemekerów. Jeśli chcemy mieć na zawodach rekordy to muszą być „zające” – mówi Bogusław Mamiński. Z naszym mistrzem zgadza się Katarzyna Broniatowska.  Gdyby nie zające na zawodach każdy by biegł tylko po to by zwyciężyć. To oznaczałoby, że przez większość dystansu nikt, by nie atakował, rywalizacja byłaby nurząca, bo ostateczna rozgrywka rozstrzygałaby się dopiero na finiszu. O wielkich wynikach moglibyśmy też zapomnieć. 

Krytyczny wobec tego zjawiska jest Karol Nowakowski. – Moim zdaniem Federacja m.in. przez takie działania „zabiła” stadionową lekkoatletykę. Dla mnie taka rywalizacja traci na atrakcyjności, jest przewidywalna. Na szczęście nadal są imprezy gdzie obecność „zająca" jest niedopuszczalna. Na ulicy wzorem są maratony w Japonii czy Boston, a od niedawna w Nowym Jorku.

Amatorzy też potrzebują wsparcia

Wszystko jednak na to wskazuje, że nie da się odwrócić trendu i musimy się przyzwyczaić do tego, że na większości zawodów nieodłącznym elementem są pacemakerzy. Czy to więc oznacza, że jesteśmy skazani na wizję mitingów, gdzie z góry ustalone są zasady: kto ma prowadzić stawkę, kto finiszować, a kto zwyciężyć. Tak źle to może nie będzie, ale pewne jest, że zając stał się nieodzownym elementem krajobrazu biegowego. Dotyczy to również sportu amatorskiego i masowych biegów ulicznych. 

MGEL

fot. wikimedia, archiwum