W miniony czwartek Piotr Suchenia wygrał bezapelacyjnie Antarctic Ice Marathon na Biegunie Północnym. Euforia szybko jednak się skończyła, gdy okazało się, że z powodu nagłego pogorszenia pogody ekipa 55 biegaczy nie może opuścić śnieżnej krainy.
Piotr Suchenia bezkonkurencyjny na obu biegunach! Polak zdominował Antarctic Ice Marathon!
Samolot, który miał po nich przylecieć z Chile, nie mógł wystartować z Punta Arenas, ani wylądować na Antarktydzie. Prognozy mówiły, że uczestnicy maratonu mogą pozostać na Biegunie nawet do Bożego Narodzenia.
W szponach śniegu i wiatru. Piotr Suchenia i inni maratończycy uwięzieni na Antarktydzie
Na szczęście, pojawiło się króciutkie "okno pogodowe" i we wtorek rano wszyscy szczęśliwie wylądowali w południowym Chile, wpadając w ramiona umierających z niepokoju najbliższych.
Koniec lodowej epopei! Piotr Suchenia i inni maratończycy wyrwani Antarktydzie!
Kilkanaście godzin po powrocie biegaczy do Chile, udało nam się porozmawiać z Piotrem Suchenią, zwycięzcą Antarctic Ice Marathonu i triumfatorem biegów maratońskich na obu biegunach (na Północnym wygrał w 2017 r.)
– Piotrze, co poczułeś, gdy dowiedziałeś się, że samolot wreszcie wyleciał po was z Punta Arenas? Wierzyleś, że za kilka godzin będziesz już z żoną, bezpieczny w Chile?
– Poczułem dużą ulgę, ale przez cały czas brałem tę wiadomość na chłodno. Pamiętałem, że w 2016 roku, 26 km przed przyziemieniem w Barneo Camp na Biegunie północnym, samolot został zawrócony do Longyearbyen. Teraz, mając na uwadze bardzo krótkie okno pogodowe na Antarktydzie i wiedząc, jak ma się zmienić pogoda, wolałem nie brać niczego za pewne. Dopóki nie odlecieliśmy z Union Glacier, dopóty nic dla mnie nie było pewne.
– Gdy wysiadłeś z autobusu na lotnisku w Punta Arenas, krzyknąłeś: „A gdzie jest śnieg?!” Tak szybko się za nim stęskniłeś?
– W Chile było +18 stopni! A tak poważnie, to bardziej rzuciłem to pytanie dla rozładowania napiętej sytuacji.
– Jak traktowałeś to, co działo się z Wami na Antarktydzie, dla Ciebie była to przygoda czy bardzo trudna sytuacja? Po kolejnej nieudanej próbie startu samolotu z Chile, organizatorzy napisali na facebooku, że „kolejna noc na Antarktydzie pewna, przygoda trwa!”, z kolei komentarze Waszych rodzin, bliskich, przyjaciół wskazywały na ich duże zaniepokojenie, nerwy, stres, oni przeżywali dramat.
– To była przygoda. Może to zabrzmi egoistycznie, ale traktowałem wszystko jako wyprawę, przygodę i poznanie czegoś nowego. Poznanie nowego świata, tego jak zachowuje się organizm w kryzysowych sytuacjach i z takiej perspektywy na całą sytuację patrzyłem. Na pewno wyglądało to bardzo groźnie, nie tylko dla naszych bliskich, tak samo dla nas na Biegunie, ale nie czułem, żeby nasze życie było zagrożone, bo obóz był przygotowany przez doświadczoną załogę. Z drugiej jednak strony, to była Antarktyda…
– Bałeś się, czułeś zaniepokojony, niepewny o swój los? Były duże nerwy, czy też spokojnie czekałeś na poprawę pogody nie martwiąc się o nic?
– Generalnie, podchodzę do takich trudnych sytuacji na chłodno, bez paniki, na spokojnie. Jak nie mam na coś wpływu – a tu nie miałem żadnego - przyjmuję, że nie ma sensu się martwić i niepokoić, bo i tak nic podobnym zachowaniem nie ugram. Mogę tylko bezsensownie budować poziom stresu, co mi nie tylko w niczym nie pomoże, a wręcz może zaszkodzić.
– Sobotni komunikat organizatorów brzmiał: jeśli nie uda się wylecieć w poniedziałek, prognozy pogody są takie, że możecie zostać na Biegunie nawet do świąt Bożego Narodzenia? Jak na to zareagowaliście? Dopuszczaliście w ogóle do siebie taki rozwój wypadków?
– Brałem to pod uwagę, nawet jeszcze przed wylotem na maraton. Nie mówiłem o tym głośno, ale gdzieś z tyłu głowy miałem taką sytuację. W żartach między biegaczami też przewijały się takie komentarze, śmialiśmy się nawet, że będziemy śpiewali kolędy w różnych językach. To było jednak bardziej dla rozładowania napięcia, bo nikt nie chciał zostać tu na święta, chociaż… hasło „Boże Narodzenie na Antarktydzie” brzmi bardzo egzotycznie i ciekawie… (uśmiech).
– Po kilku dniach oczekiwania na poprawę pogody, organizatorzy poinformowalli, że wichura zniszczyła namioty. Iwona napisała wtedy: „Piotr jest cały i zdrowy, ale to nie jest już zabawa”. Rzeczywiście było tak groźnie?
– Tej nocy było naprawdę groźnie. Wieczorem przyszło nagłe załamanie pogody. Organizatorzy napisali na tablicy, żeby zabezpieczyć namioty, bo będzie wiało i nerwowo krzątali się po obozie zabezpieczając ruchome elementy. To nie wyglądało optymistycznie i tak też w rzeczywistości było. Pamiętam, że obudziłem się przed drugą w nocy i cały namiot „pracował”. Wszystko się ruszało, w pewnym momencie przewrócił się plastikowy stolik, który stał w środku. Nie było fajnie. Na zewnątrz nie było widać na metr. Mieszkam całe życie na północy, nad morzem, mogłem więc ocenić, że porywy wiatru osiągają nawet 90-100 km/h, a to jest sporo, szczególnie jak się siedzi w namiocie w środku Antarktydy, najbardziej wietrznego kontynentu na ziemi. Rano okazało się, że 13 namiotów zostało zniszczonych, kilka poleciało gdzieś „w świat”. To była naprawdę groźna sytuacja!
– W Antarctic Ice Marathonie startowali (oprócz Ciebie) jeszcze trzej Polacy: Marcin Asłanowicz, Alan Kowalczyk i Tomasz Maślanka. Znaliście się wcześniej? Jaki mieliście kontakt? Wspieraliście się jakoś szczególnie?
– Znałem jedynie Tomka, pomagałem mu w treningach. Z resztą chłopaków spotkaliśmy się pierwszy raz dopiero na miejscu. Wspieraliśmy się codziennie, gdyż przebywaliśmy ze sobą cały czas: na posiłkach, prelekcjach przygotowywanych przez organizatorów oraz na długich wieczornych rozmowach. Trzymaliśmy się razem, choć… cała międzynarodowa ekipa wspierała się bardzo mocno.
– A jak byliście zaopatrzeni w żywność na – nie wiadomo przecież jak długi – nadprogramowy pobyt na Antarktydzie?
– O żywność dbali organizatorzy, to na ich barkach spoczywało zapewnienie, żebyśmy mieli co jeść i pić. Dużym problemem było natomiast to, że kończył nam się zapas… ubrań! To powoli stawało się uciążliwe, gdyż nie mieliśmy możliwości prania ciuchów, a prysznic był dostępny tylko co 2-3 dni i to w określonych godzinach.
– Miałeś kontakt z czekającą w Chile żoną? Co jej mówiłeś?
– Kontakt mieliśmy przez telefon satelitarny, ale to jest dość droga sprawa, starałem się więc skupić tylko na niezbędnych i kluczowych komunikatach. Mówiłem Iwonie, żeby się nie martwiła, bo nie ma czym. Byłem cały, zdrowy, miałem (jeszcze) co jeść, martwiłem się tylko przebukowywaniem lotów i hoteli. To była jedyna stresogenna myśl, która krążyła po głowie.
– Jak spędzaliście czas oczekiwania w obozie na Antarktydzie? W jakich warunkach, co robiliście?
– Był czas na książki i długie rozmowy, a organizatorzy organizowali prelekcje na tematy antarktyczne i puszczali nam różne filmy. Z jednym lekko przesadzili: jeśli ktoś oglądał „Gniew oceanu” wie, co mam na myśli. Ja dodatkowo grałem na komórce w… węża, doszedłem do 372 poziomu! (śmiech).
– A jak tę trudną sytuację znosili inni maratończycy?
– Niektórzy zamykali się w namiotach i przychodzili tylko na posiłki, inni cały czas siedzieli w namiocie-kuchni, powstała również specjalna piosenka na melodię „No woman, no cry” Boba Marleya. Brzmi ona „No plane, no flight” i niebawem ujrzy światło dzienne. W takich sytuacjach człowiek staje się bardzo kreatywny. Generalnie, staraliśmy się jak najwięcej żartować, nawet ustaliliśmy między sobą, kto jaką przygotuje potrawę na antarktyczną wigilię (śmiech).
– Jak teraz spędzicie najbliższe dni? Kiedy powrót do domu?
– Jesteśmy w Chile, w Punta Arenas. W czwartek lecimy do Santiago de Chile, a w sobotę wracamy do Polski.
– Czy perypetie na Antarktydzie wybiły ci już z głowy bieganie w takich niepewnych terenach? Co na to wszystko Twoja żona? Nie powiedziała: „Piotrze, to był ostatni raz!”
- Absolutnie nie! Kocham obcowanie z przyrodą, szczególnie w ciężkich, siermiężnych warunkach, a w mojej głowie naprawdę kłębią się niebezpieczne i dziwne pomysły, nie mam jednak czasu i środków, by je zrealizować. W tak trudnych warunkach doskonale widać, jak bardzo człowiek jest zależny od natury i jak, oderwany nagle od nowoczesnych technologii, potrafi się odnaleźć w niebezpiecznym świecie. Takie sytuacje dają do myślenia i odpowiadają na wiele pytań, których nigdy sami sobie byśmy nie zadali. A Iwona? Zna mnie doskonale i wie, że jak się na coś uprę, to będę do tego dążył. Wszystko musi być jednak przekalkulowane i racjonalnie przemyślane. Ryzyko trzeba eliminować do minimum, choć trzeba się z nim liczyć.
– To na koniec wreszcie o sporcie... Wygrałeś maraton w sposób bezapelacyjny. Opowiedz o rywalizacji na trasie.
– Plan na ten bieg był podobny, jak na Maraton Bieguna Północnego: strategia odwrotna od tej, którą przyjmuje się na ulicy. Tutaj dużą rolę odgrywa nawierzchnia, którą trzeba w jak najlepszy sposób wykorzystać. Trasa maratonu składała się z 4 pętli po sypkim i grząskim śniegu, który wciąż padał i padał, do tego na części trasy mocno wiało. Postanowiłem pobiec „mocno” pierwsze dwa okrążenia i wykorzystać jak najlepsze podłoże, do czasu, gdy nie będzie nadawało się do biegania ze względu na coraz głębszy i bardziej grząski śnieg. Po tych dwóch pętlach miałem zobaczyć, jaka będzie sytuacja na trasie i zastanowić się, czy mogę powoli odpuszczać, czy przeczekać trzecie koło i na czwartym znów zaatakować. Zaprocentowało doświadczenie z Bieguna Północnego. Jak postanowiłem tak, zrobiłem. Mocno pobiegłem dwa pierwsze okrążenia i wyrobiłem sobie tak dużą przewagę, że mogłem spokojnie, niezagrożony dobiec do mety na pierwszej pozycji. Bardzo natomiast zaskoczyło mnie na trasie suche powietrze. Antarktyda to pustynia, jak by to nie zabrzmiało, i to się czuje. Musiałem zatrzymywać się na punktach z wodą i pić znacznie więcej, niż podczas maratonu na Spitsbergenie czy ulicznych startów.
– Jakie masz teraz plany sportowe? Oba bieguny już podbiłeś, masz jeszcze coś do zrobienia w tych rejonach czy teraz pora na zmianę biegowych zainteresowań i przeniesiesz się np. na pustynie? Jakie teraz stawiasz przed sobą wyzwania?
– Z pustyni to ja właśnie wróciłem! (śmiech). Nadal chciałbym startować w mroźnych i zimnych imprezach, najlepiej poza kołem podbiegunowym. Tam czuję się doskonale i taki klimat mi odpowiada. Mam kilka „zimnych” pomysłów w głowie, ale muszą one spokojnie dojrzeć i urosnąć.
– Na pewno nie będę uciekał w tropiki. Do zaliczenia 7 kontynentów muszę wprawdzie pobiec jeszcze maraton w Afryce, ale na Saharę się nie wybieram. Na razie muszę odpocząć po długim maratońskim sezonie, podopinać tematy zawodowe i ułożyć sobie pracę na kolejny rok. To jest teraz priorytetem. Bieganie… może chwilę poczekać (uśmiech).
rozmawiał Piotr Falkowski