"Pomaganie przez bieganie jest wspaniałe". Radosław Spychała przebiegł całą Polskę (!) dla chorego Antosia

Radosław Spychała w ciągu 10 dni pokonał biegiem całą Polskę. 40-letni biegacz z Chrzypska Wielkiego w powiecie międzychodzkim (woj. wielkopolskie) przebiegł z Gubałówki w Zakopanem do Świnoujścia dystans 934 km po to, by pomóc 11-letniemu Antkowi Smorawskiemu. Syn jego znajomych cierpi na miopatię, rzadką, rozbudowaną chorobę mięśni, a także inne przewlekłe choroby. Pan Radek biegiem gromadził środki finansowe na leczenie i rehabilitację chłopca z Kluczewa, miejscowości oddalonej o 18 km od miejsca zamieszkania ultramaratończyka.

Pobiegł z Zakopanego do Świnoujścia. 934 km dla Antka

Najdłuższy dystans Radosław Spychała  pokonał w piątym dniu wyzwania, gdy przebiegał przez rodzinną miejscowość Dobrojewo niedaleko Szamotuł. Pokonał wtedy 155 km. Spał po zaledwie 2-3 godziny, raz tylko pozwolił sobie na 5-godzinny odpoczynek.

– Ratowały mnie głowa i kawa. Organizm przyzwyczaił się do niewielkiej ilości snu, kryzysy, oczywiście, były, ale głowa pracowała i za wszelką cenę kazała dążyć do celu

Warto było, panie Radku?

Radosław Spychała: – Na pewno. Okazało się, że możemy więcej niż myślimy. Warto przede wszystkim dla Antka. Od dawna moim marzeniem było przebiec całą Polskę i zrobić to dla kogoś. Jestem szczęśliwy, że to zrobiłem, ale fantastyczne było przede wszystkim to, jak ludzie się zjednoczyli i biegliśmy dla Antka razem, żeby „zabiegać” jego chorobę, zebrać fundusze na leczenie i sprzęt rehabilitacyjny. Nie spodziewałem się aż takiego odzewu ludzi i sponsorów. Super wszystko zagrało, są pieniądze, a jeszcze ciągle wpłaty wpływają.

To proszę powiedzieć, co konkretnie Antek zyskał dzięki pańskiemu biegowi.

Mamy już na koncie fundacji pieniążki na bardzo potrzebne łóżko rehabilitacyjne. Będzie miał wykupione turnusy rehabilitacyjne. Nie można tych pieniędzy wykorzystać na dowolne potrzeby, wszystko musi być konkretnie udokumentowane. Zostanie także przebudowana łazienka, tak żeby Antek mógł swobodnie do niej wjeżdżać na wózku i korzystać z urządzeń sanitarnych.

To wszystko bardzo ułatwi życie chłopakowi i jego rodzicom. Tato Antka mówił mi, że ma problemy z przepukliną w kręgosłupie. Dźwiganie 80-kilogramowego chłopaka w łazience czy do samochodu, bo często jeżdżą do Poznania na zabiegi rehabilitacyjne, to  bardzo ciężka praca.

Na koncie jest w tej chwili około 40-50 tysięcy złotych. Jeszcze przed biegiem znaleźliśmy sponsorów, którzy wpłacili pieniądze, kolejni zrobili to w trakcie i po biegu, tak samo dorzucali się do zbiórki prywatni ludzie. Cały czas mamy także kolejne deklaracje. Była też prowadzona w internecie zrzutka, która przyniosła kolejne wpłaty, coraz więcej w miarę rozkręcania się biegu. Zainteresowanie było ogromne, ludzie pisali, że każdego ranka budząc się zaglądali od razu do internetu i sprawdzali jak przesuwa się „niebieska kropka”. To było takie niesamowite, 10-dniowe misterium (uśmiech).

A na trasie biegu też pan odczuwał tak duże zainteresowanie i wsparcie?

Pierwsza osoba dołączyła do mnie w Miliczu za Wrocławiem. Było ciekawie, bo o godzinie 2 w nocy, gdy planowałem już krótki odpoczynek i sen w busie, zobaczyłem biegnącego chłopaka. Powiedział, że od kilku godzin na mnie czeka. Przebiegliśmy więc kawałek razem, a potem, gdy o 5 rano wznawiałem bieg, dołączyła kolejna osoba.

Milicz był bardzo fajny, a potem w Wielkopolsce to już było kompletne szaleństwo, zwłaszcza jak wbiegłem na moje tereny, do powiatu szamotulskiego! Przez 15 czy 20 kilometrów biegły ze mną prawie dwie setki ludzi! Biegli albo jechali, na rolkach i na rowerach. Tak się wspaniale zjednoczyli. Dostałem takich skrzydeł, że ponoć trudno było za mną nadążyć! (śmiech).

Koło Drawska Pomorskiego całą, ostatnią już noc przebiegł ze mną pewien Karol. A mój kuzyn Marek Spychała, który biega na co dzień nie więcej niż 20 km, pokonał ze mną jednego dnia 75, a w ostatni dzień wyzwania nawet 95 km! Dużo było takich ludzi, którzy normalnie nie biegając lub biegając niewiele, wznosili się na wyżyny swoich możliwości, wręcz przekraczali swoje granice, żeby wesprzeć naszą akcję. (czytaj dalej)


Zakończenie pańskiego biegu też było takie spektakularne i wzruszające?

Ostatni dzień i odcinek do Świnoujścia były dla mnie bardzo trudne. Miałem informację od żony, że na „mecie” pod hotelem Radisson Blu czeka na mnie sporo ludzi. Ale nic mi nie szło, na dodatek był ogromny upał. Przez 10 godzin zrobiłem zaledwie 50 km, bardzo dużo szedłem, leżałem gdzieś tam w lesie… Dopiero jak zjadłem ciepły posiłek, trochę mi się w głowie przestawiło i podjąłem normalny bieg. Doleciałem do promu w Świnoujściu, dołączało do mnie coraz więcej osób, a jak przebiegałem koło jednostki straży pożarnej, z otwartych garaży odezwał się doping i syreny wozów bojowych. Aż się towarzyszący mi kuzyn popłakał ze wzruszenia! No i na końcu też wszyscy zgotowali mi bardzo miłe powitanie.

Opowiada pan cały czas o pozytywnym odbiorze i pięknej otoczce pańskiego biegu. A będą z tych 10 dni także negatywne wspomnienia?

Tak. Trasa Piła-Złotów. To była masakra. Myślałem, że mnie tam rozjadą. To był dla mnie najgorszy dzień. Towarzyszył mi wtedy pan Marek, 60-letni ultras ze Złotowa. Mimo że biegliśmy gęsiego, kierowcy trąbili na nas, wyzywali, jechali tuż przy krawędzi drogi spychając nas i zmuszając do uskakiwania do rowu. Mimo że z przeciwka nic nie jechało, mijali nas o kilkadziesiąt centymetrów.

W końcu nie wytrzymałem, podbiegłem do naszego busa i poprosiłem Grzegorza, ojca Antka, żeby zadzwonił na policję, bo tak dalej nie da się biec. Policjanci poradzili nam, żebyśmy przeszli na prawą stronę drogi i biegli przed jadącym na awaryjnych światłach busem. Tak zrobiliśmy i do samego Złotowa, jeszcze przez jakieś 30 km, mieliśmy wreszcie spokój i bezpieczeństwo.

A pański bieg był w ogóle zgłaszany na policję, prosiliście o jakąś asystę, ochronę?

Przed rozpoczęciem akcji rozmawiałem z policją i dowiedziałem się, że jeśli biegnę lewą stroną drogi to nie muszę tego nigdzie zgłaszać, bo jestem wtedy traktowany jak pieszy uczestnik ruchu poruszający się po drodze. W ten sposób zatem biegłem, z wyjątkiem wspomnianej przed chwilą historii z trasy Piła-Złotów i jeszcze raz, koło Świnoujścia, gdzie dostałem zgodę policji na bieg przed busem prawą stroną drogi ekspresowej. Dziękuję policji, bo spisała się naprawdę na medal, bardzo nam pomogła w realizacji celu.

A jak to się stało, że swój bieg przeznaczył pan na pomoc właśnie Antkowi?

Znam jeszcze z czasów szkoły podstawowej mamę Antka. Oni mieszkają w Kluczewie, 18 km od mojej miejscowości. Agnieszka niedawno zaczęła biegać. Kiedyś spotkaliśmy się w sklepie i zaczęliśmy o tym rozmawiać. Wspomniałem jej, że moim marzeniem jest przebiegnięcie całej Polski dla kogoś. Żeby to moje bieganie miało jeszcze jakiś dodatkowy, pożyteczny wymiar.

Następnego dnia, po rozmowie z mężem Grzegorzem, zadzwoniła i zapytała, czy mógłbym pobiec dla ich chorego syna. Zgodziłem się, oczywiście, pojechałem do nich, ustaliliśmy plan i… zaczęliśmy działać. Mocno się zaangażowali i bardzo mi pomogli w realizacji wyzwania. Tata Antka przez cały czas był na trasie, służył mi jako serwis, nawigował, przygotowywał posiłki, a było to naprawdę niełatwe zadanie.

Doszedł pan już do siebie po tym ekstremalnym biegu?

Tak. Po biegu zrobiłem już badania krwi i wyniki są w normie, nie mam żadnych niedoborów. Troszkę obniżył mi się poziom żelaza, ale wciąż jest w normie. Mój serwis, który m. in. przygotowywał posiłki, spisał się więc znakomicie (uśmiech).

Stopy są, o dziwo, w doskonałym stanie. Tylko jeden bąbel na dużym palcu. Paznokcie też całe. Najgorzej jest z kolanem, bo okazało się, że biegłem z pękniętą łąkotką. Zaczęło się jeszcze przed biegiem, przez ostatnich kilkanaście dni na treningach czułem jakieś ukłucia, ale myślałem, że to zwykłe przemęczenie i nie zważałem na to, zmniejszyłem tylko nieco kilometraż.

Ale w drugim dniu biegu zebrał się płyn w kolanie i zrobiła opuchlizna - to już było to pęknięcie. Na szczęście nie byłem tego świadomy, bo nie wiadomo, jak zareagowałaby psychika. Zacząłbym pewnie odciążać kontuzjowaną nogę, przez to przeciążać drugą. A ja po prostu zaciskałem zęby i biegłem. Bolało, więc mroziliśmy, stosowali maści, leki przeciwzapalne i dzień po dniu jakoś szło.

I ani razu pan nie poczuł, że może nie dać rady?

Ja na szczęście mam taką zaletę (albo wadę, nie wiem), że jestem strasznie uparty. Jak sobie coś postanowię, to za wszelką cenę dążę do celu. Były chwile zwątpienia, zwłaszcza jak już w drugim dniu pojawiła się ta opuchlizna, ale poradziłem sobie i biegłem, powoli przesuwałem się do przodu. Teraz byłem u ortopedy i okazało się, że pęknięcie jest na tyle nieduże, że nie wymaga interwencji chirurgicznej. Ponoć w ciągu 3-4 tygodni ma się zrosnąć samo. Muszę, oczywiście, oszczędzać kolano, unikać kucania czy przysiadów. Lekarz zalecił mi basen, chodzenie w jeziorze, wysokie unoszenie kolan i rowerek.

Ile par butów pan zużył przez te 10 dni?

Dwie. Początkowo je wymieniałem, ale ponieważ jedne z nich uciskały mnie trochę w górnej części stóp, aż musiałem je bandażować, mniej więcej po jednej trzeciej dystansu, ponad 300-350 kilometrach, zostawiłem już tylko te drugie i katowałem je do samego Świnoujścia. Były super wygodne, ale teraz nadają się już do wyrzucenia (śmiech).

W doborze butów bardzo pomógł mi Paweł Żuk (zwycięzca biegu na 1000 mil w Atenach - red.), natomiast motywacją służył mi mocno Ryszard Kałaczyński (rekordzista Polski w liczbie przebiegniętych maratonów - red.). Udało mi się wygrać u niego Koronę Wituńskich Maratonów, wszystkie 5 maratonów w 3 dni pobiegłem w czasie poniżej 3h 50, a teraz on mnie wspierał, jak było trzeba to opieprzył od czasu do czasu i pogonił do roboty (śmiech). Bardzo mi pomógł zwłaszcza w ten ostatni, kryzysowy dla mnie, dzień.

Paweł Żuk wygrywa bieg na 1000 mil w Atenach i ustanawia rekord Polski!

Ryszard Kałaczyński król polskiego maratonu! Kolejne rekordy zaplanowane

Poczuł się pan po tym biegu lepszym człowiekiem?

Myślę, że tak, chociaż… wydaje mi się, że ja zawsze byłem dobrym człowiekiem. I bardzo jestem szczęśliwy, że tak wiele osób się do mnie przyłączyło. Widać było, że pomoc drugiemu człowiekowi, choremu dziecku bardzo zjednoczyła ludzi i chwyciła ich za serca. Coś pięknego!

Powtórzę na koniec pytanie: warto było?

Tak. Zdecydowanie. Jeśli miałbym to powtórzyć, na pewno bym to zrobił.

A powtórzy pan?

Za rok planuję start w biegu 24-godzinnym. To będzie dla mnie coś nowego. Jeśli zostanę poproszony, by pobiec dla kogoś, na pewno nie odmówię. Lubię pomagać, teraz zrobiłem to nie po raz pierwszy, bo 2 miesiące wcześniej biegłem dla chorej dziewczynki z mojej gminy 105 kilometrów wokół jeziora. Polecam wszystkim pomaganie przez bieganie, to wspaniała sprawa, która przynosi mnóstwo dobra.

rozmawiał Piotr Falkowski

zdjęcia z fanpejdża akcji Antkowy świat i marzenia