Przetrwanie w krainie lodu – 3. Księżycowy Cross w Ozorkowie

  • Biegająca Polska i Świat

Szybki przelot samochodem z Łagiewnik do Ozorkowa. Nie, w żadnym razie już tego dziś nie biegnę – pomyślałem po treningu Runmageddonu. Dwie godziny crossfitu na śniegu, milion burpees i innych ćwiczeń, bieganie i czołganie z oponą po wertepach naokoło stawu, skoki przez ściany... wystarczy tej zajezdni. Wykąpany i w czystych ciuchach, przejeżdżając przez Zgierz zacząłem się ponownie rozmyślać...

Relacja Kamila Weinberga

* * * * *

Kilka minut przed 16:00 stoję na wspólnym starcie dychy i półmaratonu. A jednak biegniesz! – woła na mój widok Dawid z Dzik Komando, z którym jeszcze niecałe dwie godziny temu gryźliśmy śnieg i zasuwaliśmy z oponami po łagiewnickim lesie – I to połówkę? Sam się przepisał na krótszy dystans. Mhmm, ale tak na przetrwanie – odpowiadam, naprawdę myśląc: „ściano, oto przybywam”. "Oh no not I, I will survive..." – z głośników leci stary hicior, a my powoli przekraczamy startową bramę.

* * * * *

Pewnie i tak nie będzie wolnych pakietów i sprawa się rozwiąże – następna rozkmina, już na wjeździe do Ozorkowa. – Poczekaj jeszcze chwilę, okaże się, czy ktoś nie odbierze – powiedziała mi na miejscu miła wolontariuszka. Dwadzieścia minut przed startem zostało kilka pakietów. Wpłata, podpis, dzida do samochodu po szpej, wskoczyłem z powrotem w częściowo przemoczone ciuchy i w ostatniej chwili zdążyłem na start.

* * * * *

Już na początkowym kilometrze, na dobiegu do jeziora gwiazdy zaczynają tańczyć na lodzie. Pierwsze potrójne axle zostają wykręcone i pierwsze orły wywinięte. Ludzie z obu dystansów wyrwali do przodu. Trzymam się gdzieś w połowie stawki. Na pięknie podświetlonym znaczku 2 km łapię czas 10:40. Wolniej debilu, miało być na przetrwanie!

Ten kawałek znam z czerwcowego Supermaratonu Ozorków, który biegłem już trzy razy. Asfalt wkrótce ustępuje miejsca zalodzonym gruntowym drogom. Długi, upierdliwy podbieg zmusza do zwolnienia. Niektórzy już maszerują. Zaczynamy się mijać z wracającymi liderami dychy. Robi się ciemno, czołówki czas zapalić.

Do nawrotki krótszego dystansu prowadzi długa, wyjątkowo parszywie oblodzona prosta. Ta dycha jest trochę dłuższa, to tak naprawdę ćwierćmaraton. Czekają tam ciastki i gorąca herbata, ale nie korzystam, tylko cisnę bez zatrzymywania się. W końcu mam do obalenia całą, dobrze zmrożoną połówkę.

Wiadukt nad A2 przebiegamy razem ze spotkaną współzawodniczką. Dla Agnieszki to dopiero drugi półmaraton, a pierwszy crossowy – przygotowuje się do wiosennego debiutu na królewskim dystansie. Wkrótce mi trochę odskakuje – miało być na przetrwanie – ale trzymam ją w zasięgu wzroku. W lesie na szczęście przyczepność jest trochę lepsza – zamiast gołego lodu jest więcej zmrożonej grudy. Moje kapcie, prawie nieśmigane nówki z górskim bieżnikiem, znakomicie sobie z nią radzą.

Zaczynam czuć nieuniknione, nawarstwiające się zmęczenie. Jednym z jego objawów jest kolka, która długo nie chce przejść. Długi, lekki zbieg płynnie przechodzi w równie długi podbieg. Też nieznaczny, ale świeżości w kroku brak. Kilometry są naprawdę fajnie oznaczone podświetlonymi pięciolitrowymi butelkami z wodą. Międzyczasy na nich łapię w granicach 5:45-5:55. Oprócz dobrych oznaczeń, na wszystkich skrzyżowaniach kierują nas pomocni wolontariusze.



Jeszcze przed półmetkiem ponownie wyprzedzam Agnieszkę. Życzymy sobie powodzenia, spotkamy się na mecie. Ostatni skręt i widać podświetloną nawrotkę z bufetem. Biorę ją kontrolowanym poślizgiem na lodzie i znów rezygnuję z ciastków i napitków. Czas coś poniżej 1:03. Ale ta połówka ma troszkę więcej, tak ze 21.5 km jak nie lepiej. Wracamy dokładnie tą samą trasą, więc znów pozdrawiamy się z nadbiegającymi z przeciwka zawodnikami.

Bieg, choć w ślimaczym tempie, coraz bardziej boli. Międzyczasy na znacznikach są coraz bliższe sześciu minut. – Po jaki **** ci to? – myślę coraz częściej. – Kolka ci przeszła, podbieg się skończył, biegniesz sobie pięknym ciemnym lasem, nie pier... tylko napieraj, cieniasie – odpowiada w głowie drugi głos. Od razu robi się lepiej na duszy.

Biegnąc tak na przetrwanie, zaczynam doganiać i wyprzedzać coraz więcej współzawodników. Wybiegamy z lasu, ponownie przekraczamy autostradę i znajomą oblodzoną prostą docieramy do bufetu na nawrotce dychy. Tu trzeba uważać, nawet najlepszy bieżnik nic nie pomaga. Dobry znajomy Piotrek Banasiak, komandor Supermaratonu Ozorków, osobiście oferuje mi poczęstunek. Dziękuję i odmawiam, szybko przebiegając obok. Chcę mieć to już po prostu jak najszybciej za sobą.

Charakterystyczny zbieg, który w tamtą stronę był upierdliwym podbiegiem. Pędzimy w trójkę, współtowarzysze biegną bezpieczniejszym wariantem obok drogi. Leć tu z nami rżyskiem! – wołają widząc że, włącza mi się tryb ułański i coraz dalej im odskakuję. Mają rację. Srrrrru! – noga spode mnie wyjeżdża na lodzie. Przypiergrzmociłem o glebsko prawym przedramieniem i biodrem, aż mimo pochmurnego nieba pokazały mi się wszystkie gwiazdy razem z księżycem. Księżycowy Cross, jakby nie było...

Na dźwięk mojej wiąchy przeszywającej mroźne powietrze koledzy się zatrzymują i pytają, czy żyję. Dzięki, wszystko wporzo, mam miękkie serce, ale twardą d... – mamroczę, zbierając się do pionu i znów im uciekając na stromym zbiegu.

Do samego Ozorkowa znów niekończące się oblodzone odcinki. Wybierając ścieżkę możliwie najlepszej przyczepności, dalej wyprzedzam. Przegania mnie tylko jeden towarzysz z pamiętnego zbiegu, z którym wcześniej mijaliśmy się już kilka razy. Co ta czołówka mi tak zbladła, baterie się kończą? Dociera do mnie, że to po prostu goły, czarny lód odbija całe światło jak lustro pod kątem prosto przed siebie i dlatego nic nie widzę...

Ścieżka wokół zalewu, mostek i sztywny podbieg zalodzonym asfaltem. Wyprzedzam maszerujących. Te ostatnie dwa kilosy próbuję trochę przycisnąć, chociaż sił już niewiele zostało. Oświetlone ulice Ozorkowa, ostatnie zakręty, pływalnia Wodnik i gimnazjum z bazą zawodów. Policja zabezpiecza skrzyżowania. Przyśpieszam, widząc za plecami dwóch naciskających rywali. Metę przebiegam z dzikim okrzykiem radości w 2:07:45. Przetrwałem.

Jeszcze robię kilka zdjęć dobiegającym na metę współzawodnikom i szczękając zębami udaję się do biura zawodów. Na nogi stawia mnie gorąca herbata z imbirem we wspaniałym termicznym kubku wchodzącym w skład pakietu. Jeszcze więcej sił powraca dzięki pysznemu barszczowi ukraińskiemu, pieczonej kiełbasce i drożdżówce ze szkolnej stołówki. Wejściówkę na pływalnię „Wodnik” wykorzystam jutro po zrobieniu relacji w Zgierzu...

Czas wiadomo jaki, nawet przy takim oblodzeniu. Ale biegnąc na takim zajechaniu 53. miejsce na 115 uczestników połówki i 12 pozycji w górę od półmetka jakoś ujdzie. Ten wcześniejszy trening RMG nie bez kozery miał w nazwie Morderczy. To się chyba nazywa przetrwanie. Wycięta sylwetka biegacza na tle półksiężyca na pamiątkowym medalu – skądinąd pięknie i pomysłowo wykonanym – nieco przypomina tańczącego na lodzie pingwina. Może to tylko zbieg okoliczności.


 


Półmaraton wygrał Adam Łukasiak (1:24:25) przed Mateuszem Jaszczakiem (1:25:34) i Michałem Adamkiewiczem (1:28:43). Wśród pań zwyciężyła nasza reprezentacyjna utytułowana ultraska Agata Matejczuk (1:39:52, 6. open), wyprzedzając ubiegłoroczną zwyciężczynię Monikę Pieczorę (1:40:55, 8. open) oraz czwartą przed rokiem Edytę Bartelę (1:48:30, 19. open). Na dychę, a właściwie ćwierćmaraton, najszybsi byli: Damian Białek (46:25), Jarosław Matejczuk (46:58) i Krzysztof Zdończyk (47:11) oraz Daria Ogrodowczyk (48:39, 7. open), Beata Gawrońska (51:11, 13. open) i Agnieszka Kowalska (56:30, 30. open). Obydwa dystanse ukończyło odpowiednio 115 i 134 zawodników.

Towarzyszący marsz nordic walking był nielicznie obsadzony. W półmaratonie wystartowało zaledwie dwoje zawodników, ale za to mocnych: ubiegłoroczny zwycięzca Wojciech Kolasa (2:22:09) i Anita Paszkiewicz-Kęsiak (3:07:03). Dwukrotnie krótszy dystans ukończyło 10 uczestników, na czele ze Sławomirem Kacprzakiem (1:08:54), Michałem Osińskim (1:09:24) i Włodzimierzem Kaczmarkiem (1:33:55) oraz Joanną Balcerak-Kolasą (1:22:24), Małgorzatą Opiłowską (1:35:35) i Katarzyną Perugą (1:40:01). Pełne wyniki wszystkich konkurencji można zobaczyć TUTAJ.

Mimo znacznie cięższych niż przed rokiem warunków, trzecia z kobiet Edyta Bartela przebiegła półmaraton o dwie i pół minuty szybciej, poprawiając się równocześnie o jedno miejsce. – Odkąd się umówiłam z koleżanką, że która z nas pierwsza zaliczy glebę na danych zawodach, stawia tej drugiej piwo – zwierzyła nam się zdobywczyni trzeciego miejsca – żadna z nas się jeszcze nie przewróciła. Może to jest właśnie recepta na poprawę techniki biegu w trudnych okolicznościach przyrody.

– Wszystko siedzi w głowie! – powiedziała druga dziś Monika Pieczora – W tamtą stronę byłam mocno spięta na tym lodowisku, a z powrotem wszystko puściło i poszłam na całego, ile miałam siły... może dlatego, że było ciemno i nic nie widziałam! Monika też się poprawiła o ponad dwie minuty od poprzedniej edycji – najwyraźniej jest w lepszej formie. Obiecała powracać na Księżycowy Cross w następnych latach, jeśli tylko zdrowie i czas pozwolą, bo bardzo lubi ten bieg.

– Widziałam Monikę na nawrotce tuż za mną i musiałam mocno przycisnąć – opowiadała zwyciężczyni „połówki” Agata Matejczuk – ale tak naprawdę każda z nas walczyła sama ze sobą. Na niedawnym Półmaratonie Szakala mnie totalnie pocisnęła i teraz mi się udał mały rewanż – śmiała się zwyciężczyni, a jej rywalka odwzajemniła uśmiech. Nasza ultramistrzyni już rozpoczęła przygotowania do kwietniowych łódzkich mistrzostw Polski w biegu 24 h.

Tegoroczny Księżycowy Cross o mało nie zakończył się podwójnym zwycięstwem państwa Matejczuków. Mąż Agaty Jarek na półmetku prowadził na krótszym dystansie, jednak, jak nam opowiedział – z muzyką na uszach, niczym z klapkami na oczach, pobiegł dalej z grupką półmaratończyków. Gdy się zorientował, było już pół kilometra za daleko. Zagapienie się kosztowało go jedno miejsce w klasyfikacji, choć – jak sam przyznał – końcówkę miał dzięki temu piorunującą.

Zaciętą walkę o zwycięstwo w ćwierćmaratonie rozegrali kijkarze. Prowadzący przez większość dystansu faworyt Michał „Ossa” Osiński został na ostatnim kilometrze wyprzedzony przez starszego kolegę Sławomira Kacprzaka. Przez długie odcinki trasy rywale maszerowali razem, jednak to Sławek zachował więcej sił na końcówkę. Zwycięzca nie krył zadowolenia, choć sam był zaskoczony takim obrotem spraw.

Pyszne i wysokoenergetyczne ciastka w pakietach startowych, na bufetach i w workach nagród dla zwycięzców zapewniła nieoceniona ekipa „ciasteczkowych potworów” ze świetlicy Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Łęczycy pod wodzą Katarzyny Dzieży. Głównego organizatora Księżycowego Crossu poznali przypadkiem na szkoleniu i już trzeci raz wspaniałomyślnie podjęli się pracochłonnego wypieku dla wspomożenia zawodów. Cała załoga również biega, włącznie z panią Kasią, która jednak dziś musiała odpuścić start z przyczyn zdrowotnych.

Bieg od trzech lat organizuje Witold Obuchowicz z ozorkowskiej filii MONAR-u, który sam też biega – w tym roku przygotowuje się nawet do Biegu Rzeźnika. Wcześniej „zerowa” edycja odbyła się pod nazwą Zdrowa Dycha. Teraz na Księżycowy Cross ponownie zjechały się oddziały MONAR-u z całej Polski, zarówno pacjenci, jak i terapeuci. Oprócz weteranów, niektórzy wystartowali w zawodach po raz pierwszy. Kto sam nie biega, pomaga w pracy biura zawodów. Najważniejsze jest to, że ludzie wychodzą z nałogu, znajdując nowy sens życia i zamieniając narkotyki na sportową adrenalinę i endorfiny.

– Teraz wszystko lepiej zagrało – opowiadał zmęczony organizator – ponieważ zaangażowało się więcej osób. Ludzie widzą, że robimy fajną rzecz i się dołączają, bo nasz bieg ma specyficzną rodzinną atmosferę (osobiście to szczerze potwierdzam! – red.). Właśnie z chęci jej zachowania wynika dość ograniczony limit ilości uczestników. W tym roku szczególne podziękowania należą się drużynie miłośników broni pneumatycznej „Pustak”, która bardzo pomogła zabezpieczyć trasę. Dalsze losy Księżycowego Crossu zależą od prozaicznych funduszy. Mamy nadzieję, że w kolejnych latach na tak cenną inicjatywę ich nie zabraknie.

* * * * *

Próbując nie usnąć za kółkiem wracam ulicami Zgierza. Włączam zimny nawiew prosto w twarz i podkręcam radio. „Straight from my heart, oh tell me why can't this be love!” – korzystając że nikt mnie nie słyszy, dla rozbudzenia drę się na całe gardło razem z Van Halenem. Znowu zbieg okoliczności? Żeby tak się wykończyć, trzeba naprawdę kochać tę zabawę.

Kamil Weinberg