Przypadkowy maraton powypadkowy

27 września 2015 o 9:00 rozpoczął się 37. PZU Maraton Warszawski. Był to mój pierwszy Maraton po wypadku, jaki zaliczyłam kilka lat temu. No ale zacznijmy od początku...

Relacja Marty Muskat, Ambasadorki Festiwalu Biegów

Po kilkunastu startach w mniejszych biegach, na 5 i 10 km oraz kilku półmaratonach w ciągu ostatniego półtora roku stwierdziłam, że czas najwyższy na maraton. Czas się zapisać. Chyba powinnam dać radę! Wprawdzie jestem kontuzjowana, ale cóż.... Trzeba próbować. No i wielkie noworoczne postanowienie, że będę do każdego biegu mocno trenować i przygotowywać się jak tylko potrafię, by notować coraz lepsze wyniki (oczywiście bez szaleństw).

Jak to z noworocznymi postanowieniami bywa, postanowienie jest, ale już z realizacją bywa troszkę gorzej. Wprawdzie brałam udział w sporej ilości różnorakich biegów, czy to w Warszawie i okolicach, czy to w Toruniu, Lądku-Zdroju czy gdzieś pod Krakowem (a nawet we Włoszech się udało 2 razy wystartować – też przez zupełny przypadek!), ale by trenować tak specjalnie, to jakoś czasu nie było.

Z jednej strony praca zawodowa i dużo obowiązków domowych (pranie, gotowanie, sprzątanie, itp. – Panie pewnie mnie zrozumieją), z drugiej zaś pisanie pracy doktorskiej, studia, praktyki na uczelniach wyższych. Chcąc nie chcąc bardzo mało czasu zostaje na treningi... Na szczęście nie należę do zmotoryzowanych osób, więc wszędzie trzeba było jeździć na rowerze, więc coś tam te nogi pracowały przez cały czas...

Maraton zbliżał się coraz bardziej. Ale.... 3 miesiące wcześniej kupiłam bilety lotniczne na wakacje rowerowe do Włoch. Stwierdziłam, że praca i studia odpadną to będę miała czas i troszkę pobiegam... Ale nie dało się. Gdy wracałam z wycieczek rowerowych po okolicznych górach (sama trasy wymyślałam, a co), to myślałam już tylko o rozciąganiu i śnie... 100 km po górach i 2000 metrów przewyższenia – bo były i takie wypady - potrafią dać w kość...

W Italii biegałam tylko 2 razy. Było jeszcze wejście na szczyt w Alpach Graickich - Gran Paradiso (jak by tego było mało) i... wróciłam do Polski. Tak nadeszła moja maratońska Niedziela.

Obudziłam się przed budzikiem. Chciałam zrezygnować, ale pomyślałam, że jak nie teraz, to już nigdy na udział w maratonie się nie zdecyduję...

Wzięłam rower i pojechałam na start. Oczywiście z moją nieodłączną asystą – Grzegorzem – który na rowerze towarzyszy mi podczas 99% moich biegów. Bardzo się denerwowałam... brzuch bolał mnie od samego myślenia, a na dodatek na starcie rozwaliłam telefon. Muzyki słuchać się nie dało – normalnie jakiś omen...

Ale cóż, przynajmniej pogoda dopisuje. Wystartowałam.

Pierwsze 20 km poszło jak z płatka. Czas bardzo dobry, nawet przez jakiś czas biegłam przed balonikami na 4h. Nawet nie wiem jak to się stało, bo od początku zakładałam czas około 5h. Co kilka kilometrów woda, izotoniki i banany... ale muszę się wam przyznać, że dopiero przy ok. 18. kiloemtra wzięłam sobie coś do picia. Bo banana raczej bym nie przełknęła...

Gdy pierwszy raz przebiegaliśmy przez most, podbiegły do mnie jakieś dwie kibicujące dziewczyny. Wzięły za ręce i... cały most przebiegły ze mną. Bardzo to było miłe, zdziwiłam się, bo w całej mojej karierze biegowej nigdy mi się coś takiego nie przytrafiło...

Niestety na 26. kiloemtrze odczuwała już kolano – że kłuje, że boli (ech – ta kontuzja). Musiałam zwolnić... Później stwierdziłam, że się położę i Grześ pomoże mi się rozluźnić... Plan wykonany, jakoś poszło. Mogłam dalej chodzić...

Niestety podczas tej leżanki minęło mnie około 300 osób. A może i więcej. Widziałam 4 baloniki czasowe, które śmignęły do przodu. No cóż, jak pech to pech. Postanowiłam biec dalej...

Niestety nie było to już tak przyjemne i szybkie jak wcześniejsze kilometry. Na szczęście spotkałam na swojej drodze miłego Pana. Podszedł, zaczął masować udo i kolano. Tak po prostu się zatrzymał i pomógł. Przez chwilę biegliśmy razem. Niestety kolano znów zaczęło dokuczać. Tak, że przed 32. kilometrem się rozdzieliliśmy i znów zaczęła się walka...

Znów leżenie i masowanie, rozluźnianie i delikatne rozciąganie. Zaciśnięcie zębów i dalszy bieg.

Później spotkałam Piotrka – również zwolnił (przeze mnie). Pgadał chwilę, zmotywował do biegu, tzn on truchtał a ja szłam. Nawet nadążałam! Ale cóż, nie chciałam go blokować, więc tuż przed Mostem Gdańskim puścił się biegiem, a ja znów musiałam się położyć i skorzystać z pomocy Grzesia... Rozluźnianie, rozciąganie... Ale pobiegłam dalej.

No dobrze. Poszłam. Nagle ktoś złapał mnie za rękę i pociągnął by razem pobiec choć 5 minut. To również było bardzo miłe. O dziwo dałam radę. Wprawdzie zaciskając zęby, ale się udało.

Później spotkałam jeszcez inne 2 osoby z którymi biegłam przez dłuższą chwilę. Tuż przed mostem spotkałam bardzo sympatyczne małżeństwo. Panią i Pana. Bardzo miło było z nimi biec i rozmawiać, bardzo serdecznie im za to dziękuję! Niestety nie pamiętam wszystkich imion. Gdy się rozdzieliliśmy, bo znów musiałam odpocząć od biegu i szłam próbując rozluźnić nogę, by kolano tak bardzo mocno nie bolało, jakaś dziewczyna (Polka, która aktualnie mieszka w Boliwii – z tego co pamiętam) wzięła mnie do siebie i „zmusiła” do biegu. Razem udało się nam pokonać ostatnie 1200 metrów.

Już na płycie stadionu zgarnęłyśmy jeszcez Pana, który pomógł mi na 32. kiloemtrze. Tym razem to ja jego pociągnęłam – z pomocą – na metę. W końcu, po wielu trudach i przebojach, udało się! Dotarłam na metę.

Dostałam medal, pelerynkę, jedzonko, banana. Porozciągałam się chwilę. Za metą spotkałam Piotrka, który podczas biegu bardzo mi pomógł. Jeszcze chwilę pogadaliśmy. Pokuśtykałam do Grzesia, by oddać kilka rzeczy do plecaka. A potem, po tych 5 godzinach na trasie, wrócić na rowerach do domu.

Przy rowerze normalnie w świecie się popłakałam. Popłakałam się, że udało się dotrzeć do mety. Byłam bardzo zadowolona, że pokonałam własne słabości i udowodniłam samej sobie, że jak się chce, to można. Pokonać swoje słabości i bolące kolano - które po 2 dniach rozciągania i jeżdżenia na rowerze i chodzenia po schodach... przestało boleć - i ukończyć maraton. Do tej pory nie wierzę... Gdyby nie pelerynka, koszulka i medal, chyba nadal tkwiła bym w tej maratońskiej nieświadomości....

Po niecałych półtora roku nagle zaczął boleć mnie kręgosłup boleć. Diagnoza: 1 cm przepukliny w kręgosłupie. Chodziłam do lekarzy: ortopedów, chirurgów, fizjoterapeutów, neurochirurgów i terapeutów manualnych oraz innych masażystów. Bie dawali mi najmniejszych szans, że jeszcze kiedyś będę normalnie chodzić (nie mówiąc już o bieganiu). Wszyscy wysyłali mnie na operację, dając 15% szans na wrócenie do połowy sprawności sprzed operacji. A ja na złość im wszystkim na stół operacyjny nie zawitałam....

Posłuchałam tylko jednego masażysty, który nie bał się mnie dotknąć. Po 2 tygodniach masaży i rozciągania znów zaczęłam normalnie chodzić i ćwiczyć. Tu informacja dla wszystkich – z przepukliną można nie tylko chodzić, ale i biegać. I to nie 5 czy 10 km, ale można nawet przebiec maraton. Wprawdzie ten był tak naprawdę bez przygotowania (oprócz rowerowego), ale w przyszłym roku zamierzam mieć czas 4:30. By pokazać tym wszystkim lekarzom i chirurgom, że się mylą wysyłając swoich pacjentów na operacje, które tak naprawdę nic nie dają (albo bardzo niewiele). Oczywiście każdy przypadek jest inny... nie namawiam, piszę jak było u mnie...

Chciałam również podziękować - jeszcze raz – tym wszystkim, którzy wspierali mnie podczas tego maratonu. Zmuszali do biegu, sprawili, że chciało mi się bieg. Dalei i dalej. Dziękuję za masaże na trasie i wzięcie pod rękę, za wspólne zdjęcia i kamerkę... Naprawdę dla tych kilku chwil było warto wystartować. Nie dla medalu czy pelerynki, ale właśnie dla tej atmosfery i bezinteresownej pomocy...

Dziękuję!

Marta Muskat, Ambasadorka Festialu Biegów