Na ten wyjazd czekałem od miesięcy. W końcu nadszedł koniec lipca i wraz z znajomymi udaliśmy się do Szklarskiej Poręby na wielkie bieganie.
Relacja Sebastiana Nicponia, Ambasadora Festiwalu Biegów
Szklarska jak to zawsze wita nas ciepłem i pięknymi widokami. Szybko udajemy się do biura zawodów odebrać nasze pakiety. Szybko spotykamy znajomych, można chwilę pogawędzić. Jednak czas ucieka nieubłaganie,wracamy do hoteliku. Tam spotykamy... kolejnych zawodników. Taki już urok imprezy! Na koniec dnia wychodzimy jeszcze coś zjeść.
W sobotę wstaję dość wcześnie choć wiedziałem, że wszystko już mam gotowe. Schodzimy do kuchni na lekkie śniadanie i w bojowych nastrojach udajemy się na start. Tu po raz kolejny spotykamy znajomych biegaczy...
Na trasę ruszamy o godzinie 8.30. Pogoda dobra do biegania - ok. 25 stopni Celsjusza. Dość mocno odczuwalny chłodny wiaterek powodował, że z każdą sekundą biegu miałem ochotę na większy wysiłek.
Pod Łabskim znajduje się pierwszy punkt odżywczy. Docieram tam po niespełna godzinie biegu. Wraz ze mną leci inny zawodnik, wymieniamy spostrzeżenia. Na punkcie „wciągam” wodę i troszkę izotoniku, i targam dalej, pod górę, wraz z innymi zawodnikami. Co chwila zerkam na szczyt i marzę, by tam już być i zacząć biegać „normalnie” a nie bawić się w podchody.
Po niedługiej wspinaczce na Śnieżne Kotły.... spotykam znajomych, którzy wcielają się w rolę kibiców. Dobrze im idzie - lecę!
Do Czarciej Ambony docieram szybko i zaraz zbiegam w dół po kamieniach, nie patrząc na nic! Czuję się bosko!!
Po kilku minutach szczęścia zaczyna się koszmar. Wielki Szyszak to może nie jest najcięższe podejście, bo jestem w stanie podbiegać. Ale jednak daje się we znaki. Kiedy udaje się zdobyć Szyszaka, nie pozostaje nic innego jak napierać w kierunku Śnieżki, nie pomijając również Odrodzenia, o którym będzie więcej w drodze powrotnej.
Z Odrodzenia biegniemy w kierunku Domu Śląskiego, znajdującego się tuż przed Śnieżką. Ten odcinek na pewno zostanie w mojej głowie na bardzo długi czas - zaliczam tu glebę i łapię doła. Od tego momentu wszystko się komplikuje... Mam ochotę zejść z trasy lecz to i tak niczego nie rozwiązuje, więc napieram siłą woli, ku domowi Śląskiemu.
Doczłapuję się jakoś do celu. Mam chwilę dla siebie. Jedzenie i picie, czyli wszystko w normie. Medycy proponują opatrzenie kolana, lecz półżartem udaję, że nawet nie zauważyłem urazu. Szybko zrywam się z miejsca by zdobyć tę Śnieżkę!
W głowie kłębią się różne myśli, nieco odwracające uwagę od trast. Nie trzeba było długo czekać na efekty - nadzieja na rychłe zdobycie Śnieżki pryska wraz z upadkiem, które wygląda dość niebezpiecznie. Wracam ok. 400 metrów na punkt kontrolny, by poprosić o pomoc.
Jako „biegacz górski”, szybko jednak wstaję i kontynuuje swój bieg. I walkę o miejsce. Za mną dodatkowe 800 metrów, ale ruszam na Śnieżkę. Jest coraz ciężej, na dodatek mięśnie zaczynają łapać pierwsze skurcze.
Przed samą Śnieżką dogania mnie nowo poznany biegacz, który zakwaterował się w tym samym hoteliku co ja. Razem zdobywamy najwyższy szczyt tego małego ultra. Mieliśmy nadzieję, że będzie tu chociaż woda. W głowie znowu lecą różne "wulgary", ale zadziwiło mnie, że w tak ważnym miejscu nie ma też punktu pomiarowego. Cóż...
Zaczyna się to co lubię najbardziej, czyli kolejny mocny zbieg. Znowu latam - czuję się jak młody bóg. I to mimo, że coraz intensywniej nękają mnie skurcze. Nie odpuszczam i po niepełnych 3 godzinach wysiłku melduję się ponownie pod Domem Śląskim. Tym razem korzystam z możliwości uzupełnienia bukłaka - zrobiłem to jedyny raz na całej trasie. Ponownie odmawiam przyjęcia pierwszej pomocy.
Na chwilę przed wybiegnięciem spotykam mojego górskiego mentora, który zaczyna zdobywać Śnieżkę. Umawiamy się, że czekam na mecie i ruszam z energią jaką miałem na starcie. Po kilku metrach jakaś turystka proponuje mi lód na kolano, lecz zdecydowanie odmawiam. Lecę dalej!
Pokonuje lekkie wzniesienia lecz czuję, że mocno słabnę. W końcu przechodzę do marszu i podziwiam jeziora będące po mojej prawej stronie. Mowa o jeziorku przy schronisku Samotnia oraz Wielkim Stawie widzianym z perspektywy czerwonego szlaku turystycznego.
Mijają kolejne kilometry. Nadal słabnę. W pewnym momencie postanawiam „wciągnąć' żel energetyczny. Jednak ten mnie nie ratuje. Po kilku kilometrach wyciągam swoja tajną broń, czyli małą buteleczkę z colą. Ona – niestety – również mi nie pomaga. Podupadam na duchu całkowicie... Coraz to nowe osoby wyprzedzają mnie a ja nie mam energii na poderwanie się do jakiegokolwiek wysiłku.. Na oczy cisną się łzy lecz nie potrafią wypłynąć. Czyżbym się odwodnił?
Zaczynam więcej i częściej pić, co pozwala mi dotrzeć na Odrodzenie. Tu czekają na mnie znajomi z colą. Wiedziałem, że jeśli tutaj nie odzyskam mocy, to będzie ciężko już do końca. Do mety jeszcze ok. 8 km – przyjaciele budzą mojego ducha walki a i cola też zaczyna działać. Zaczynam biegać.
Nie zwracam już uwagi czy to zbieg czy podbieg. Lecę, mam moc! – cieszę się w duchu. Teraz to ja doganiam kolejne osoby i wiem, że jeszcze uda się połamać 6 godzin!
Ostatnie kilometry uciekają mi bardzo szybko. Zbiegam do schroniska pod Łabskim szczytem, gdzie piję wodę. Wolontariusze uzupełniają mój mały 200 ml bidon. Jeszcze coś na ząb i proszę o oblanie czapki wodą. Gonię dalej...
Dobiegam do stoku „Puchatek” i zaczynam ostatni kilometr walki. Widzę przed sobą jeszcze kilka osób, które chyba się boją mocno zbiegać. Ja się nie boję! Zbiegam niczym opętany, by po chwili zostać przywitanym przez spikera. Już widzę ostatni podbieg, który zdobywam sprintem! To już ten moment gdy mogę drzeć twarz na całego i mieć gdzieś to, co sobie ludzie pomyślą! Zrobiłem to!
Na mecie jestem ostatnią osobą z dwucyfrowym miejscem!
Pozwalam wolontariuszom zająć się moją nieszczęsną nogą. Uchodzą ze mnie emocje. Nawet nie czuję bólu przy czyszczeniu ran, a na dodatek jedna z wolontariuszek podaje mi pysznego arbuza!
Czas na odpoczynek - kładę się na leżakach PZU i czekam na resztę mojej paczki. W międzyczasie wcinam pożywny makaronik. Spotykam kolejne osoby, z którymi biegłem w międzyczasie, wymieniamy się uwagami, obserwacjami. Kiedy przybiega mój mentor, dźwigam moje ociężałe cztery litery i schodzimy na „izotonie”.
Tak kończy się mój kolejny rozdział pt. „góry”. Wyjeżdżając z Szklarskiej jest mi przykro, że nie podołałem swoim celom. Ale jestem też szczęśliwy, że mogłem spędzić tutaj kilka swoich chwil. Na pewno tutaj wrócę.
Sebastian Nicpoń
PZU ultraMaraton i Półmaraton Karkonoski:
Ultramaraton (46,7 km):
Mężczyźni:
1. GORCZYCA Bartosz - 3:49:21
2. DAWIDZIUK Maciej - 4:03:23
3. FARON Robert- 4:10:09
4. HERCOG Piotr - 4:11:29
5. SAWICKI Piotr - 4:18:49
....
99. NICPOŃ Sebastian - 5:51:43
Kobiety
1. MAJER Ewa - 4:41:33
2. ARSENIUK Anna - 4:50:14
3. SOLAK Aysen - 5:03:41
4. MATUŁA Ewelina - 5:08:38
5. ANDRZEJCZUK Marzena - 5:33:18
Półmaraton (21 km):
Mężczyźni:
1. KRATOCHVIC Milos - 1:29:53
2. SZCZEŚNIEWSKI Miłosz - 1:31:28
3. JANEČEK Oldřich - 1:36:26
4. IWANOWSKI Daniel - 1:38:47
5. CZERNIAK Paweł - 1:43:21
Kobiety:
1. DZIĘGIEL Andżelika - 1:48:35
2. PISKOROWSKA Danuta - 1:56:40
3. MAZUR Anna - 2:09:25
4. HOFMAN Ewa - 2:11:09
5. POMARAŃSKA Justyna - 2:11:52
red.