Tegoroczna edycja Biegów w Szczawnicy zebrała ponad 1000 uczestników, w tym ponownie 250 śmiałków pragnących odkryć tajemnicę Niepokornego Mnicha. To jeden z czterech biegów imprezy, w którym przygoda miesza się z bólem, pokorą i wyzwaniem. Na starcie nie zabrakło również i Nas – dwóch debiutujących na dystansie 90+ nizinnych śmiałków: Szymona i Tomka.
Relacja Szymona Draba, Ambasadora Festiwalu Biegów
Prolog
Niedziela. Godziny wieczorne. Zerkam na oblepione błotem buty. Jeszcze wczoraj o tej godzinie zmagałem się z trasą Niepokornego Mnicha, dziś w ciepłym domu zmagam się z bólem próbując wstać i usiąść. We mnie plątają się ambiwalentne uczucia. Z jednej strony radość i euforia, z drugiej smutek i niesmak, że nie wszystko poszło zgodnie z planem. Planem? Czy w ogóle miałem jakiś realny plan poza tym, aby dotrzeć do mety?
….
I. Start
Budzik dzwoni kilka minut po 2:00. Pobudka. 3-4 godziny przerywanego snu nie dają poczucia wypoczynku, jednak niczego innego, po spaniu na sali pełnej biegaczy nie można się spodziewać. Ruszamy wspólnie z innymi ultrasami na start. Na plecach blisko dwukilogramowy ciężar: bukłak z wodą, izotonik oraz obowiązkowy sprzęt według wytycznych organizatora.
Noc. Ciemna noc, rozświetlana ulicznymi latarniami i czołówkami startujących zawodników. Jest nas 250-tka. Każdy, bez wyjątku ma jeden cel – ukończyć ultramaraton. Zadanie to nie łatwe – oprócz czekających przewyższeń, błoto i nieopuszczająca 20+ stopniowa temperatura. Na szczęście w nocy odczuwamy przyjemny chłód. Wybiła 3:00. Po minucie ciszy dedykowanej ś.p. Lucjanowi Chorążemu – ubiegłorocznemu zwycięzcy, ruszamy do biegu.
Noc. Drogę rozświetlają latarki czołówek. Zbitą grupą docieramy do pierwszego wzniesienia, jeszcze w Szczawnicy. Przecieramy szlak do najwyższego punktu na trasie (1169 m n.p.m) – Schroniska na Przehybie. Przyjemny chłód świtu i niepowtarzalny wschód słońca. Dla takich scenerii warto jechać kilkaset kilometrów i wstawać w środku nocy. Takie scenerie pozwalają odnaleźć sens drogi do naszego zmęczenia.
Pierwsze kilometry pokonuję wspólnie z Szakalem Tomkiem. Zmęczenia nie odczuwamy, choć braki w typowo górskim treningu wychodzą – na zbiegach, gdy inni pędzą w dół, my ostrożnie zbiegamy obawiając się o stan czworogłowego na późniejszym etapie.
Gdy docieramy na Przehybę stawka już wyraźnie jest rozciągnięta. Łykamy kilka kubków izotonika, przegryzamy pomarańczami i ruszamy dalej. Tym razem zamiast pod górę, zbiegamy mocno w dół do Rytra i kolejnego punktu odżywczego. Tutaj znajome nam trasy i ulice bowiem w 2011 roku wspólnie przekraczaliśmy metę podczas VIII Visegrad Marathon. Nie tracąc czasu ruszamy dalej – czeka nas 20 km do przepaku na Przełęczy Gromadzkiej.
II. Samotnie do Przełęczy Gromadzkiej
Na ok 35 kilometrze przed podejściem na Eliaszówkę, Tomek zostaje w tyle, ja rzucam zza pleców, iż będę szedł spokojnie swoje i niedługo się spotkamy. Nie spotkaliśmy się już do przepaku. Narzuciłem sobie dobry rytm marszu na podejściu i techniką tą zacząłem wyprzedzać całe grupki zawodników, którzy wcześniej „łykali” mnie na zbiegach. Ta tendencja będzie nam towarzyszyła do samej Przełęczy – na podejściach ja wyprzedzam, na zbiegach oni mnie.
Na niebie słońce już w centralnym punkcie. Jeżeli ktoś nie jest „ciepłolubnym” biegaczem cierpi. Cierpię więc i ja. Na szczęście na trasie jest sporo odcinków, gdzie można schować się w cieniu. Organizm mój nie jest przyzwyczajony do dystansu dłuższego, aniżeli królewski maraton dlatego zaczynam odczuwać coraz większe zmęczenie. Słońce je potęguje i odbiera chęci. Zapierająca dech w piersi panorama równoważy ujemne emocje.
Docieram do przepaku. Tutaj spotykam Tomka z Pabianic, który oświadcza, że wspólnie ze mną ruszy w drugą połowę trasy. Staram się więc szybko przepakować – nalać wody w bukłak, wyrzucić zbędne rzeczy z plecaka oraz… napić coli! Widok butelki i jej smak czułem przez kilka kilometrów przed przepakiem, kiedy więc jawa się ziściła poczułem się jak młody bóg gotowy do walki nawet z Niepokornym Mnichem!
III. Trasa w górę, morale w dół. Festiwal błota
Z Tomkiem ruszam pełen chęci i nadziei na pokonanie trasy. Niestety, dość szybko się rozstajemy na jednym z podbiegów – znów narzucone przeze mnie tempo oraz technika podejścia sprawia, że wyrywam do przodu i nawet kilka zbiegów, na których Tomek ewidentnie lepiej się czuł, nie pozwalają mu na dogonienie mnie. Zaczyna się więc długa, zazwyczaj samotna walka z dystansem. Chmury rzadko zasłaniają słońce, a ja rzadko przechodzę do biegu. Czuję już nie tylko czworogłowe, ale całe uda i łydki. Czuję niedotrenowanie, zmęczenie i znużenie. Przestaję już myśleć, że choćby zbliżę się do 16 godzin, w ciągu których chciałem pokonać trasę. Jednak 17 godzin nadal uważam za bardzo realne.
Ok 70-72 km zaczyna się osobisty festiwal błota, który wcześniej zręcznie udało się omijać suchymi obejściami. A tych na całej trasie mieliśmy całą rodzinę – błoto rzadkie, płynne, pośniegowe, o konsystencji farby olejnej, które wszystko, co w nim zanurzyć pokryje cieniutką, połyskliwą warstewką. Było również i te ciężkie, śliskie i gliniaste. Jest wreszcie błoto ostateczne, na skraju którego zatrzymujemy się i szukamy innej drogi by znaleźć się „na tamtym brzegu”. Moim błędem było to, że nie zatrzymałem się i nie poszukałem innej drogi. Wbiłem kijki, poszukałem stabilnego kawałka, postawiłem stopę i… PLUM!!! Stabilny kawałek zanurzył się z całym moim butem po kostkę. Wyjmując stopy nie wiele brakowało bym wyjął je bez buta. Oblebiony w błocie, z mokrymi butami i skarpetkami, klnąc ruszyłem dalej...
Docieram do ostatniego punktu kontrolnego – Lesnieckie Sedlo (79-81 km). Nie chcę tracić czasu, nie zmieniam skarpet (a jakim to było błędem przekonałem się później), tylko przepijając kilka kubków izo ruszam na ostatnie podejście. Czuję, że zaczyna brakować czasu i walczę z limitem. Nie mam siły na zbiegi, klnę w duchu przy każdym z nich. Dużą pomocą są mi kijki, które przy truchcie hamują mnie i pozwalają utrzymać jako takie tempo i siły. Mijam Czerwony Klasztor, 88 km na zegarku, godzina 18:53. Blisko 1:10h na pokonanie niespełna 8 kilometrów. Marszobiegiem myślę, że mógłbym dać radę. Stopy zaczynają mnie parzyć, zaczynam czuć odciski i obtarcia. Zaczynam żałować, że nie poświęciłem 2 minut na zmianę skarpet, jednak teraz to bez znaczenia. Pełen optymizmu zbiegam do drogi nad Dunajcem. I w tym momencie popełniłem największy swój błąd – zapytałem miejscowego jak daleko do Sztawnicy: „Paaanieeee drogi, a będzie 11-12 kilmetrów”.
Możecie pomyśleć, że to „tylko” 3-4 kilometry różnicy. Teraz też tak myślę, ale mając w nogach kilkadziesiąt kilometrów, mając nadzieję na ukończenie trasy w limicie, nieszczęsne 3-4 km były mi wyrokiem. Złamałem się psychicznie i fizycznie. Podłamany ruszyłem do mety. Stopy czuję coraz bardziej – jakbym stąpał po rozżarzonym węglu wbijając jednocześnie garść pinesek. Marszem pokonałem ostatnie 10 kilometrów. Samotnie.
Euforia, ból, radość, smutek. Ulga. To moje wyobrażenie o ultra. Nie chcę myśleć jak wyglądałem na mecie, ale nie był to najpiękniejszy widok. Łzy cisnęły mi się do oczu. Miałem dosyć biegania i zmagań. Chciałem do domu…
Epilog
Pokonałem trasę, ale nie siebie. Chciałem zobaczyć gdzie sięgają moje granice, ale poddałem się gdy byłem tak blisko mety. Dotarłem do niej po 17 godzinach i 50 minutach. Na 250 startujących tylko 140 dotarło do mety w limicie czasu (17h), a zmagania ukończyło 150. Ja – pierwszy, który nie został sklasyfikowany (149) z powodu złożenia linii mety oraz pomiaru czasu. Z jednej strony cieszę się, że przebyłem całą trasę, z drugiej jednak mam żal – że podałem się i z zaciśniętymi zębami nie podjąłem walki na „ostatniej prostej”. Butów na kołku jednak nie zawieszam. Wiem nad czym pracować i wiem, że jeszcze jedną rozmowę z Mnichem odbędę. Za rok!
WIdeo:
Szymon Drab, Ambasador Festiwalu Biegów