Rzeźnik Ultra z perspektywy drugiego miejsca: "Śmietana z cukrem", "Kogut z szyją na pieńku"...


„Jest ultra, trzeba sobie radzić”. Paweł Pakuła (na zdjęciu po prawej, nr 258) podsumowuje premierową odsłonę Biegu Rzeźnika Ultra i swój start w Bieszczadach. Jakże udany – lubelski ultramaratonczyk, przyjaciel naszej redakcji ukończył zmagania na drugim miejscu!

Prolog

„Paweł, to może pierwszy etap nocny polecimy razem? Jak będziemy chcieli się pościgać to będzie na to czas później” – Proponuje mi w którejś kolejnej rozmowie mój kolega, Piotr Sawicki. Chętnie się godzę. Znam Piotrka od kilku lat, w zeszłym roku pobiegliśmy klasycznego „Rzeźnika” uzyskując 4. miejsce i bardzo zadowalający czas. Świetnie było. Z chęcią pobiegnę z nim znowu, choć tym razem formuła imprezy nie wymaga biegu w parze. Znowu Piotr i Paweł razem, dwaj „apostołowie”.

Bieg Rzeźnika Ultra. Tydzień przed klasykiem. Pierwsza edycja. W zamyśle organizatorów impreza dla tych, którzy szukają większych wyzwań niż Rzeźnik klasyczny a i na wersję hardcore machają lekceważąco ręką. Dystans biegu i przewyższenia znane są tylko w przybliżeniu. 135-140 km, podejść od 4100 lub 6300 metrów. Różnica dystansu o 5 km większej różnicy nie robi, ale blisko 2 kilometry pod górę mniej lub więcej już tak. Cóż, będziemy przecierać szlaki, poznawać „terra incognita”. Na szczęście organizatorzy dopuścili możliwość zejścia z trasy wcześniej, ukończenia wyścigu i bycia sklasyfikowanym na krótszym dystansie.

Planujemy z Piotrem zacząć spokojnie, lekko. Powalczyć o miejsce dopiero w drugiej połowie. Trasa ma być oznaczona, liczę, że dobrze. Na wszelki wypadek w domu przygotowuję jednak schematyczną mapkę, profil trasy z zaznaczonymi punktami odżywiania i przepakami oraz wysokością pagórków, na które trzeba będzie się wspiąć. Do plecaka pakuję mały kompas, zabieram też kije, których zechcę użyć w drugiej połowie. Sprzęt mam, trenowałem, wydaje mi się, że jestem przygotowany.

Na miejsce dojeżdżam przed Piotrem i w biurze zawodów dowiaduję się o niespodziance. Trasa w ostatniej chwili została częściowo zmieniona. Władze Bieszczadzkiego Parku Narodowego nie pozwoliły na poprowadzenie biegu wzdłuż polsko-ukraińskiej granicy, do Przełęczy Bukowskiej. Ponoć związane jest to z okresem rozrodczym niedźwiedzi. Mamy pobiec grzbietem wzdłuż polsko-słowackiej a potem polsko-ukraińskiej granicy. Z Małej Rawki zbiec do Ustrzyk Górnych, potem kilka kilometrów asfaltem, do Wołosatego gdzie na 50. kilometrze ma być pierwszy przepak, pierwszy punkt żywieniowy i co bardzo ważne – pierwszy punkt z wodą. Nie będzie punktu z napojami na 13. kilometrze.

Startujemy o 22:00 i będziemy biec w środku nocy po dzikich, górskich terenach. Należy wziąć odpowiednią ilość zaopatrzenia na te pierwsze 50 km bez wsparcia. Nie przejmuję się tym zbytnio, bo w pieszych maratonach na orientację, w których często startuję najczęściej nikt nie zapewnia ani picia ani jedzenia przez 50 lub więcej kilometrów. Trzeba radzić sobie samemu. Tu jednak będą biec ludzie bez doświadczenia w ultra-orientacji a raczej z doświadczeniem z biegów ulicznych. Przyzwyczajeni, że im ktoś, co kilka, kilkanaście kilometrów podaje kubek z wodą. Nawet w zwykłych maratonach ulicznych widuje się ludzi, którzy biegną z Camelbakiem pomimo, że co 5 km są punkty z wodą. To co będzie się działo tutaj? Już domyślam się, że będą narzekać.

Trudno. Jest ultra, trzeba sobie radzić. Na odwrotnej stronie numeru startowego na szybko notuję zmiany w przebiegu trasy i kolory szlaków, których mamy się trzymać.


Noc

Sobota, 30 maja, dziesiąta wieczorem, Cisna. 248 osób rusza na trasę. Godzinę wcześniej popadał przelotny deszcz. Jest wilgotno, lekko chłodno. Dla mnie warunki idealne. Może nawet padać, może być błoto, nie mam nic przeciwko. W takich biega mi się najlepiej. Boję się, co będzie, gdy rano wzejdzie słońce i zacznie smażyć. Bardzo ciężko znoszę upały.

Tymczasem biegniemy z Piotrem tak jak założyliśmy, spokojnie, 13 kilometrów szutrową drogą prowadzącą bardzo łagodnie pod górę. Jak zwykle przed nami pogrzała grupka zapaleńców. Peleton biegaczy rozciąga się. W końcu droga się kończy i wchodzimy w szlak. Podejście może i strome, ale mamy świeże nogi, nie czujemy zmęczenia.

Biegniemy granicznym, porośniętym lasem grzbietem. Trasa jest pagórkowata, ale dobrze widoczna i raczej wygodna. Organizator oznaczył trasę ustawiając, co jakiś czas małe lampki wbijane w ziemię i fosforyzujące słomki. Lampki ustawione przy słupkach granicznych kojarzą nam się z grobami i dniem Wszystkich Świętych. Oznaczenie jest dobre, nie mamy wątpliwości, którędy biec. Stopniowo doganiamy i wyprzedzamy kolejne grupki. Gdzieś koło 30. kilometra wychodzimy z Piotrem na prowadzenie. Świetnie się biegnie, ale czy nie za szybko zacząłem? Czy to nie błąd? Czy nie zapłacę za tę szarżę w drugiej połowie trasy?

Nic, na razie biegniemy. Mijają godziny. Druga, trzecia, czwarta. Cieszę się biegiem. Czasem sobie z partnerem rozmawiam, ale większość czasu biegniemy w milczeniu. Skupiam się na wysiłku i na tym, by się nie potknąć na kamieniach i korzeniach.

Około 40. kilometra zaczyna nam się kończyć woda. Zostało mi jeszcze tylko kilka łyków. Zastanawiam się, czy nie powinienem był zabrać ze 200 mililitrów więcej. Piotr, choć wziął więcej, już nie ma wcale. Szczęśliwie spotykamy na grani jakichś GOPR-owców. Mówią, że przemarzli czekając tu na nas. Ratują nas butelką wody. Odżywamy.

Zaliczamy Małą Rawkę i zbiegamy do Ustrzyk. W zasadzie więcej schodzimy, niż zbiegamy. Piotr wziął słabą latarkę dającą marne światło. Zbiegać w takich warunkach nocą po kamieniach jest bardzo niebezpiecznie. Czekam na kolegę podświetlając mu czasami trasę swoją latarką. Mam świadomość, że tracimy czas i konkurenci zaraz to wykorzystają, ale niewiele się tym przejmuję. Odpocznę po być może zbyt szybkim początku a poza tym to dopiero trzecia część wyścigu. Jeszcze 8 kryzysów i 9 zmartwychwstań przed nami.

Żywieniowe eksperymenty

Asfaltowy dobieg przez Ustrzyki do Wołosatego liczy około 7 kilometrów. Pilotuje nas samochód organizatora. Zaczyna wstawać świt. Zgodnie z przewidywaniami na asfalcie dogania nas jakiś chłopak i wymija mnie jak furmankę. Nie próbuję uciekać, bo domyślam się, czym to się skończy. Już kilka kilometrów dalej widzę, jak maszeruje.

Na punkcie kontrolnym i pierwszym z 2 przepaków jesteśmy po 6 godzinach. Tu dochodzi nas kolejny biegacz, przyszły zwycięzca Grzegorz Uramek. Zostawiam czołówkę, uzupełniam zaopatrzenie. Na punkcie zajadam przygotowaną zawczasu śmietanę zasypaną cukrem. Chłopaki z obsługi kręcą głowami śmiejąc się; mówią, że to ryzykowne. Ale co tam, jestem doświadczony, tyle ultra zaliczyłem. Wiem, co robię. Tłuszcz w śmietanie jako „paliwo” wolno spalane plus cukier jako łatwopalna „podpałka”. Tak to sobie wykoncypowałem. Musi działać. Przecież nie jestem na tyle nieostrożny, by eksperymentować na zawodach. Nie robię tego pierwszy raz. Na Harpaganie, którego niedawno wygrałem zadziałało. Dlatego nic sobie nie robię z ostrzeżeń chłopaków i z uśmiechem pozuję do aparatu zajadając śmietanę.

Niestety, tym razem okazało się, że to nie ja miałem rację. Ledwie kilometr za punktem kilkukrotnie i z rozmachem barwię przydrożne krzaki na śmietankowo. No rzesz cholera jasna, startowałem już w 144 biegach i nigdy nie miałem takich sensacji. Pierwszy raz wymiotuję na zawodach. Nieprzyjemnie, ale na szczęście siłę do biegu jeszcze mam. Nie czuję się skasowany i chcę dalej walczyć. Tylko zły jestem na własną głupotę.


Poranek na połoninach...

Świt zamienił się w poranek, robi się coraz słoneczniej, choć jeszcze chłodno. Biegniemy z Piotrem lekko wijącą się pod górę drogą w stronę Przełęczy Bukowskiej. Z Przełęczy skręcamy w lewo, znowu na górski szlak. Wchodzimy ponad partię lasu, na Połoninę Bukowską i Bukowe Berdo. Widoki o poranku są tu naprawdę przepiękne. Kilka razy płoszę sarny biegające po zboczach wzgórza. Innym razem widzę drapieżnego ptaka niosącego w szponach jakiegoś węża.

Na tym odcinku zaczynam coraz częściej odrywać się od Piotra i depczących nam po piętach jeszcze dwóch chłopaków. Oznaczenia trasy biegu są tu tylko na skrzyżowaniach, w punktach niepewnych. Wszędzie indziej biegnie się po prostu trzymając szlaku. To wystarcza.

Bieg Katorżnika na Rzeźniku

W okolicach 75. kilometra, tuż po przekroczeniu Wołosatki dobiegam do samochodu Jacka Gardenera. Uzupełniam zaopatrzenie, w międzyczasie dobiega też Piotr. Teraz mamy pobiec kilkaset metrów asfaltem i za chwilę skręcić w prawo, w niebieski szlak. Robimy wedle instrukcji. Jest drzewo, na nim strzałki sprayem, że trzeba skręcić. Wchodzimy w jakieś chaszcze. Na kilku drzewach widać oznaczenie szlaku potem te oznaczenia gdzieś nikną. Dookoła gęstwina, pokrzywy i jakieś bagno utworzone z rozlanego strumienia. Dochodzimy do kępy jeżyn, tu już ścieżki nie widać wcale. Oznaczeń szlaku ani taśm znaczących trasę biegu też nie. Brodzę za kostkę w wodzie. No nie wierzę, że nas tu intencjonalnie wpuścili.

Kręcimy się w tym miejscu z Piotrem około 10 minut. Już mam dzwonić do Jacka Gardenera by się upewnić, czy nie pomyliliśmy drogi. W tym momencie dobiegają do nas dwaj koledzy depczący nam po piętach od dłuższego czasu. Szukamy ścieżki we czwórkę. Chłopaki niezrażeni brakiem ścieżki i jeżynami wchodzą w zarośla dalej i znajdują szlak. Jednak był. Lecimy za nimi, doganiamy i już po chwili wspólnie łoimy kolejne wzgórze. Ta część szlaku jest niezbyt przyjemna; pokryta kamieniami, gałęziami. Szlak wygląda w tym miejscu na mało uczęszczany.

Do położonego na 80. kilometrze schroniska studenckiego „Koliba” pod przełęczą Przysłup Caryński dobiegam sam. Tak jak i na wszystkich innych punktach pomocna i zagrzewająca do walki obsługa pomaga mi uzupełnić zaopatrzenie. Chwytam dwa ciepłe racuchy, podjadam i popijam wszystko, co jest. Czuję, że potrzebuję energii, więc muszę jeść. Usiłuję przywrócić równowagę żołądkową po niedawnych przygodach. Jem na siłę, bo nie mam za grosz apetytu. Z drugiej strony boję się, że jak znowu przesadzę, zjem za dużo i zbyt różnorodnie to ponownie wyląduję w krzakach.

... i kryzys na połoninach

Następny etap to połoniny znane z trasy klasycznego Rzeźnika. Od północy wspinam się na Połoninę Caryńską. Podejście na końcówce jest strome, do tego słońce zaczyna coraz mocniej smalić. Tego się obawiałem. Czuję, jak z minuty na minutę uchodzą ze mnie siły. Wgramoliłem się jakoś na szczyt, oglądam się za siebie i widzę u podnóża podejścia Grzegorza Uramka. Chłop nie odpuszcza.

Połonina Caryńska jest krótka, do tego wchodzę na nią w połowie, więc szybko się kończy. Zbiegam do Berehów. Jak to dobrze, że zbiegam a nie podchodzę pod tą stromiznę. Nie raz się tu męczyłem na klasycznym Rzeźniku. Zbiegam dosyć szybko i sprawnie. W Berehach życzliwi kibice zagrzewają do walki. Ktoś częstuje mnie swoim prywatnym żelem. Wychodzę czym prędzej z punktu, choć pościgu na razie nie widać.

Na Połoninę Wetlińską wchodzę pierwszy raz z użyciem kijów, które dźwigam od 50 kilometra. Słońce smali, jest ciężko. Robię regularne przystanki w miejscach ocienionych. Będąc już u szczytu po raz kolejny widzę Grzegorza podążającego za mną niczym upiorny prześladowca. Kije niewiele mi pomogły albo nie pomogły wcale. Postanawiam je zostawić na najbliższym przepaku na setnym kilometrze. W myślach przyznaję rację tym, którzy mówią, że kije pomagają tylko tym biegaczom, którzy mają silne ręce i potrafią je dobrze wykorzystać. Dla mnie się nie nadają.

Połonina Wetlińska to okolice 95. kilometra trasy, dla mnie ponad 13 godzin od startu. Przez słońce i problemy z odżywianiem uchodzą ze mnie siły. Do tego strasznie piecze mnie lewe śródstopie. Pewnie nabawiłem się odparzeń. Kusztykam zaciskając zęby, Jeszcze 40 kilometrów od mety a ja snuję się po tych połoninach niczym zombie. Usiłuję pomimo bólu prosto stawiać stopę, bo stawianie jej krzywo przez dalszą część trasy może wywołać dużo poważniejsze problemy niż odciski, otarcia czy odparzenia. Podbiegam niewiele, często tylko idę. Zastanawiam się już nawet, czy na 100. kilometrze nie zejść. Niby prowadzę, ale wielkiej przewagi nie mam. Jak tak dalej będę tylko szedł to z pewnością konkurencja mnie wyprzedzi.

W pewnym momencie zaczynam nawet rozważać, czy zmieszczę się w limicie. To bardzo obce dla mnie myśli, gdyż zwykle w takich biegach lokowałem się blisko czołówki i limity mnie nie interesowały. Tu jednak jest inaczej. Przeliczam ile mi zajmie przejście 40 kilometrów po górach, kiedy zacznie zmierzchać. Czyżbym miał zahaczyć o drugą noc? Przecież na przepaku zostawiłem czołówkę będąc pewien, że nie będzie mi potrzebna. Jasny gwint.

Tymczasem Grzegorz Uramek zbliża się coraz bardziej. W którymś momencie, na Połoninie Wetlińskiej lub Caryńskiej, nie pamiętam tego dokładnie, jest może ze 20 metrów za mną. Czuję się trochę jak kogut z szyją ułożoną na pieńku. Grzegorz może mi teraz wbić mizerykordię, wyprzedzić, dobić, zachęcić tym samym do poddania walki. Dlaczego tego nie robi? Pewnie dlatego, że przyszły zwycięzca przeżywa kryzys nie gorszy od mojego. Snujemy się wiec obaj po połoninach, trochę idąc, trochę biegnąc żenującym tempem.

Po drodze spotykam Magdę Łączak trenującą akurat do klasycznego Biegu Rzeźnika. Żalę się, że co prawda prowadzę, ale już umieram, że chyba odparzyłem stopę, że może zejdę na setnym kilometrze. Magda zagrzewa do walki, reanimuje mnie swoim izotonikiem, sprzedaje rajdowy patent na odparzenia.

Pomaga. Odzyskuję siły, to chyba po tym Magdy izotoniku. Jestem też jakoś bardziej zmotywowany do walki. Ból spodu stopy, który jak myślałem brał się z odparzenia był w istocie rozległym odciskiem, który pękł i dlatego tak piekł. Z czasem jednak dał się jakoś zadeptać i niewiele przeszkadzał. O bolącej stopie myślałem już tylko wtedy, gdy przypadkiem stanąłem na ostrą krawędź.


Utrata prowadzenia

Do Doliny Wetliny położonej około setnego kilometra udaje mi się utrzymać prowadzenie. Zbiegłem do niej nawet szybko, dlatego jestem niemile zdziwiony, gdy wychodząc z punktu widzę zbliżającego się Grzegorza. Widać też musiał przełamać kryzys i też przyśpieszył.

Chęć do walki mam, o bolącej stopie prawie zapomniałem, mięśnie nie bolą tylko z problemem żołądkowym nie mogę sobie poradzić. Na punkcie była smaczna pomidorówka; tak smaczna, że aż się zapomniałem i chyba przesadziłem z ilością. Objadłem się przesadnie. Potem, gdy trzeba było przebiec kilka kilometrów asfaltem nie dałem rady. Coś mnie kłuło w lewym boku. Wątroba, jelita, nie wiem. W każdym razie próby podbiegania kończyły się fiaskiem.

Nie mogąc biec, szedłem. Na tym etapie, gdzieś około 105. kilometra, gdy zatrzymałem się na podejściu pod pierwszą z trzech ostatnich gór Grzegorz Uramek w końcu mnie wyprzedził. Pomyślałem wtedy, że konkurent mądrze rozgrywa tą partię. Nie próbuje się ścigać na 40 kilometrze 100-kilometrowego wyścigu, po prostu robi swoje. Wedle planu, nie oglądając się na innych. Jest konsekwentny.

Do następnego punktu w Dołżycy Grzegorz wyrobił sobie już 20 minut przewagi. Traciłem nadzieję, że go dogonię, bo kryzys żołądkowy ciągle nie ustępował. Ciągle więcej szedłem, niż biegłem. Do tego czarny szlak, na który weszliśmy był miejscami bardzo trudny technicznie i nieprzyjemny. Bywało, że biegłem korytem czegoś, co wyglądało jak niewielki potok pełen luźnych, ostrych kamieni, spływającego błota, i zwalonych gałęzi. Trudno tu było sprawnie iść o bieganiu nie wspominając.

Nie zamierzałem się jednak poddawać, teraz już chciałem walczyć do końca. Mobilizowali mnie spotkani po drodze kibice. Magda Łączak zagrzewała do wysiłku, ratowała swoim żelem energetycznym. Jakiś życzliwy, miejscowy biegacz dał mi nawet piwo w puszce. Wziąłem. Byłem już tak przesłodzony, że podchodząc w ciągle prażącym słońcu pod górę z przyjemnością wypiłem coś gorzkiego i chłodnego. Nie wiem czy pomogło, ale już tylu specyfików próbowałem na tej trasie „od czasów śmietany”, tyle pomieszałem w żołądku, że niewiele się przejmowałem, czy mi piwo zaszkodzi czy nie.

Walka do końca

Przedostatnią dosyć stromą górę jakoś złoiłem i zbiegłem do Jabłonek. To ostatni punkt kontrolny przed metą położony na 118. kilometrze. Do mety jeszcze ze dwadzieścia. Grzegorz podobno uciekł mi jeszcze bardziej, ale nad trzecim zawodnikiem, którym był Piotr Sawicki miałem pół godziny przewagi. Niby bezpiecznie, ale wiedziałem, że Piotr może mnie dojść. Jest ode mnie dużo szybszy na ulicy. Przede mą było kilka kilometrów łagodnego szutru pod górę, potem fragment po łąkach, skrajem lasu. Gdy brnąłem przez wysokie trawy dotarło do mnie, że to przecież idealne siedlisko kleszczy. Ciekawe ile złapię po drodze? Po powrocie do domu okazało się, że nie było tak źle. Złapałem na sobie jednego jeszcze łażącego. Wyrwałem trzy, które już zdążyły się wbić.

Ostatnie podejście czarnym szlakiem dochodzącym do czerwonego było łagodne i szczęśliwie niebyt męczące. Do tego popołudniowe słońce nie smażyło tak, jak jeszcze kilka godzin wcześniej. W miarę sprawnie doszedłem do grzbietu porośniętych lasem wzgórz i skręciłem w czerwony szlak. Teraz już głównie płasko i z górki. Bez większych podejść. To napawało optymizmem. Pesymizm budził natomiast znak turystyczny, ujrzany na szlaku: „Cisna 3,5 h”. Kurka, jeszcze daleko.

Szczęśliwie odzyskiwałem siły. Żołądek zaczął coraz lepiej pracować, znowu biegałem po płaskim, podbiegałem niewielkie pagórki. Ciągle byłem drugi a to był ostatni etap. Bałem się, że mnie Piotr dojdzie i za każdym razem, gdy z za pleców słyszałem odległy trzask gałązki od razu mimowolnie przyśpieszałem.

Byłem już nie dalej niż 4-5 kilometrów przed metą, może kilometr przed zbiegiem do Cisnej, gdy popełniłem błąd. Czerwony szlak prowadzący dosyć szeroką wygodną drogą dochodził do dwóch dróg używanych chyba do ścinki drzewa. Patrzę w lewo, nie ma oznaczeń szlaku. To zbiegłem po stromym zboczu w prawo. Sto metrów niżej nadal nie widziałem oznaczeń szlaku. Zatrzymałem się zacząłem zastanawiać. Zgubiłem się? W takim momencie? Pięć kilometrów przed końcem 140-kilometrowego wyścigu!? Co za pech! A może jestem na szlaku tylko oznaczenia były na tych drzewach przy drodze, które niedawno ścięto?

Zdecydowałem jednak wgramolić się z powrotem na górę. Byłem zły, podłamany, pełen czarnych myśli. Czy wyprzedził mnie tylko Piotr czy może cały „tramwaj” zawodników? Ale kaszanka, tak stracić wysoką pozycję. Dochodzę zasapany na szczyt w momencie, gdy akurat dobiega Piotrek. Pokazuje mi, że trzeba tu było pobiec prosto, nigdzie nie skręcać. Rzeczywiście, są oznaczenia szlaku. W zmęczeniowym amoku ich nie zauważyłem.

Dalej lecimy już razem. Nie ścigamy się, wręcz przeciwnie. Piotr, człowiek wyjątkowo szlachetny mówi, że on mnie chętnie przepuści bym wbiegł na metę przede nim. Ja z kolei mówię mu, że nie jest mi nic winien, za to, że na niego w nocy czekałem. Niech biegnie szybciej, jeśli ma siłę. Mam świadomość, że w tym momencie, gdyby doszło do ścigania byłby przede mną. W terenie na zbiegu jakoś bym się pewnie wybronił, ale końcówka to ze 2 kilometry łagodnego zbiegu po asfalcie. Tu Piotr szybszy i uzbrojony w buty Hoka z pewnością by mi uciekł. Ostatecznie uzgadniamy, że wbiegamy na metę razem. Zaczęliśmy razem to i skończymy razem.

Tak też się dzieje. Kończymy wyścig z czasem 20 godzin i 45 minut. Ja oficjalnie jestem drugi, Piotr trzeci, ale ta kolejność to tylko przypadek, kwestia ułamka sekundy. Nie ma żadnego znaczenia. Pierwszy przybiegł Grzegorz Uramek z czasem 20:01:47. Czwartym zawodnikiem na mecie był Mariusz Piekielny. Uzyskał czas 21:09:36. W sumie spośród 248 zawodników cały dystans w limicie 24 godzin pokonało 16 biegaczy. Jeden ukończył całość, ale po limicie. Wśród tych, którzy zmieścili się w 24 godzinach była jedna kobieta, Anna Arseniuk z Torunia. Ta szczupła, drobna dziewczyna słusznie dostała na zakończeniu największe brawa.

Uzupełniona informacja, do której odsyła strona organizatora podaje, że trasa liczyła 141,3 km i 6375 metrów podejść.


Epilog

Bieg Rzeźnika Ultra był w moim odczuciu świetną, choć nadspodziewanie trudną imprezą. Trasa była dobrze oznaczona z wyjątkiem może krótkiego odcinka na 75. kilometrze i jednego skrzyżowania, tuż przed Cisną. Widoki ładne, zaopatrzenie punktów dobre, obsługa bardzo pomocna i miła. Podobał mi się pamiątkowy medal i zielone bluzy „finisherów” od firmy NEWLINE. Żele SQUEEZY dawały radę, choć do takich specyfików nie jestem przyzwyczajony.

Oczywiście jak każda nowa impreza tak i ta przeżywa różne „choroby wieku dziecięcego”. Na przyszły rok warto kilka rzeczy poprawić, kilka dopracować. Mówił o tym także organizator przepraszając na zakończeniu za niedociągnięcia.

Moim zdaniem można przemyśleć limity, które na ostatnich punktach były chyba dosyć surowe. Planując trasę warto umieścić jakiś punkt z wodą przed 50 kilometrem. W niektórych miejscach w drugiej połowie trasy szlak (zwłaszcza czarny) był trudny, słabo przebieżny. Może warto tę część trasy nieco zmodyfikować? Na pewno następnym razem warto rozdać zawodnikom schematyczne mapki z podstawowymi informacjami i profilem trasy. Tylko nie takie wielkości obrusa jak mapy turystyczne, bo żaden szanujący się ultras nie będzie się z tym rozkładał na trasie. Lepiej małe, lekkie, kolorowe, na cienkim papierze, nie większe niż A4.

Myślę, że gdy tych kilka elementów zostanie dopracowanych Bieg Rzeźnika Ultra stanie się jedną z kultowych imprez w Polsce.

Kończąc dziękuję Magdzie Łączak i wszystkim innym życzliwym kibicom i wolontariuszom, których imion niestety nie pamiętam, a którzy „reanimowali” mnie na trasie częstując swoimi prywatnymi zapasami, żelami, izotonikami, wodą, nawet piwem. Dziękuję Piotrowi Sawickiemu za wspólny bieg i świetne towarzystwo. Dziękuję też organizatorom za ciekawą i wymagającą przygodę w pięknych, polskich Bieszczadach.

Paweł Pakuła