Setka z HAKiem: „Nabierzesz szacunku do dystansu” [ZDJĘCIA]

  • Biegająca Polska i Świat

Tytułowe słowa usłyszałam od kolegi Adama, gdy pochwaliłam się zgłoszeniem na „Setkę z HAKiem”. Jego doświadczenie z tym rajdem oraz dystansem nie przestraszyły mnie. Namówiłam go więc, by zapisał się razem ze mną i tak oto zaczęliśmy żyć z myślą – byle do 16 maja.

Chodzić każdy może

Założenie było jedno. Całą drogę idziemy. Nie porywamy się ambitnie na bieganie. Chodzić każdy może. 100 km ciągle wydawało się realne.

Kilka tygodni przed rajdem zaczęliśmy się przygotowywać. Trochę więcej ruchu. Trochę dłuższe spacery. Wypad w góry. Wędrówka szczytami Beskidów przez 11 godzin. Byliśmy pewni siebie. Przynajmniej ja. Adam – mój towarzysz podróży, był większym realistą.

Wreszcie nadszedł ten dzień. Wszystko spakowane zgodnie z listą i sugestiami tych, którzy podobne rajdy mieli już na swoim koncie: plastry, zapasowe skarpetki, krem na otarcia i niestety kurtki przeciwdeszczowe i nieprzemakalne spodnie.

Koszmar, który miał się spełnić

Pogoda na południu Polski była fatalna od tygodnia. Noc z 16 na 17 maja nie miała być lepsza. Ulewy i wiatry to koszmar, który miał się spełnić.

Na miejsce dojechaliśmy po 17:00. Nasza godzina zero została ustalona na 19:05.

Wreszcie wyruszyliśmy. Mapa oraz opisy okazały się bardzo proste. Szczegółowe komentarze. Dokładne informacje. Nie mogliśmy się zgubić. Zwłaszcza, że w głowie pojawiał się głos – „czytajcie dobrze mapę”. Po 50 km każdy dodatkowy kilometr będzie koszmarem.

Tego się trzymaliśmy. Adam nie spuszczał wzroku z kompasu. Szło nam dobrze. Nawet bardzo. Byliśmy zadowoleni z tempa.

Punkty kontrolne zlokalizowane były co około 10 km. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty zdobyliśmy bez większych problemów. Dystans 40 km pokonaliśmy w czasie 7,5 h. Byliśmy zadowoleni. Ja ciągle optymistycznie podchodziłam do reszty trasy. Adam był realistą.

Najdłuższe 10 km w życiu

O 5:00 rano chodziliśmy już od 10 godzin. Nasze nogi przeszły 50 km. Ostatnie 10 km było jednak koszmarem. Niekończący się las. Ciemno. Błoto. Mokro. Zimno. I pomyłka. Opis mapy, na którym przez chwilę skupiliśmy się bardziej niż na samej mapie, powoduje, że zbaczamy z trasy. Na szczęście, pomimo zmęczenia Adam jest ciągle przytomny i dzięki temu do nadrobienia mamy jedynie 3 km. Byli tacy, którzy w tym miejscu musieli dodatkowo przejść aż 16 km...

Na 50. kilometrze decydujemy, że po zdobyciu punktu kontrolnego nr 6 rezygnujemy z reszty wędrówki. Mogliśmy sobie na to pozwolić, ponieważ właśnie w tym miejscu zlokalizowana była również meta.

W sobotę nad ranem przeszłam swoje najdłuższe 10 km w życiu. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Marzyliśmy o śnie, o prysznicu, o ciepłej kawie. To niesamowite jak człowiekowi potrafią się zmieniać priorytety…

Daleko jeszcze?

Kilometr, może dwa…. damy radę!

Wreszcie na horyzoncie widać szkołę, w której zlokalizowana była meta, punkt żywieniowy a także miejsce, gdzie można było zamknąć oczy.

Próg możliwości

Po przekroczeniu progu jesteśmy pewni, że dalej nie idziemy. Pomimo przestrogi, po wpadnięciu w kałużę nie zmieniłam skarpet. Wreszcie mogłam zobaczyć skutki tego na moich stopach. To w znacznym stopniu utrudniło chodzenie a ostatecznie przekreśliło dalszą walkę i udział w rajdzie.

60 km. 12 godzin 32 minuty. To nasz wynik. To nasze 60%. Nasz próg możliwości.

Nasza poprzeczka, którą musimy przekroczyć. Nasz cel na przyszłość i plan do zrealizowania.

Na pewno za rok. Chociaż ja myślę, że wcześniej…

KK

fot. PR Photography, KK