Wiele słabych nici razem
My was, wy nas
To jedna silna lina
[Luxtorpeda – Silnalina]
Zadowolony mimo wszystko z walki na tyrolce, biegnę dalej kamienistym brzegiem. To już chyba sporo za półmetkiem. Trzeba mocno docisnąć, żeby zmieścić się w limicie na drugą pętlę. Dobiegam do wysokiej równoważni. Nie czuję się mocny na takich zabawkach, ale trzeba spróbować. Wolontariusz mówi, że można korzystać z podania czyjejś ręki, ale trzeba na nogach albo na czworakach, nie okrakiem. Żeby na nią wskoczyć, wypycham się na rękach, nogą stając na ukośnej belce podporowej. Nagle noga się ześlizguje, a ja całym ciężarem ląduję brzuchem na narożniku belki, dostając potężne punktowe uderzenie pod żebra.
* * *
2 maja, 7:30. Jadę zakopianką z Nowego Targu do Myślenic. Podkręcam muzykę, noga jakoś sama mocniej depcze gaz. Na debiut w Runmageddonie wybrałem od razu ostro – 22-kilometrową pętlę Hardcora z możliwością drugiej, czyli dystansu Ultra, jeśli pierwszą zrobię poniżej pięciu godzin. Nie mam dużego doświadczenia w przeszkodówkach, RMG to dla mnie wielka niewiadoma. Nie nastawiam się na jakiś super wynik, ukończenie będzie sukcesem, ale chcę ostro powalczyć.
Ruszamy w drugiej fali o 8:30 i od razu pod górę. Jest cieplej niż się zapowiadało, później nawet wyjdzie słońce. Pierwszy potok z grząskim dnem i już jesteśmy ubłoceni do pasa. Na dziko przez las, góra-dół, po błocie, korzeniach i chaszczach, potem środkiem potoku. Łapię równe, spokojne tempo bez szarpania, napieramy rozciągniętą grupką. Są w niej dwie dziewczyny, w tym Monika - jedyna kobieta, która dziś ukończy Ultra.
Spacer farmera z oponami. Porodówka, też z opon. Czołganie w błotnej kałuży pod wrednie nisko ułożonymi gałęziami. Muszę zanurzyć usta i nos, by się przecisnąć. Łykam trochę syfu, piach będzie jeszcze długo zgrzytał w zębach. Kwintesencja upodlenia. Wolontariusz robi fajny klimat, pokrzykując na nas niczym kapral.
Z pierwszą pionową ścianką radzę sobie sam. Pomagam komuś obdarzonemu nieco niższym wzrostem. Zaraz za nią ukośna śliska ścianka, gdzie trzeba bujnąć się na ubłoconej linie, by chwycić następną, i tak kilka razy. Docieram do połowy trawersu i przytulam pierwsze karne delfinki. Z naszej grupki wszyscy całujemy glebę po dwadzieścia razy. Za chwilę wchodzimy po linie do wysoko ustawionej łopaty koparki. Lina tak samo śliska jak na poprzedniej przeszkodzie. Haczę stopy w S, ale i tak się ślizga między butami. Daję jednak radę i wydaję dziki okrzyk radości.
Najdłuższe podejście stokiem narciarskim. Z dołu nie widać, czym się kończy. Dopiero za przełamaniem odsłania się wisienka na torcie, czyli 70 metrów czołgania pod górę pod zasiekami. Przynajmniej można trochę odpocząć, posuwając się na brzuchu albo dowolnie wybranym boku. Wolontariuszka pięknie wczuwa się w rolę, motywując nas w wojskowym stylu, a na szczycie wzniesienia dudziarz przygrywa dla nas jakąś taką pogrzebową melodię. Od razu długi, techniczny zbieg, na którym dużo zyskuję. Kilka przeszkód i znów pod górę równoległym narciarskim stokiem.
Na następnym zbiegu pierwszy raz spotykam chłopaka z jedną niepełnosprawną ręką. Długie odcinki trasy pokonamy dziś razem. Na wielu przeszkodach świetnie sobie radził sam, na niektórych mu pomagaliśmy. Czasem robił delfinki – praktycznie na jednej ręce.
Burpees, delfinki, krokodylki, komandosy, padnij-powstań. Wiele nazw, jedno sympatyczne ćwiczenie. Jak to dobrze, że je trenowałem w ostatnich tygodniach.
Przeszkoda mentalna - niespodzianka. Chwilę próbuję ułożyć ściankę kostki Rubika, brakuje jednego klocka, poddaję się i trzaskam karniaki. Na umieszczonym obok bufecie napycham się glukozowo-magnezowymi tabletkami mocy i uzupełniam płyny. Wciąż góra-dół, co chwilę przeszkody ustawione seriami po kilka, ścianki, drabinki. Na jednej ze ścianek malowniczo rozdzieram gacie na tyłku. Kolejność wydarzeń zlewa mi się w jedno. Z transu napierania wyrywa mnie zbiegnięcie nad Rabę, gdzie ma się zacząć płaska część trasy.
Ehe, miało być równo. Chaszczami, stromymi skarpami, kamienistym brzegiem rzeki, dnem rzeki. Najpierw pod prąd, później na szczęście zawracamy. Co jakiś czas dla urozmaicenia przeszkody. Sznurowa drabinka pod mostem. Wejście po linie pod przęsło następnego mostu z zejściem drugą stroną. Pionowa ścianka. Spacer z pieskiem z opcją przedłużenia - wolontariuszka przepytuje ze znajomości podhalańskiej gwary. Wiem, co to dutki, więc nie muszę dalej ciągnąć trylinek. I znowu chaszczowanie. Ktoś nazwał ten odcinek „Krzakmageddon”.
Już z daleka widać tyrolki rozwieszone przez całą szerokość Raby. Słynna „Ta jedyna”. Na oko połowa ludzi świadomie odpuszcza, zeskakując do rzeki już na samym początku – przechodzą w bród na drugi brzeg ćwiczyć delfinki. Reszta walczy różnymi sposobami. Naprawdę nieliczni docierają do końca.
Dla mnie to niesportowo tak się poddać bez walki. Łapię linę, zahaczam pięty i ruszam „na leniwca”. Przydaje się technika wyrobiona dawno temu na okapie łódzkiej ścianki AKG. Na prostych rękach, by odciążyć przedramiona. Pięty przekładam na przemian. Już jestem w połowie, moczę plecy w wodzie, aż się dziwię, że idzie tak dobrze. Oglądam się jednak za siebie, widzę ile jeszcze zostało, psycha trochę siada ale walczę. Paluchy się coraz bardziej rozginają, ale jestem już w trzech czwartych drogi. W tym momencie lina zaczyna się trząść – ktoś właśnie jej dosiada na starcie. Tego już zmęczone łapy nie wytrzymują i spadam jak grucha w nurt Raby, już całkiem blisko brzegu...
Sympatyczna wolontariuszka zapodaje mi tylko 10 burpees, pewnie w uznaniu za zaawansowaną próbę. Wracamy w bród przez rzekę. Zadowolony mimo wszystko z walki na tyrolce, biegnę dalej kamienistym brzegiem. To już chyba sporo za półmetkiem. Trzeba mocno docisnąć, żeby zmieścić się w limicie na drugą pętlę. Dobiegam do wysokiej równoważni. Nie czuję się mocny na takich zabawkach, ale trzeba spróbować. Wolontariusz mówi, że można korzystać z podania czyjejś ręki, ale trzeba na nogach albo na czworakach, nie okrakiem. Żeby na nią wskoczyć, wypycham się na rękach, nogą stając na ukośnej belce podporowej. Nagle noga się ześlizguje, a ja całym ciężarem ląduję brzuchem na narożniku belki, dostając potężne punktowe uderzenie pod żebra.
Najpierw szok, kilka sekund później ból. Zginam się w pół, siadam, wolontariusz mówi, żebym się położył. Żebra chyba całe, ale mięśnie brzucha dostają dziwnych skurczy. Boję się, czy coś mi nie poszło w środku. Kilka minut dochodzę do siebie leżąc na kamieniach. Ktoś mi później powie, że z boku to wyglądało groźnie.
Z trudem wstaję, chyba będę żył. Zejść, czy próbować dalej napierać? Cisnę dalej – mówię do wolontariusza – mam zrobić delfinki? – Jesteś pewny, że chcesz? – odpowiada – To spróbuj zrobić dziesięć. Z zaciśniętymi zębami robię ostrożną serię. Ból w brzuchu chyba się nie pogarsza. Napieramy.
Daję radę biec kamienistym terenem, chociaż ból mnie mocno spowalnia. Zdaję sobie sprawę, że drugą pętlę mam z głowy. Nie wiem tak naprawdę, czy sobie czegoś nie uszkodziłem – nie ma co ryzykować zdrowia. Większość normalnych ludzi pewnie by już teraz odpuściła. Ale kto powiedział, że jestem normalny?
Ostatnie przejście przez rzekę i drugi bufet z napojami. Plac zabaw z głazami i szpulami do przeskoczenia, tunelami do przeczołgania. Staram się pokonywać przeszkody jak najspokojniej. Przy każdym gwałtownym ruchu zaciskam zęby. Na koniec drewniana ścianka o narastającej stromiźnie. Siedzący na górze zawodnicy opuszczają ręce i nogi, by wbiegający mogli się złapać. Ci ich zmieniają i łapią następnych. To jest na Runmageddonie najpiękniejsze.
Boję się szarpać, wolę wejść statycznie. Znowu pomagają dawne umiejętności. Łapy odciągiem za dolną krawędź, nogi równolegle do nich. Dochodzę tak prawie do samej góry, łapię rękę współzawodnika, wyłażę na krawędź i go zmieniam, pomagając następnemu.
Znowu drzemy przez krzaki. Chyba się rozruszałem, biegnie mi się lepiej, choć do bólu mięśni brzucha dochodzą skurcze w udach. Znowu kamienisty brzeg. Później się dowiem, że parę osób się dziś w takich miejscach potłukło. Dwa razy hop przez barierkę. Namiot z siatki górą. Wskakiwanie do dołów. Indiana Jones – wahadło na linie nad rowem. Noszenie worów. Czołganie kanałem. Fiflak, czyli przewinięcie górą przez belkę. Ciąg przeszkód znów zlewa się w jedną całość...
Na dwóch ścianach na nadrzecznej łączce kwitnie samopomoc chłopska i babska. Już jesteśmy tak wyjechani, że nikt nie ma siły próbować samodzielnie. Podsadzam kogoś na trzymetrową ścianę i sam wchodzę po czyichś rękach i barku, łapiąc górną krawędź. Wciągniesz się sam? – pyta mój pomocnik. Nie wiem – mamroczę, przerzucając nogę na drugą stronę. Mięśnie brzucha znów przeszywa ból, że mam ochotę zawyć. Zeskakuję na drugą stronę z bluzgami na ustach i wracam pomóc towarzyszowi. Na ukośnej ściance też nie wbiegamy do łańcuchów, tylko się nawzajem podsadzamy. Przed nami jeszcze jedna górka. Na zegarku mniej niż pół godziny do limitu na Ultra, ale dla mnie to już raczej bez znaczenia.
Szybko napieramy pod górę leśną ścieżką. Na końcu podejścia wciąganie trylinek. Niektórzy są zbyt zmęczeni, by je łagodnie opuścić i zrzucają je z hukiem z samej góry, nie zważając na protesty wolontariuszki.
Wypadamy z lasu na górną część ostatniego stoku narciarskiego. Byłem tu wczoraj, robiąc zdjęcia na Rekrucie.
Zasiekami pod górę, zjeżdżalnią w dół! Szalał Rekrut [FOTO]
To już tak blisko! Kiedy wchodzę w Czarną Wdowę – pajęczynę sznurków i opon – do tego pieprzonego limitu mam pięć minut. Gdyby nie ta kontuzja, miałbym spokojny zapas...
Równe pięć godzin mija, kiedy wchodzę w zasieki. W dół na plecach idzie sprawnie. Siadam na zjeżdżalni, rozpędzam się, zamykam oczy, zatykam nos i chlup w bajoro z błotem! Chowam się razem z głową. Wychodzę, wycieram ręce w trawę i podchodzę do Komandosa – wysokiej ścianki z linami.
Liny są – jakże by inaczej – na maksa usyfione błotem. Przed ścianką tłum wykończonych ludzi z różnych fal. Wiele z nich próbuje zaatakować Komandosa z pomocą innych po kilka razy. Niektórzy skutecznie, inni trzaskają burpees. Już mi się nigdzie nie śpieszy, więc włączam się w pomoc kilku osobom. Potem włażę sam. Bez kłopotów, małpia siła w łapkach i wspinaczkowa technika zostały mi nawet po tych wszystkich przejściach. Po zejściu wracam jeszcze na drugą stronę, by komuś pomóc.
Lód w pierwszym kontenerze wydaje się nawet ciepły. Dopiero w drugim, kiedy muszę cały zanurać pod belką, na chwilę mrozi mi łeb. Skok przez ogień na chwilę rozgrzewa. Tesla już na wyjściu kopie mnie prądem w stopę. Podobno to Chuck Norris nauczył prąd kopać.
Podsadzam kogoś na przewieszoną ściankę. Sam doskakuję do krawędzi za drugim razem, wciągam się, zahaczam nogę, z drugą nogą mi ktoś pomaga od dołu. Staję oko w oko z drużyną amerykańskiego futbolu. Robię szybki koszykarski zwód w lewo i uskok w prawo. Futbolista zdąża mnie jeszcze walnąć w plecy tarczą, aż prawie wpadam na barierkę tuż przed pomiarową matą. Zegar wskazuje 5:09:50.
Dostaję medal i czerwoną bandankę za ukończenie RMG Hardcore. Owinięty w NRC-tkę, załapuję się na wywiad przed kamerą Telewizji Beskid. Na resztkach adrenaliny gadam jakieś głupoty, więc proszę nie śmiejcie się za bardzo, jeśli to wejdzie do ich relacji. Siniaki i zadrapania mam wszędzie, a bolą mnie nawet włosy. Później odwiedzę jeszcze namiot medyczny, żeby sanitariuszka i lekarz obejrzeli mój brzuch. Podobno będę żył. Tylko pojechało po lakierze i trochę wgniotło blachę.
Później sobie długo pogadaliśmy z Tomkiem z Warszawy, który wystartował we wcześniejszej fali i miał podobną sytuację. Pod koniec trasy zaczął go boleć i spuchł prawy nadgarstek. Nie pamiętał momentu urazu, w ferworze walki widać nic nie poczuł. Przez to dwóch ostatnich ścian nie mógł przejść nawet z pomocą i machał dwie serie po 20 komandosów z jedną sprawną ręką i na mecie był około trzech minut po limicie. Wcześniej nawet myślał o drugiej pętli mimo tego urazu. Obaj czuliśmy sportową złość.
Na pewno mam niedosyt. Byłem mocno nastawiony na drugą pętlę. Przez długi czas myślałem, że do mety jest dalej i trochę mnie zaskoczyło, że się wyrobiłem w takim dobrym czasie. Jak się okazało, bez kontuzji miałbym spokojnie wynik z kilkuminutowym zapasem, w granicach 4:50-4:55 i na pewno bym napierał dalej. Z narastającym zmęczeniem, ale też już ze znajomością całej trasy. W siedmiogodzinnym limicie (12h na całość) raczej bym się zmieścił. Do poprawki za rok.
Z drugiej strony wiem, że w tych warunkach dałem z siebie więcej niż wszystko. To daje takie poczucie niezniszczalności, wiadomo że złudne, ale fajne. Może to nie było zbyt rozsądne i powinienem był zejść z trasy, zamiast głupio ryzykować. Ale wbrew wszystkiemu ukończyłem najtrudniejszą, górską edycję RMG Hardcore – biegu dla wariatów, do których z dumą się zaliczam!
Jak bym sportowo podsumował swoje przygotowania i start? Na pewno długofalowe skutki miało grudniowe skręcenie kostki, przez które zimą bardzo mało biegałem i nie mogłem porządnie ćwiczyć siłowo nóg. Strome podejścia i zbiegi może i pokonywałem sprawnie, ale w drugiej połowie dystansu czułem już w nogach zajechanie mięśniowe, co w końcu po 22 km górskiemu ultrasowi nie powinno się zdarzać. Ze wspinania została mi ogólna sprawność, a ostatnio nie mogąc ćwiczyć nóg, nadrabiałem treningami górnej połowy. Dzięki temu na przeszkodach siłowych po prostu czułem moc.
Widząc moją rzeźnicką koszulkę i łemkowską bandankę w których napierałem, ktoś mnie zapytał, czy 150 km w górach jest trudniejsze od Runmageddonu. Odpowiedziałem, że to zupełnie różne rodzaje sponiewierania. To pierwsze to długie i powolne umieranie, a na tym drugim można się upodlić szybko i ostro. Sam nie wiem, co w swoim masochizmie lubię bardziej.
A czym był dla mnie Runmageddon? Choć to wyświechtane - wspaniałą przygodą. Wyzwaniem dla ciała i psychy, któremu chyba sprostałem. Jeszcze jedną lekcją współpracy - jak w tej ostatniej piosence Luxtorpedy. Jaro Bieniecki (pełny wywiad niedługo) powiedział, że chciałby, by uczestnicy wychodzili z RMG jako lepsi ludzie. Oby tak naprawdę było.
Wkrótce w naszym portalu podsumowanie RMG Ultra i Hardcore w Myślenicach i wywiad z Jarem Bienieckim, dyrektorem Runmaggedonu.
Kamil Weinberg