Sziszapangma, seraki i sto osiemdziesiąt bramek Chengdu Zygmunta Berdychowskiego

- Nie jestem z tych, którzy zwiedzają wszystko wokoło, robią zdjęcia, biegają po Lhasie za pamiątkami. Jestem skoncentrowany na górze i nic innego dokoła mnie nie interesuje - mówi Zygmunt Berdychowski po zdobyciu czwartego ośmiotysięcznika.

Zygmunt Berdychowski zdobył Sziszapangmę!

Z Zygmuntem Berdychowskim, przewodniczącym Rady Programowej Forum Ekonomicznego i pomysłodawcą Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdroju rozmawia Tomasz Kowalski

W 2107 roku udało się zdobyć Manaslu. Kiedy zaczął pan myśleć o wyprawie na kolejny ośmiotysięcznik?

Zygmunt Berdychowski: Każda wyprawa zaczyna się w maju, bo wtedy trzeba wybrać cel, zgłosić akces, zapłacić pierwszą cześć opłaty za udział w ekspedycji, zacząć intensywnie trenować, żeby mieć kondycję, która pozwoli na wejście na tak wysoką górę; tego nie da się zrobić w ciągu miesiąca. Ja, na szczęście, mam trening biegowy. A Sziszapangma pojawiła się tak naprawdę w sierpniu, kiedy okazało się, że pierwotny cel, czyli Makalu, w tym roku był celem bardzo niewielu wypraw. A to oznaczało, że musielibyśmy sami rozwinąć liny poręczowe, co nie tylko kosztowałoby znacznie więcej, ale pewnie nie byłoby możliwe, bo rozkładanie lin tylko dla dwóch osób mija się z sensem.

Tymczasem na Sziszapangmę wybierało się kilka innych ekspedycji i liny, niezależnie od nas, miały być rozłożone. Wtedy stanęliśmy przed pytaniem, czy decydujemy się na Sziszapangmę. Ponieważ nie byłem tu ani tu, od razu podjąłem decyzję, ze mogę iść. To najlepszy dowód, jak często wyprawami  wysokogórskimi rządzą przypadki, bo wszystko zależy od tak wielu czynników, że nie sposób ich wszystkich przewidzieć, w tym długoterminowych prognoz pogody.

Tak czy inaczej, przygotowując się do Festiwalu Biegowego, w maju przebiegłem sto pięćdziesiąt kilometrów, w czerwcu dwieście, w lipcu trzysta, w sierpniu znów dwieście i wliczając wrzesień z Festiwalem, zrobiłem dobry tysiąc kilometrów. To tak naprawdę daje ci dopiero gwarancję, że możesz lecieć w Himalaje.

Z kim pan wybrał się tym razem? Z tą samą ekipą?

Tak, przypadkowo spotkałem się z nimi już na Antarktydzie i od tego czasu, wprawdzie w różnym składzie osobowym, ale cały czas jeżdżę z tym samym organizatorem. To po prostu dobra firma, zawsze mogłem na nich liczyć. W przypadku Everestu to była jedyna ekipa, która miała lekarza; badał ciśnienie, miał furę leków - to, nawet jeśli nie było potrzebne, dawało pewność, że gdyby działo się coś bardzo złego, nie zostajesz z tym kłopotem sam. W dodatku, w 2014 roku, jedna z uczestniczek wyprawy, nawiasem mówiąc, Polka, miała wielkie kłopoty z zejściem z Everestu, ale gdy widziałem jaką zorganizowali wtedy akcję ratunkową, że wysłali dziesięć osób z siedmiu na osiem tysięcy…

To miał pan pewność, że w razie czego nie zostanie sam...

Tak, to jest niezwykle ważne, buduje u ciebie przekonanie, że nie grozi ci szczególne niebezpieczeństwo, że właśnie z nimi możesz chodzić w te góry. To, obok kondycji, którą masz, na którą pracujesz wiele miesięcy, drugi bardzo ważny element - przekonanie, że idziesz w towarzystwie ludzi,  którzy cię nie zostawią.

Po kilku wyprawach umiem też ocenić poziom zaawansowania organizacyjnego: czy są Szerpowie, czy jest kuchnia, czy jest stołówka – cała ta infrastruktura, dzięki której człowiek może przetrwać pięć, czasem dziesięć dni, kiedy w obozie siedzisz i czekasz na otwarcie okna pogodowego. Takie rzeczy powodują, że ten pobyt jest bardziej lub mniej znośny. Bo jeśli te warunki są dobijające, to odbierają ci potem całą ochotę żebyś szedł przed siebie.

Ale wróćmy do sierpnia, bo wtedy zapada decyzja: Sziszapangma…

No i wtedy zaczyna się pakowanie, kupowanie biletów, sprawdzanie jeszcze raz odzieży, wyposażenia. Bo gdy wracam, przywożę do domu buty, kurtkę, spodnie… wszystko  jest prane i składane  w jednym, tym samym miejscu. Nie korzystam z tego w ciągu roku, więc dzięki temu przed kolejną ekspedycją dokonuję tylko przeglądu. Ale na nowo trzeba kupić żele, witaminy. Leki też, żeby nie zostawiać wszystkiego na ostatnią chwilę.

Czosnek również?

Czosnek w tabletkach; tak, bezwzględnie. Jak już jesteśmy u góry, to czosnek na stole się pojawia niezależnie od tego, co sami zabieramy. Chodzi o obniżenie ciśnienia.

Leki nasenne?

Tak, Apap Noc głównie, czasem Stilnox. Są, dla mnie szczególnie, konieczne, bo dają gwarancje, że zasnę wtedy gdy trzeba spać i na drugi dzień, gdy trzeba iść, nie ma dyskomfortu.

A tego, co może zakłócić sen, jest sporo, począwszy od wiatru…

Przede wszystkim przeszkadza to, że schnie nos. Powietrze tak go wysusza, że w końcu zaczynasz oddychać ustami. A jak zaczniesz już oddychać ustami to masz tak sucho w gardle, że zaczynasz kaszleć, a jak kaszlesz, to już nie śpisz. Wiele też zależy od tego gdzie śpisz. Może cię obudzić wiatr, a na lodowcu budzą ruchy lodowca - słychać ciągle jak trzeszczy, jak pęka, przesuwa się. To powoduje, ze leżysz, wsłuchujesz się w te wszystkie odgłosy, myślisz tylko o tym, żeby zasnąć, czekasz na sen, a sen nie przychodzi.

Leki są, wszystko jest na swoim miejscu, spakowane…

I leży w torbie podróżnej i plecaku. W tym roku w torbie podróżnej zważonej na Balicach miałem 29 kilogramów, w plecaku 11 kilogramów; razem 40. To dużo i mało, bo na przykład buty muszą być w dwóch odmianach - musisz mieć trekkingowe, w których chodzisz do wysokości sześciu, sześciu i pół tysiąca metrów, bo powyżej jest już lodowiec, dużo śniegu i zbyt niska temperatura. Wtedy wkładasz już specjalne buty wysokogórskie, z butem wewnętrznym XXX

Uzbierało się 40 kilogramów, bo samych skarpet bierzesz siedem, osiem par. Jest odzież termoaktywna, są polary… Weźmiesz jeden polar, ale przewidujesz, że powinieneś wziąć kolejne – bo wiesz, że jeśli założysz polar, to go przepocisz, więc jak wrócisz, musisz założyć suchy. Budzisz się na drugi dzień rano, a ten wilgotny może jeszcze nie wyschnąć, więc powinieneś mieć trzeci. Do tego trzy pary spodni, bluz… Jeśli się czegoś zapomni, zawsze można dokupić w Lhasie.


Na lotnisku w Balicach czuł pan już podniecenie kolejną wyprawą?

Nie, teraz już takich uczuć nie mam.

A jaką trasą dostał się pan do Chin?

Z Balic, przez Amsterdam, do Czengdu. Miasto ma kilkanaście milionów mieszkańców, jest stolicą prowincji Syczuan. Pierwszy raz byłem tam w ubiegłym roku, kiedy nie mogliśmy lądować w Lhasie i samolot został przekierowany na lotnisko w Czengdu. To kolos. Pierwszy raz w życiu tylko w przylotach zagranicznych widziałem 180 bramek, a niedaleko jest jeszcze odrębne  lotnisko krajowe… Potem już hotel, znów lotnisko i  jesteś w Lhasie, w Tybecie. Tu już jest 3600 metrów nad poziomem morza, więc zaczyna się powolna aklimatyzacja, nie możesz zbyt szybko stawać na większych wysokościach. Dzień pobytu w Lhasie, potem drugie co do wielkości miasto, Szendze.

Był pan tam nie raz. Może pan polecić jakieś dobre restauracje?

Nie, nic z tych rzeczy. Nie jestem z tych, którzy zwiedzają wszystko wokoło, robią  zdjęcia, biegają za pamiątkami. Ważne, żeby wyspać się dłużej, wcześniej iść spać, jeść więcej, odpoczywać przed wejściem. Jestem skoncentrowany na górze i wszystko inne dookoła mniej mnie interesuje. Nie zabieram niczego, żadnych kamyków, gałązek, ani wody wytopionej ze śniegu zabranego ze szczytu… Nic poza zdjęciami i certyfikatem zdobycia góry. Za to na dole, już po zdobyciu szczytu, przed odlotem kupuję sporo pamiątek dla najbliższych, najczęściej takich lokalnych wyrobów.

Pierwszego dnia najważniejsze jest zresztą sprawdzanie sprzętu. Przewodnik przegląda wszystko co masz i mówi czego brakuje. Potem jest czas, by uzupełnić ewentualne braki w ekwipunku.

To wtedy przewodnik powiedział, by kupił pan inne buty?

Nie, to było dopiero, gdy zeszliśmy. Moje buty mają już ze 12 lat, nie chodzi nawet o to, że są złe, czy czegoś im brakuje, ale dziś używa się już do produkcji wysokogórskich butów innych materiałów, dlatego inna jest już ich waga i inny wysiłek. Może powinienem już kupić inne buty, ale z drugiej strony już się do nich przywiązałem.

– Chłopie, one są za ciężkie – mówi mi. To ja go pytam o ile lżejsze są te nowe. O klikanaście deko? A on mi na to: policz sobie ile tysięcy kroków robisz każdego dnia i pomnóż sobie przez te kilkanaście deko. Parę ton więcej podnosisz na każdym wyjeździe!

Dwa lata temu zwrócił mi uwagę na plecak. Miałem taki, czterdziestolitrowy, który ważył 7-8 kilogramów. W Beskidach nawet bym go nie słuchał, ale przy ekstremalnym wysiłku liczy się każdy kilogram, który trzeba na sobie wnosić, dlatego go zmieniłem

Trzeci dzień…

Trzeci dzień to jazda do Szendze. Jesteśmy tam, tak jak w Lhasie - wieczorem przyjazd, jeden wolny dzień i na trzeci dzień przejazd do kolejnego miasta, ostatniego już przed parkiem narodowym Mount Everestu. Droga wiedzie przez przełęcz na wysokości pięć tysięcy dwieście. Trudno to sobie wyobrazić, bo w Europie najwyższy szczyt ma wysokość cztery tysiące osiemset!

Jechaliście malowniczo, na pace rozklekotanej ciężarówki?

Nie, tak już nikt tam nie jeździ : ) W tym roku to był całkiem przyzwoity samochód jakiejś chińskiej marki, w tamtym roku jechaliśmy Toyotą. Pobyt w Tengri, na wysokości cztery tysiące sześćset, tak jak poprzednio, by zakilmatyzować się na kolejnym etapie. Ostatnia noc w hotelu, potem już jazda do parku narodowego, do bazy namiotowej pod Sziszapangmą, na wysokości pięć tysięcy trzysta. Dzięki rozsądnej aklimatyzacji nie odczuwa się dolegliwości żołądkowych czy bólu głowy. Ale masz to poczucie, że jesteś dopiero na początku właściwej drogi, która prowadzi na ponad osiem tysięcy.

Jak zaczyna się ta właściwa droga?

Rozgrzewka w postaci wejścia na okoliczne górki… No, ładne górki, takie po pięć osiemset, sześć tysięcy metrów : ) W tej bazie każdy ma już osobny namiot, obok nas rozłożyły się  inne wyprawy: Chińczycy, Katalończycy i Chilijczycy.

Katalończycy a nie Hiszpanie?

Katalończycy. Za każdym razem mocno to podkreślali.

Na ile teraz było inaczej niż za pierwszym razem?

Pierwszy raz w Himalajach był trudny, bo przedtem tylko raz nocowałem na wysokości większej niż pięć tysięcy trzysta metrów. Gdy wchodziłem pierwszy raz, pracowała wyobraźnia, która powodowała wielkie emocje. Co się będzie działo? Jak to człowiek wytrzyma? A jak jedziesz szósty raz, to się już nie zastanawiasz, bo dobrze wiesz co będzie.

Co się jada? Konserwy, by uniknąć przypadkowego zatrucia pokarmowego, które może zniweczyć plany?

Nie zabiera się niczego takiego do jedzenia. Za pierwszym razem nakupiłem w Katmandu słodyczy, które przeleżały tylko dwa tygodnie w torbie, a później, w górach nic takiego nie da się jeść, bo to jest zmarznięte na kamień, poza tym nie ma się apetytu na nic słodkiego. A co do jedzenia – wyprawa ma kucharza, który gotuje i nigdy nie widziałem, by ktoś zatruł się jedzeniem.

Po pierwszej, kolejna baza…

Na wysokości pięć tysięcy sześćset baza ABC, to zasadniczy punkt do wejścia na Sziszapangmę. Po dwóch dniach aklimatyzacji i odpoczynku idziemy na dłuższy spacer. W moim przypadku to był spacer na wysokość sześciu tysięcy. Trwało to około dwie i pół godziny. Potem kolejna baza na sześć tysięcy czterysta, z której wracamy do podstawowej bazy. Wszystko po to, by zaadaptować organizm do coraz większych wysokości, by poznać trasę, gdy pójdziemy na atak szczytowy, by rozbić namioty, żeby z nich potem korzystać. Namioty trzeba wynieść też na siedem tysięcy, a jak w naszym przypadku także na siedem czterysta, żeby przed samym atakiem szczytowym w nich odpocząć.

Opowiada to pan tak lajtowo i spacerowo, ale sam pan mówił, ze lodowiec wciąż pracuje, napręża się i pęka… Piotr Morawski, doświadczony himalaista, który zresztą po raz pierwszy zdobył Sziszapangmę zimą, w kilka lat później zginął ledwie kilkaset metrów od obozu. Pękł pod nim lodowy most i spadł dwadzieścia metrów w lodową szczelinę; choć udało się go wydobyć, zmarł z powodu obrażeń…

To prawda, trzeba uważać na każdym kroku. Czasem zdarzają się naprawdę nieprzyjemne sytuacje, w tym roku trafiło mi się coś takiego przy robieniu zdjęć. Może podszedłem za blisko, może stanąłem za daleko… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

A jak było przy pierwszym wejściu na sześć czterysta?

Umordowałem się strasznie już na początku, bo trzeba było przejść przez całą krainę seraków – lodowych bloków topniejącego lodowca - pofalowany, lodowy krajobraz, gdzie szło się tylko w dół lub w górę, właściwie na palcach,  bo jedynie z użyciem przednich szpiców raków. Nie masz wyjścia, musisz przez nie przejść, po cztery, pięć metrów każdy. Wysokość sześć tysięcy metrów, więc szybko zaczynasz czuć to w nogach. Przychodzi taki moment, kiedy masz tego dość, kiedy marzysz tylko o tym, żeby mieć przed sobą już tylko właściwą górę, choćby pionową ścianę, byle płaską. Ważysz kilkadziesiąt kilogramów, masz na sobie kilkanaście dodatkowych kilo i chodzisz na palcach… Pierwszy raz to strasznie ciężkie przeżycie.

Ale udało się dojść do bazy…

Tu były trzy nasze namioty i namioty pozostałych ekspedycji, więc baza raczej niewielka. No i pojawił się wtedy pierwszy, poważny kłopot. Ponieważ nie zabrałem ze sobą kurtki puchowej, to po wejściu do namiotu nie miałem nic superciepłego, żeby się ubrać. Robiło się bardzo zimno, na efekt nie trzeba było długo czekać. Gdy zmierzyłem poziom saturacji, okazało się: 67 procent. To już jest bardzo kiepsko, bo gdybyśmy teraz to sobie zmierzyli, każdy z nas miałby około stu, jeżeli ma się osiemdziesiąt i leżysz w szpitalu, to mówią, ze twój stan jest kiepski… Ale w drugim dniu saturacja się podniosła, było już 71, potem 72, nawet na siedmiu tysiącach, nawet też gdy zeszliśmy już z ośmiu.

Ale zanim to nastąpiło, po aklimatyzacji, jeszcze w obozie na pięć sześćset, zaczęło się oczekiwanie, kiedy Chińczycy rozłożą linę poręczową. Oczekiwaliśmy na to trzy dni zanim udało się ustalić zasady współpracy. Powiedzieli, ze możemy korzystać z tych lin za darmo, ale pod warunkiem, że idą pierwsi. Nie mieliśmy wyjścia, zaakceptowaliśmy warunki.

Jaki był skutek takiego ustawienia kolejności?

Wyjście nastąpiło o czwartej rano. Gdy dotarłem na szczyt, to chociaż o godzinę wyprzedziłem kolegów i minąłem nawet Katalończyków, musiałem czekać prawie przed samym wierzchołkiem. Chinki robiły sobie zdjęcia przez 40 minut; jak to kobiety, podeszły do sprawy dość metodycznie. Dobrze, że była wyśmienita pogoda, więc nikt nie narzekał. Na samym szczycie było bardzo mało miejsca, właściwie tylko dla jednej osoby. Czekaliśmy więc sobie na 8020 metrach i przytupywaliśmy.


Czym pan robi zdjęcia z najwyższych szczytów?

Zabierałem kiedyś aparat fotograficzny, ale teraz, jeśli robię zdjęcia, to komórką.

Jaka to wytrzymuje?

Samsung

Ile czasu zajęło panu wejście z siedem czterysta na szczyt?

Trzy godziny. Wiem, że powinienem odpoczywać po drodze, ze powinienem pić po drodze i powinienem coś zjeść. Nie robiłem żadnej z tych rzeczy. Czułem siłę, szedłem swoim tempem, byłem zasłuchany we własny organizm, nie zwraca się uwagi co jest z tyłu, z boku… Patrzy się tylko przed siebie i prze naprzód. W tym roku pamiętam, że po wyjściu błyskały przede mną czołówki tych, co wyszli wcześniej, choć nie do końca byłem pewien, czy to nie gwiazdy, bo w pewnym momencie, na ścianie z nachyleniem jakichś czterdziestu stopni, wszystko zaczyna się przenikać.

To była taka krótka chwila zauroczenia, bo poza tym patrzysz tylko na to, jak stawia nogę idący przed tobą Szerpa, bo śnieg był powyżej kolan i jeśli nie postawiłeś stopy dokładnie tam, gdzie on, to niepotrzebnie marnowałeś siły. Momentami najzwyczajniej pojawia się też strach, bo jak masz po obu stronach przepaść na kilometr a idziesz po ścieżce szerokiej na metr albo czasem i pół metra, to oczywiście strach jest. Ale nie jest dominującym uczuciem, bo raz – wiesz, że jest lina, a dwa – nie patrzysz po bokach i koncentrujesz się na tym, co przed tobą. To niezwykle ważne, bo jak na przykład dochodzisz do półki skalnej, która sięga ci do piersi, to musisz patrzeć jak pokonuje ją ten, który idzie przed tobą, zwłaszcza, gdy wszystko dzieje się już na wysokości siedem dziewięćset. Nie ma miejsca na żaden romantyzm, widoki czy westchnienia. Jest walka ze sobą, z przeszkodami, myślisz tylko o trasie.

Ktoś  z idących wcześniej poddał się, wrócił?

Nie, taka sytuacja trafiła mi się tylko raz, przy trzecim podejściu na Everest. Wszystkie grupy, które wyszły wtedy przed nami z ostatniej bazy na osiem tysięcy trzysta,  zawróciły. Były bardzo złe warunki: wiatr, śnieg, bardzo niska temperatura, dlatego gdy wciąż szedłem do góry, mijałem kolejnych schodzących, między innymi Ryszarda Pawłowskiego, którego klient także zrezygnował. Zresztą wrócił za rok i mu się udało.

A nie można wrócić do bazy i spróbować jeszcze raz następnego dnia lub za kilka dni?

Rzadko się to zdarza, bo jeśli rezygnujesz, to z ważnych powodów, poza tym startujesz z osiem trzysta na przykład z dwoma butlami z tlenem i jeśli ci się tlen skończy, nie wytrzymasz bez niego. Bez tlenu na tej wysokości mogą przetrwać absolutnie wyjątkowe jednostki.

Na Sziszapangmę wchodził pan z tlenem?

Tak, na dwóch litrach.

Na Mount Everest miał pan butlę ustawioną na cztery litry na godzinę. Tym razem dwa razy lepsza kondycja?

Nie, tego nie da się tak przeliczać. Everest to przede wszystkim wyższa góra. Nie sposób na nią wejść bez przystanku na osiem trzysta. W zasadzie już od siedem sześćset powinieneś korzystać z tlenu. On nie załatwi za ciebie lepszej kondycji, daje tyle, że nie funkcjonujesz na długu tlenowym, gdy organizm zjada sam siebie. Dzięki tlenowi przede wszystkim wydłużasz sobie czas przebywania na tej wysokości, bez tlenu wystarczy noc na wysokości ośmiu tysięcy i rano jesteś wpół żywy, nie mówiąc o jakimkolwiek wysiłku.

Wciąż mówi pan o sobie „turysta wysokogórski”. Nie za skromnie? Korona Ziemi, sześć razy w Himalajach, mnóstwo własnych doświadczeń… Ile jest w Polsce osób mających taki dorobek? Może dwadzieścia?

Nie nazywam siebie himalaistą, bo nie uprawiam wspinaczki jako sportu, jako wyczynu. Tego, co robię, w żaden sposób nie można porównać z osiągnięciami ludzi, którzy zdobywają góry, poświęcając temu i podporządkowując całe swoje życie. Dla mnie ważne są przede wszystkim inne sprawy: Forum Ekonomiczne, Festiwal Biegowy, Sądeczanin i to wszystko, co robimy w Nowym Sączu

No właśnie. Patrzyłem na pana podczas Forum Ekonomicznego i wydawało  mi się, że więcej stresu niż dopięcie na ostatni guzik tak wielkiej imprezy to człowiek już nie potrzebuje. A pan w dwa dni potem biegnie w Iron Run na Festiwalu Biegowym, żeby jeszcze we wrześniu na miesiąc lecieć w Himalaje, bo trzeba wspinać się na kolejny ośmiotysięcznik...

Forum i Festiwal Biegowy to nie jest moje autorskie dzieło. Przygotowuje je zespół kilkudziesięciu osób. To osoby przyzwyczajone już do wysokiego poziomu, do profesjonalizmu. Najlepsi w tym, co robią. Za to moje górskie wyprawy i nie tylko moje zresztą, czasem nie są zaplanowane do końca we wszystkich szczegółach. Wiele więc może się zmienić jeszcze na kilka tygodni przed wrześniem.

Będzie więc w przyszłym roku kolejny raz?

To nie jest całe moje życie, ale kto wie…

Zygmunt Berdychowski o zdobytych szczytach:

Everest: „Gigantyczny wysiłek, dojmujące doświadczenie burzy śnieżnej, w której jesteś gdzieś ponad światem, nieustanne problemy z maską tlenową.”

Cho Oyu: „Radość, luz. Na szczycie dużo czasu i miejsca na zdjęcia.”

Manaslu: „Pierwsze doświadczenia wspinaczki od strony południowej. Trudny, miękki lodowiec, szczeliny…”

Sziszapangma: „Gdy pokonujesz  ostatni odcinek godzinę wcześniej niż koledzy, okazuje się, że jesteś w nadzwyczajnej kondycji. Euforia. Zadowolenie, że przebiegłeś wcześniej tysiąc kilometrów, ze dbasz o formę, bo to w takim momencie procentuje.”

Mc Kinley (Ameryka Północna): „Przejmujące zimno”

Mount Vinson (Antarktyda): „Wszechogarniająca biel, zimna pustka, lodowiec zlewający się z niebem na widnokręgu. Z drugiej strony kosmicznie wręcz wyposażona, amerykańska baza Patriot”

Aconcagua (Ameryka Południowa): „Pierwsza, naprawdę wysoka góra. Czar prysła na szczycie, gdy noga uwięzła mi w szczelinie. Zamiast radości - szarpanina, zamiast odpoczynku, zmęczenie.”

Piramida Carstenza (Australia i Oceania): „Wspomnienie nie tyle góry, co zupełnie odmiennej cywilizacji wokoło. Sami tak pewnie żyliśmy, ale z trzysta lat temu…”

Kilimandżaro (Afryka): „Ogromna radość, że udało się wejść”

Elbrus: „Ogromne kłopoty z powodu braku napojów, braku wody”

Mont Blanc: „Koszula i polar wyżymane z potu na czterech tysiącach metrów, zakładane z powrotem, cały czas w drodze na szczyt…”

Rozmawiał Tomasz Kowalski

Materiał pochodzi z listopadowego numeru miesięcznika "Sądeczanin".