Tak się biega ultra w Zjednoczonym Królestwie. Paweł Pakuła w „10” Thames Trot Ultra 50 [FOTO]

W minioną sobotę na starcie blisko 80-kilometrowego biegu wzdłuż Tamizy stanęło ponad 320 zawodników, w tym zaprzyjaźniony z naszą redakcją Paweł Pakuła (na zdjęciu). Jak wypadł? Jak wyglądają zmagania ultra na Wyspach Brytyjskich? Przeczytajcie.

Chłodny poranek

Godzina 5 rano w sobotę. Dzwoni budzik. Jest jeszcze ciemno, gdy godzinę później wychodzę z oksfordzkiego hostelu w centrum miasta. Za 2 godziny startuję w biegu ultra na dystansie 50 mil, z Oxfordu do Henley on Thames. Na dworcu kolejowym stoją taksówki wynajęte przez organizatora. Mają podrzucić biegaczy kilka kilometrów na południe, na miejsce startu w Iffley. 

W busie wywiązuje się rozmowa z miejscowymi ultrasami. Dziwią się, że przyleciałem na bieg aż z Polski. Pytają o moje doświadczenie, o biegi ultra w Polsce, co bym polecił. Opowiadam im o dużym i prestiżowym Biegu 7 Dolin i o Biegu Rzeźnika. O tym, że typowo ulicznych ultra jest u nas stosunkowo mało a bardzo rozwijają się ultra-biegi terenowe, zwłaszcza górskie.

Biuro zawodów

Dojeżdżamy do biura w hotelu Hawkwell House. Powoli wstaje świt. Temperatura oscyluje około zera. Po opłaceniu 50 funtów odbieram pakiet startowy, w którym jest numer startowy i koszulka techniczna. Koszulka pięknie farbuje bieliznę na czerwono, ale dowiem się o tym kilka dni później. Chipy pomiarowe są wypożyczane na czas biegu i mocowane rzepami na nadgarstku. Tymczasem do biura schodzi się coraz więcej osób. Robi się gwarno.

Z zainteresowaniem patrzę na sprzęt konkurentów, zwłaszcza na buty. Są chyba wszystkie marki, sporo Salomonów i INOV-8 a także prawie nieznane i niedostępne u nas Hoka One One, moje ulubione buty treningowe. Ktoś ma na nogach Vibram Five Fingers. Punkty kontrolne z wodą rozstawione są co kilkanaście kilometrów dlatego część biegnie z małymi plecakami, część ma tylko nerkę. Ja także wybrałem wariant lżejszy - małą nerkę.

Niedługo przed startem dostrzegam chłopaka w buffie z logo portalu napieraj.pl. Odwraca się do mnie, gdy zagaduję po polsku. Nie jestem jedynym Polakiem startującym w tym roku w Thames Trot 50.

Początek

Godzina 8:30 rano. 313 osób na sygnał rusza do wyścigu.

Nawet nie zdążyłem przesunąć się do przodu i przyjrzeć czołówce. Ciekawe czy jest Craig Holgate, wielokrotny zwycięzca tego biegu z ostatnich lat? Po kilkuset metrach asfaltem zbiegamy nad Tamizę. Ta druga najdłuższa rzeka Wielkiej Brytanii, do tego przepływająca przez stolicę kojarzyć nam się może z Wisłą, ale z bliska nijak jej nie przypomina. Jest wielokrotnie węższa i ma dziwny, szmaragdowy kolor. – Naturalny czy z powodu zanieczyszczenia? – zastanawiam się. Słyszałem o katastrofalnym zanieczyszczeniu tej rzeki w XX wieku, więc stawiam bardziej na to drugie. A jednak na trasie spotkam później wędkarzy a na gałęziach nadrzecznych drzew ujrzę grupę wodnych ptaków. Czyli jest życie w tej rzece, może obecnie nie jest już tak zatruta.

Pokonujemy mostek i biegniemy wzdłuż rzeki, w dół jej biegu. Wokół mnie sporo ludzi. Wszyscy jakoś mocno zaczęli. Dałem się ponieść dla tłumu i biegnę po 4:30 na kilometr zamiast założonego 4:45 – 4:55. Niedobrze. – Pewnie wielu z nich popełniło typowy błąd i zaczęło za szybko, po 30 kilometrze zaczną puchnąć – domyślam się. Tylko dlaczego ja mam puchnąć razem z nimi? Roztropnie hamuję się zwalniając i pilnując, aby tętno nie było zbyt wysokie.

Biegnie się dobrze. Nadrzeczna ścieżka wkrótce się kończy. Trzeba biec po trawie, ale i tu można nieźle przycisnąć. Jest płasko a ziemia wczesnym rankiem jest jeszcze zmarznięta i twarda. Mniej przyjemnie robi się, gdy wbiegamy na teren, na którym traktor zostawił wyboiste ślady wykręcające nieprzyjemnie stopę. Cóż – tu przynajmniej ciągniki jeżdżą po polach a nie służą do szturmowania stolicy.

Krajobrazy

Początek biegu ultra, zwłaszcza za granicą to taki czas, kiedy biegnąc spokojnym tempem można delektować się widokami i podziwiać krajobraz. Ten na Thames Trot jest w większości typowo wiejski. Nadrzeczna ścieżka, od czasu do czasu ktoś spaceruje z psem, ktoś inny łowi ryby. Wokół krzewy, zarośla, ale lasów bardzo mało. Anglicy w epoce nowożytnej masowo wycinali lasy w celach przemysłowych, dla branży okrętowej i hutniczej. Teraz kraj ten ma jeden najniższych poziomów zalesienia w Europie. Dominują łąki starannie ogrodzone przez właścicieli bardzo tu uczulonych na punkcie swojej prywatnej własności. Biegnąc wzdłuż rzeki musimy często przystawać na chwilę i otwierać bramki odgradzające jedno pole od drugiego.

W pewnym momencie dobiega mnie plusk wioseł. Po rzece płyną wioślarze. To najpewniej drużyny studenckie trenujące do popularnych prestiżowych wyścigów nurtem Tamizy. Młodzi ludzie siedzą w smukłych niczym trzciny łodziach, w kilka osób lub pojedynczo. Patrzę, jak mężczyźni o silnych ramionach i szerokich barkach perfekcyjnie synchronicznie pracują wiosłami. Za chwile mija mnie jakaś dziewczyna. Siedzi w niewielkiej łodzi, równo pracuje całym ciałem nogami przesuwając się na wózku i rękoma manewrując wiosłami. Jest całkowicie skupiona na wiosłowaniu, nie wykonuje żadnych zbędnych ruchów. Podziwiam piękny widok bardziej patrząc na rzekę niż pod nogi. Trwa to jakiś czas, ona płynie, ja biegnę wzdłuż brzegu. Słyszę tylko mój przyśpieszony oddech i plusk wioseł jej łodzi. Sport, wysiłek, rywalizacja, poświęcenie, dystans, piękno przyrody. Niby dwie różne dyscypliny, ale tyle jest wspólnego. To najładniejsza chwila tego wyścigu. Chciałbym ją zapamiętać jak najdłużej.

Rywalizacja

Przez większość dystansu widzę zarówno biegnących za mną jak i przede mną. Nie ma wielkich roszad, dramatycznych zwrotów akcji, kryzysów. Staram się gdzie to możliwe trzymać założone tempo poniżej 5 minut na kilometr. Na razie się udaje. Kojarzę już z widzenia konkurentów, z którymi się mijam. Ciekawe, że w moim tempie biegnie także kilka kobiet.

Trasę przemierzam inaczej niż większość, bo z mapą i kompasem kciukowym na palcu. Czytałem relacje uczestników poprzednich imprez i wiem, że można się tu pogubić a bardzo bym tego nie chciał. Biegnę więc z mapą. Chyba słusznie, bo gdzieniegdzie, zwłaszcza w miastach trasa odbiega od rzeki a nie jest jakoś dodatkowo oznaczona przez organizatorów. Są tylko nie zawsze dobrze widoczne oznaczenia turystyczne „Thames Path”. Dodatkowo w dwóch miejscach są „diversions” – obejścia trasy z powodu uszkodzeń czy prac budowlanych. Nawiguję wtedy trochę na podstawie mapy a trochę na plecy zawodników przede mną. Niedaleko Abingdon widzę wąż ludzi biegnących po drugiej stronie rzeki. Nasi? Niedowierzam, bo nie zgadza się to z mapą. Biegnąca obok osoba wyjaśnia mi, że to parkrun, bieg na 5 km rozgrywany w tym samym czasie, co nasz wyścig.

Punktów kontrolnych jest 5. Dobiegam do pierwszego pamiętając, by zbliżyć nadgarstek z chipem do czytnika. Inaczej nie zanotuje mojej obecności na punkcie. Zatrzymuję się na chwilę, popijam zimną wodę, podjadam gęsty żel energetyczny GU i ciasto podobne do naszego „murzynka” tylko dodatkowo nafaszerowane bakaliami. Osoby, z którymi biegłem jakoś obrobiły się szybciej na punkcie i teraz muszę je gonić. Udaje mi się, znowu biegniemy niedaleko siebie. Załączam muzykę z filmów Quentina Tarantino. Mijają kilometry, mijają godziny, mijają kolejne punkty kontrolne: CP 2 i CP 3. Nie wiem, który jestem. Po prostu biegnę w miarę równo przed siebie.

Błoto, wszędzie błoto

W drugiej połowie trasy czuję się w miarę dobrze, ale już nie biegnę tak równo jak na początku. Temperatura wzrosła i wygodna, zmarznięta ziemia zmieniła się w błotnistą i wściekle lepką maź. Do tego zaczęło mżyć. No nie. Odnoszę wrażenie, jak bym był znowu na wykopaliskach archeologicznych w Irlandii. Wszędzie wilgotne ziemia i maź oblepiająca coraz cięższe buty. Moje INOV-8 z kolorowych stały się jednolicie brązowe.

Biegnąc, co chwila czuję grudki błota odrywające się od butów i uderzające w łydki. Kilka razy zatrzymuję się i rękoma bezceremonialnie odlepiam grudy błota, by nogi były lżejsze. Szczęśliwie charakterystyczny, zębaty i agresywny bieżnik trzyma nieźle i ani razu się nie wywracam. Tak, taki bieżnik mogli wymyślić chyba tylko Anglicy lub Irlandczycy zmuszeni do biegania w lepkim błocie. Z utęsknieniem czekam miast, gdzie ścieżka jest utwardzona i będę mógł znowu przycisnąć.

Trasa w drugiej części także jest płaska. Tylko w okolicach Whitchurch on Thames ścieżka pnie się kilkukrotnie na nadrzeczne, duże skarpy. W lesie pomiędzy ścieżką a rzeką kątem oka dostrzegam bunkier. – Co tu robi bunkier? – zastanawiam się mozolnie człapiąc błotnistą ścieżką pod górę. Rozumiem na wybrzeżu, od strony kontynentu, gdy Anglicy mogli się obawiać, że Hitler da sygnał do realizacji operacji „Lew morski” – inwazji na Wielką Brytanię. Ale bunkier w środku wyspy? Nie wiem doprawdy, co tam robił.

Końcówka wyścigu

Gdy tylko wystartowaliśmy zauważyłem, że tempo jest dosyć ostre i założyłem, że większość po 30. kilometrze zacznie puchnąć. Tymczasem mija trzydziesty kilometr, czterdziesty, pięćdziesiąty. I nic. Dalej mam wokół siebie te same, znajome twarze. Zaczynam się już niepokoić i zastanawiać czy aby nie zacząłem zbyt asekuracyjnie, gdy wreszcie po 50. kilometrze coś zaczyna się ruszać. Wyprzedzam biegacza w żarzącej, zielonej czapce, potem jakąś grupkę, potem kogoś jeszcze. Niecałe trzydzieści kilometrów przed metą zaczynam się w końcu przesuwać w stawce. Wbiegam na CP 4, to 36. mila wyścigu. Humor mam dobry, czuję się nieźle. Pozdrawiam zebranych przy punkcie kibiców. – You look strong! – krzyczy ktoś. Teraz już bardzo szybko biorę wodę i jedzenie z punktu i biegnę gonić konkurentów.

W drodze do ostatniego punktu poprzedzającego metę biegnę już miejscami samemu. Muszę polegać tylko na mapie i kompasie. Na szczęście nigdzie nie błądzę. Doganiam kolejne osoby. Ostatni punkt CP 5 – jeszcze z 10 kilometrów i meta. Wybiegając pytam o swoje miejsce w stawce. – Było około dwunastu przed tobą – odpowiada ktoś z obsługi. Gonię więc. Przed startem chciałem wejść do pierwszej „10” i złamać 7 godzin. Teraz wydaje mi się to coraz mniej realne, ale jeszcze walczę.

Zaraz za punktem ścieżka znowu staje się błotnista. No nie – wkurzam się – ja tu walczę o czas, każda minuta się liczy, ale w takim błocie, gdzie nogi się rozjeżdżają to ja nic nie nabiegam. Powinienem biec poniżej 5 minut a tymczasem mam problem z utrzymaniem tempa poniżej 6 minut na kilometr. Już zaczynam być coraz bardziej zrezygnowany, gdy doganiam jakąś dwójkę. Chłopak i dziewczyna. No tak, warunki dla każdego są takie same, oni też nie mają lekko.

Ostatnie kilometry, widzę jeszcze kogoś przed sobą. Zbliżam się, doganiam i wyprzedzam. Co, znowu dziewczyna!? Ileż ci Anglicy mają mocnych dziewczyn? Owszem, u nas też jest Magda Łączak, Aleksandra Niwińska czy Ewa Majer, które bez kompleksów i z sukcesami walczą z męską czołówką. Ale to rodzynki – wbiegają na metę i zwykle mija dużo czasu, zanim wbiegnie kolejna kobieta. Tymczasem tu, pod koniec pierwszej dziesiątki i na początku drugiej jakoś ich dużo. I jeszcze biegają w spódniczkach, i krótkich rękawkach. Ja tu jestem zabunkrowany w dwie warstwy u góry, długie legginsy na dole, rękawiczki polarowe, dwa buffy i nie jest mi za gorąco. Jak im nie zimno? Gorące są widać. I szybkie.

Wyprzedzona przeze mnie na dwa kilometry przed metą dziewczyna to Fionna Ross, 34-letnia Szkotka, która w zeszłym roku pobiła rekord Szkocji w biegu 24-godzinnym pokonując ponad 232 kilometry. – No, to już z pewnością ostatnia – myślę sobie. Jeszcze nic nie wiem o tej, która będzie pierwsza wśród kobiet, dziewiąta OPEN i przybiegnie dwie minuty przede mną.

Tymczasem zbliża się finisz, już nie ma co oszczędzać sił. Już jestem w Henley, gdzieś tu na parkingu nad rzeką powinna być meta. Jest! Widzę metę i widzę znajomych z Polski, którzy przyjechali specjalnie z Londynu, aby mi kibicować. Jest Darek, jego kolega Marek i Magda. Ale super! Darek robi zdjęcia, coś tam pokrzykuje radośnie, gdy ja w skowronkach, wieloskokami wbiegam na metę.

Meta

Bieg kończę w dobrej formie, bez kontuzji czy choćby odcisków, tylko na ubłoconych nogach. Na szyi zawieszają mi pamiątkowy medal. Oddaję chipa i już po chwili odbieram małą kartkę papieru, jak paragon z Tesco. To wydruk mojego czasu i miejsca. Miejsce 10 OPEN na 313. Czas 06:55:20 na dystansie, który według Ambita liczył 77,5 km. Do najlepszego straciłem godzinę i 6 minut.

Bieg po raz kolejny wygrał miejscowy mistrz, Craig Holgate uzyskując wynik 05:48:42. To czas gorszy od jego czasu zeszłorocznego o około 25 minut. Drugi na mecie zameldował się Scott Forbes (06:03:32), trzeci Paul Raistrick (06:07:44). Bieg, choć generalnie łatwy był trudniejszy niż zazwyczaj. Do mety nie dotarło 68 biegaczy, czyli około 21% startujących. Według raportu organizatorów przyczyną trudności było głównie wszechobecne błoto.

Pełne wyniki: ZOBACZ

Z swojego udziału jest zadowolony, choć mam lekki niedosyt powodowany świadomością, że wystarczyło pobiec kilka minut szybciej, by być znacznie wyżej w klasyfikacji. Parę osób przede mną wbiegło na metę w 2 minutowych odstępach. Aby być 5 a nie 10 wystarczyło przybiec 12 minut szybciej. Na dystansie ultra to niewiele. W sumie bieg i tak był całkiem przyjemny. Polecam go, zwłaszcza biegającym w Wielkiej Brytanii Polakom.

A może 100 mil?

Jeśli ktoś chciałby wystartować w biegu ultra ścieżką Tamizy a nie chce czekać do przyszłego roku może rozważyć start w Thames Path 100. To stumilówka (161 km) prowadząca brzegiem Tamizy tylko w drugą stronę: z Londynu do Oxfordu. Termin fajny, bo 2 maja – akurat w długi majowy weekend. Tylko opłata startowa – 130 funtów – już taka fajna nie jest. Rekordzistą trasy jest wspominany wielokrotnie Craig Holgate. Zrobił ją w 15 godzin i 11 minut. Bieg Thames Path 100 daje 3 punkty do UTMB i jest też biegiem kwalifikacyjnym do Western States.

Kończąc chciałbym podziękować osobom, które bardzo ułatwiły mi wyjazd i powrót z zawodów w Wielkiej Brytanii. Dziękuję Monice Sapińskiej za podrzucenie w środku nocy na lotnisko w Modlinie oraz Darkowi Mackiewiczowi i jego przyjaciołom Markowi i Magdzie za dzielne kibicowanie i transport do Londynu.

Strona imprezy: ZOBACZ

Paweł Pakuła