W miniony weekend została zorganizowana pierwsza edycja "Tatra Fest Bieg". Dwudniowa impreza oferowała uczestnikom dwa dystanse. Pierwszy z nich "Ultramaraton Tatrzański" przebiegający w dużej części na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego, odbywał się na dystansie 48 km. Łączna suma przewyższeń wynosiła 1746 m. W drugim zaś, w "Tatrzańskiej dziesiątce", jak sama nazwa wskazuje, zawodnicy mieli do pokonania 10 km i 400 m pod górę.
Imprezę podsumowuje Bartłomiej Trela
Podczas piątkowej odprawy zawodników na dystansie ultra, organizatorzy po wcześniejszym zapoznaniu się z warunkami panującymi na szlakach, ze względu na zalegający śnieg, bardzo słabą widoczność oraz prognozy pogody, zmienili przebieg trasy rezygnując z najwyższego szczytu na trasie. Dla zobrazowania warunków, jakie panowały na Wołowcu tego dnia, wyświetlono kilkusekundowy filmik. Początkowa wersja kierunku, Schronisko w Dol. Chochołowskiej – Grześ – Rakoń – Wołowiec – Polana Chochołowska, została odwrócona tak, aby zawodnicy nie zbiegali po zalegającym śniegu w stromym terenie.
Start sobotniego Ultramaratonu rozpoczął się sprawdzaniem obowiązkowego wyposażenia i rozgrzewkowym biegiem od Parku Miejskiego, gdzie była umiejscowiona meta, przez Krupówki do dolnej stacji kolejki na Gubałówkę.
O godzinie 8:30, po nerwowym dreptaniu w miejscu, z ręką na zegarku, nastąpił "ostry" start. Był chyba najwolniejszym ostrym startem, jaki w życiu widziałem. Po kilku metrach ponad setka zawodników musiała się zmieścić w ciasnym przesmyku pomiędzy ogrodzeniem kolejki, a placem zabaw. Taki widok malował uśmiechy na twarzach uczestników. Uśmiech na pewno się przydał, bo wraz z przekroczeniem linii startu zaczął padać deszcz.
Pierwszy odcinek to 300-metrowa wspinaczka na Gubałówkę (1119 m n.p.m.). Dalej trasa trochę się wypłaszczyła prowadząc zawodników w kierunku Butorowego Wierchu (1156 m n.p.m.). Potem już z górki, po wygodnej drodze, zielonym szlakiem, do pierwszego punktu odżywiania w Kirach. Dobrze zaopatrzony bufet i super doping na pewno pomógł przemokniętym uczestnikom.
Pierwszy kontakt z odcinkiem trasy przebiegającym przez teren TPN, był zapowiedzią tego, czego można się było spodziewać dalej. Kiedy zawodnicy dobiegali do asfaltowej drogi prowadzącej na Polanę Chochołowską, byli już dokładnie przyozdobieni błotem. Na Siwej Polanie pierwsza dwójka wypracowała sobie dość znaczną przewagę. Stawka mocno się rozciągła. Mijający mnie zawodnicy, powyżej pierwszej dziesiątki, przemierzali kolejne kilometry w grupach. To na pewno pomagało im w podtrzymaniu uśmiechu na twarzy mimo padającego deszczu. Temperatura również nie była sprzymierzeńcem oscylując w granicach 5-8 stopni.
Trochę idąc, trochę biegnąc z aparatem w jednej ręce i kamerą w drugiej, doczłapałem do kolejnego punktu odżywczego. Ten na Polanie Chochołowskiej był zaopatrzony w batony i słodkości lepiej, niż półki przy ladzie na stacji benzynowej. Łyk ciepłej herbaty i dalej w kierunku przeciwnym do przebiegu trasy. Zawodnicy na lewo, w stronę przełęczy między Wołowcem i Rakoniem, a ja w prawo na szlak prowadzący na Grzesia. Po kilkuset metrach podejścia, musiałem szybko wyciągać aparat bo prowadząca dwójka już zbiegała. Przewaga nad kolejnymi zawodnikami zrobiła się bardzo znacząca.
Z nieba potop, a mijający mnie zawodnicy ciągle w dobrych humorach. Na górze musieli chyba coś mocniejszego rozdawać. Pytani o warunki na grani odpowiadali krótko – widoczność praktycznie zerowa, przenikające zimno potęgowane przez wiatr. Decyzja o rezygnacji z wbiegania na Wołowiec, gdzie przy kiepskiej widoczności na grani bardzo łatwo się zgubić, była jak najbardziej słuszna.
Po kilku godzinach w deszczu, mimo super ciuchom, byłem kompletnie mokry i nawet "Zakopiański Goreteks" za 5 zł nie pomógł. Nie pozostało nic innego, jak herbata i biegiem w dół za zawodnikami w kierunku Kir. Po drodze kilka fotek oraz "poganianie" ociągających się zawodników. Ciężkie buty, raczej nie do biegania, nie były już przeszkodą. Widząc, ile dają z siebie o dziesięć warstw mniej ubrani uczestnicy, od razu robiło mi się cieplej, a nogi same prowadziły do Kir. Tutaj ostatnie fotki. Dalej trasa biegła czarnym szlakiem "Droga pod Reglami" w dużej mierze zniszczonym przez ciężki sprzęt usuwający jeszcze do tej pory skutki halnego.
Przy wlocie do Dolinie Białego skręt w prawo do upragnionej mety. Tutaj, w Parku Miejskim, po przekroczeniu "bramy" z napisem Meta czekały na zawodników masaże i ciepły posiłek, który na pewno się przydał. Pierwszy zawodnik, Żebracki Jacek, pokonał trasę 46, 2-kilometrową trasę i przewyższenie 1765 m w czasie 04:02:33. Pierwsza kobieta, Korowaj Paula zrobiła to w czasie 05:04:45.
Kiedy ja, w niedzielny poranek, wygrzewałem się na Gerlachu, pogoda zmieniła się o 180 stopni. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Odczuwalna temperatura była o ponad 15 stopni wyższa, niż w sobotę. Miejsce startu 10 -kilometrowego biegu, znajdowało się przy dolnej stacji kolejki na Harendę. Stawili się na nim czołowi polscy zawodnicy z mistrzem Polski, Marcinem Świercem włącznie. Sądząc po wynikach, to musiał być prawdziwy wyścig do ostatniego metra o czołowe miejsca.
Początek biegu to podbieg chyba pod najbardziej stromy stok w Polsce. Potem "łatwe" kilka kilometrów grzbietem Pasma Gubałówki w kierunku Butorowego Wierchu i następnie w dół do centrum. Przy wspaniałej pogodzie na brak kibiców nie mogli narzekać przekraczający metę w Parku Miejskim, zawodnicy. Zwycięzca, Marcin Świerc z przewagą ponad dwóch minut, ostatecznie wbiegł na metę z czasem 43:10:00. Walka o pozostałe miejsca na podium była naprawdę zacięta. Tracąc dwanaście minut do zwycięzcy, Matula Ewelina była pierwszą kobietą uzyskując czas 55:14:08
Organizator, Stowarzyszenie Spotkania z Filmem Górskim, zorganizował naprawdę udane zawody. Dziesięcioletnie doświadczenie zdobyte podczas organizacji Spotkań z Filmem Górskim, na których można posłuchać prelekcji bardzo znanych osobistości reprezentujących "ludzi gór" oraz obejrzeć filmy o tematyce górskiej, na pewno było bardzo pomocne. Mimo, iż nie brałem czynnego udziału w biegu, polecam kolejną edycję, bo przecież zawody organizowane na terenie TPN można policzyć na palcach jednej ręki, a rywalizacja w naszych najwyższych górach ma swój niezapomniany d(r)eszczyk.
Bartłomiej Trela – Pokonaj Astmę