Kolejny wyjazd, w którym poszukujemy zimowego ciepła wśród palm, stał się faktem. Tydzień w niezwykle ciekawym i pięknym Izraelu właśnie dobiegł końca, a momentem kulminacyjnym był Tel Aviv Samsung Marathon. Biegowe święto w stolicy trzech największych religii świata, przyciągnął ponad 30 tysięcy biegaczy z całego świata i całkiem pokaźną grupę z Polski.
Relacja Filipa Majewicza
Tel Aviv Samsung Marathon 2018 wystartował w… piątek 23 lutego. Dla nas sam fakt, iż duża (żeby nie powiedzieć gigantyczna) biegowa impreza odbywa się w piąty dzień tygodnia, juz stanowi jakieś zaskoczenie, jednak nie dla Izraelczyków. Tego dnia wieczorem ulice pustoszeją, by w sobotni wieczór znów tętniły życiem. Odbywa się bowiem sabat (szabas, szabat) czyli żydowskie święto. Gdy więc pierwsza zagadka została rozwiązana pora na kolejną. Jak dotrzeć na start? Przylecieliśmy do Izraela w dwóch grupach - jedna we wtorek, a my w czwartek wieczorem, bezpośrednio przed biegiem. Team no.1 odebrał nasze pakiety startowe - dlatego też niewiele napiszę o funkcjonowaniu biura zawodów, a także wraz z numerami startowymi, przekazał info, że na start mamy około 2kilometrów.
W pakiecie startowym worek, koszulka, butelka probiegowej herbaty, a także informator gdzie, jak i co. Start półmaratonu rozbity na dwie grupy - 6:15 oraz 6:30, gdyż na starcie tego dystansu jest aż 8 784 biegaczy. Wstajemy więc koło 5, kilka łyżek owsianki popite wspomnianą już herbatą z milionem ziarenek cukru w środku oraz banan. 5:30 ruszamy na start. W planie 2 km truchtu, rozgrzewka i na 10 min przed wystrzałem startera pełna gotowość.
Po drodze spotkaliśmy Polaków, Niemców, Brytyjczyków i miejscowych, którzy nie wiedzieć czemu na start jechali rowerami - a to przecież 2 km (miały być). Okazało się że owszem dwa kilometry przeszli nasi towarzysze dzień wcześniej po pakiety, ale na start było około 7. Docieramy więc na start o 6:35 w tempie zbliżonym do startowego. Na szczęście (lub może bardziej nieszczęście) druga grupa jeszcze nie wystartowała. Stajemy więc na starcie, a z głośników, obok motywującej muzyki, płynie bliżej niezrozumiały komunikat w miejscowym języku oraz huk przypominający, że pora się pościgać.
Przyjeżdżając na zawody miałem w głowie pobiec poniżej 1h30’, a może i powalczyć o wynik poniżej 1h28’ gwarantujący PB. Plany zweryfikowałem bardzo prędko, gdyż na starcie miałem już w nogach 7km i wizję tego, że w drugiej grupie niewiele osób planuje taki wynik. Pozostali współtowarzysze chcieli się dobrze bawić i spróbować ukończyć zawody poniżej 2 godzin, a część wybrała dystans maratoński lub 5 km. Dla mnie zawody miały być sprawdzianem, gdzie jestem na tym etapie przygotowań do B7S i przyszłotygodniowego ZUKa.
Ruszam...
…wraz z tłumem, próbując od początku trzymać założone tempo. Miało być na początku nieco wolniej i co 5 km szybciej, tak też próbowałem. Po 2 km przerwa na uzupełnienie płynów przydrożnej roślinności. Co mniej więcej 3 km, punkt z wodą (w butelkach - oby u nas się to także przyjęło), niestety nic poza nią.
Przez całe 21 km prowadziłem slalom, od prawej do lewej strony jezdni próbując biec swoim tempem, po kilku km dogoniłem biegaczy z pierwszej grupy, później jeszcze mijałem baloniki na 2:30, 2:15 i 2:00. Sama trasa dosyć wymagająca, sporo podbiegów, ostrych zakrętów i agrafek, na których wyprzedzanie mogło skończyć się spotkaniem z biegaczem biegnącym w przeciwnym kierunku. Godzina startu nie przyciągnęła zbyt wielu kibiców, ale wraz z mijającymi kilometrami pojawiało się ich coraz więcej, a doping pomagał robić "swoje".
Około 11. kiloemtra wciągam żel, który zapakowałem sobie na czarną godzinę. Nie wiem czy to właśnie była ona, ale o idealnym czasie, żel znalazł się w idealnym miejscu. Na całym dystansie tylko w 2 miejscach, mogliśmy liczyć na coś innego niż woda, a był to izotonik. Dziwne, że w kraju w którym pomarańcza, grejpfruty, mandarynki rosną na drzewach, nie ma ich na trasie zawodów - chyba przyzwyczajenie z polskich biegów robi swoje.
Około 16. kilometra robi się nieco więcej przestrzeni. Ktoś zza pleców krzyczy: „dawaj, dawaj, tak trzymaj!”. Odwracam się nieco, a dobiega do mnie biegacz, którego dzień wcześniej spotkaliśmy na lotnisku. Tak więc nie zastanawiając się zbytnio skorzystałem z rady i trzymałem tempo, zakładając jednocześnie, że za jakieś 1000 metrów, włączam opcje „ile fabryka dała”. Jest i magiczna 17! Patrzę na zegarek 3'45 - myślę sobie, a później stwierdzając, że i tak nikt mnie nie zrozumie, mówię na głos „Filipek trzymaj to”.
Przez kolejne 4 km stwierdziłem, że rozmawianie z sobą na biegu jest całkiem fajne i tak też zrobiłem. Trzymając tempo 3;47 na 18, 3;51 na 19, aż tu nagle na 20 km wyrasta mi solidne wzniesienie, przez które zwalniam do 4:01. Wbiegam na metę z czasem 1:56:31 na zegarze nad głową.
Nie udało się złamać 1h30’, nie udało się nabiegać PB, ale (wszystko przed „ale” jest z reguły niewiele warte) forma jest bardzo zadowalająca na tym etapie. Widać, że z Grześkiem zmierzamy w dobrym kierunku i sądzę, że biorąc pod uwagę wszystkie składowe, mogę stwierdzić, że nabiegałem PB (w Izraelu).
Brawa dla moich współtowarzyszy podróży i przyjaciół: królewski dystans pokonali: Karola (PB, 2 PL, 3 kat. - PETARDA!), Karol (PB w Izraelu) i Łukasz (PB w Izraelu).
Tydzień urlopu przyniósł, kilka treningów, ale zdecydowanie postawiłem na wypoczynek i regeneracje.
Tel Aviv Halfmarathon to mój szósty zagraniczny i z pewnością nie ostatni bieg. Nowo poznani ludzie, nowe miejsca, kolorowe uśmiechy, pyszne smaki i niesamowite przeżycia. Izrael jest warty odwiedzenia! Kolejne biegowe imprezy w tym kraju za tydzień 9.03, a także w nieodległej Palestynie 23.03! Tel Aviv Marathon 2019 już 22 lutego.
Jak zawsze chętnie odpowiem na Wasze pytania - czy warto, jak, gdzie. Zapraszam i zachęcam!
Filip Majewicz, blog Projekt240