Tym razem falenicki piasek pokonał mnie...


Dla mnie to były pierwsze zawody po okresie roztrenowania. Ponieważ jestem dopiero na początku przygotowań się do nowego sezonu, więc wiedziałem, że na wielką formę jest zdecydowanie za wcześnie. Ale z „dychy” w Falenicy po prostu nie mogłem rezygnować. Za bardzo lubię ten piach, korzenie i… rodzinną atmosferę.

Relacja Macieja Gelberga

Tym razem było wyjątkowo ciepło. Choć zawody w Falenicy mają w nazwie – „zimowe”, dzisiejsza aura bardziej przypominała przedwiośnie. Termometry wskazywały 8°C, więc o żadnym śniegu czy lodzie nie był mowy. Będzie bezpiecznie – pomyślałem sobie, wspominając zawody sprzed blisko dwóch lat, kiedy śliska, zmrożona trasa spowodowała hurtowe upadki niemal wszystkich zawodników. Jeden z nich poturbował się na tyle poważnie, że interweniować musiało pogotowie.

Pies – persona non grata w Falenicy

Organizatorzy XII Zimowych Biegów Górskich w Falenicy nie wprowadzili w tym roku żadnych istotnych zmian. Jak zawsze do wyboru były trzy dystanse: 3,3 km (jedna pętla), 6,6 km oraz „dycha”. Tradycyjnie też na biegaczy czekało siedem podbiegów i siedem zbiegów. W sumie przewyższenia na jednej pętli wynosiły 85m.

– Nie ma możliwości startowania z psem – powiedziała z groźną miną pani z biura organizacyjnego, zanim wystartowała zawodników na 3,3 km. Groźba dyskwalifikacji zadziałała skutecznie, żaden czworonożny biegacz nie zakłócił zawodów.

W oczekiwaniu na zakończenie rywalizacji na krótszym dystansie zrobiłem rozgrzewkę. Jeszcze małe rozciąganie i stanąłem na starcie.

Byłem ciekaw na ile mnie stać. 47 minut to był plan minimum, choć marzyłem o czymś więcej. Jakbym złamał trzy kwadranse to byłoby super – powtarzałem sobie.

Piach sypki jak we Władysławowie

10, 9, 8… start. Ruszyliśmy. Falenica od razu zaczyna się podbiegiem. Choć nie jest on bardzo długi, potrafi dać w kość niejednemu zawodnikowi. Najbardziej męczący jest piach, w którym nie sposób się nie zakopać. Kiedy jest mróz jest on bardziej zbity, co ułatwia bieganie. Niestety, tym razem na biegaczy czekał piasek sypki jak na plaży we Władysławowie w sezonie.

Wszyscy starają się uciekać na skraj trasy, gdzie jest go najmniej. Niestety to ma swoje konsekwencje. Tworzy się zator, a w takiej sytuacji bardzo trudno o wyprzedzanie. Nie chcę marnować niepotrzebnie sił, dlatego podejmuję decyzje, że nie warto przeciskać się do przodu podczas podbiegów. Atakować chcę tylko kiedy jest płasko, a przede wszystkim na zbiegach.

Kończy się pierwsze kółko. Patrzę na zegarek – 15.20. Jest przyzwolicie, ale zdaje sobie sprawę, że złamać 45 minut będzie niezwykle trudno. Po następnym okrążeniu już wiem, że to tym razem jest zwyczajnie nierealne. Biegnie mi się ciężko i choć staram się przyspieszyć ,nic z tego wychodzi. Czuję, że ostatnie mocne treningi odebrały mi świeżość. Gdy dodać do tego, że ostatnio byłem przepracowany, mało spałem i nie odżywiałem się regularnie to nic dziwnego, że jestem bardzo daleki od formy.

Pałam żądzą rewanżu

Kiedy wpadam na metę i widzę 46:30 nie czuje jednak wielkiego rozczarowania. Dałem z siebie wszystko, a dzięki temu, że zapisałem się na cały cykl zawodów, wiem, że już 10 stycznia będzie okazja do rewanżu. Jestem przekonany, ze wtedy „pęknie” 45 minut...

Maciej Gelberg