Szósta edycja Survival Race w Poznaniu pozwala mi wybrać jedną z trzech formuł: Intro 3 km + 15 przeszkód, Warrior 6 km + 30 przeszkód i najtrudniejszy Machine 12 km + 50 przeszkód. Pierwsze przeszkody pojawiły się... jeszcze na etapie zapisów, ale dla mnie nie ma znaczenia dystans - wybieram ten, który będę mogła pobiec w niedzielę.
Relacja Pauliny Borkowskiej
Zapisuję się niemal w ostatniej chwili, kiedy, po weryfikacji list, pojawiają się nowe miejsca w falach. Wybieram z formularza start niedzielny, Machine, sprawdzam datę kilkukrotnie, w końcu opłacam miejsce w fali. Sprawdzam mail, mam potwierdzenie startu 2 czerwca. I tu następuje ciekawy zwrot akcji. Na moim profilu jest potwierdzony start 1 czerwca, w sobotę. Ale jak to?! Czy po rezerwacji nastąpiło zwolnienie blokady maszyny losującej i zostałam przypisana do daty, o której zdecydował za mnie los? Wyjaśniam sytuację z organizatorem. Zostałam ofiarą błędu systemu zapisów. Ostatecznie startuję 2 czerwca, o wybranej godzinie, ale na krótszym, 6 km dystansie. Bezpłatnie.
Poznań wita mnie piękną, słoneczną pogodą. O 8 rano mamy już 21 stopni. Będzie wesoło. Dość sprawnie udaje mi się odebrać pakiet, choć trafienie do biura zawodów to trochę bieg na orientację. Oznakowanie miasteczka jest lakoniczne, przydaje się więc pomoc innych zawodników.
10 minut przed startem nasza fala zostaje zaproszona do strefy startowej. Wojtek wita po kolei wszystkie drużyny, żartami rozładowuje nasz stres. Szybciutka rozgrzewka i punktualnie o 10.30 ruszamy na trasę. Biegniemy przez zasłonę dymną, a w uszach dźwięczy mi ostatnie pytanie prowadzącego: „Jesteście gotowi?” Mój pomruk chyba nie był zbyt przekonujący...
Na pytanie, co jest najtrudniejszą przeszkodą podczas Survival Race większość zawodników odpowiada, że bieg. Między przeszkodami biegamy naprawdę długie odcinki, gdzie trzeba walczyć z własną głową, która namawia do marszu. Malta jednak otoczona jest zielenią, cień w lesie daje chwile wytchnienia, a trawa miękko amortyzuje kroki. I tylko podbiegi i zbiegi z wystającymi korzeniami dają w kość. Podbiegi staram się dziarsko maszerować, nadrabiam stracony tam czas na zbiegach z pełną prędkością. Wolontariusze zachęcają nas do przyspieszenia tempa, ich okrzyki i zbijane piątki pomagają przetrwać gorsze czasy.
Pierwsze przeszkody techniczne są łatwiutkie, pozwalają tylko lekko rozciągnąć stawkę. Już na pierwszym kilometrze czeka na mnie upragniona przeszkoda. Podbiegamy pod stok i pędzimy w dół wodną zjeżdżalnią. Oczywiście, jadę „na fokę”, głową w dół. W końcu mamy prawie Dzień Dziecka, prawda? Kawałek dalej czeka mnie już mniej przyjemny wodny odcinek. Wskakujemy do Maltańskiego Jeziora i idziemy jakieś 100 m w wodzie po szyję. Lekką panikę tłumią rozmowy z współtowarzyszami niedoli. Nabrzeżem jeziora docieramy do trybun, z których można obserwować zawody wioślarskie. Zaczyna się mozolna wędrówka po schodach. Oczywiście nie może być prosto, wędrujemy góra – dół, góra – dół... Bez końca.
Grupa zawodników wokół mnie stabilizuje się. Z dwoma chłopakami trzymamy się w zasięgu wzroku do samej mety. Ja podciągam ich biegowo, oni wspierają mnie na przeszkodach. To cały urok OCR-u. Dzięki nim z łatwością pokonuję Rureverest, bardzo wysoką odwróconą drabinkę. Wspólnie docieramy do kosmicznie długiego Monkey Bar. 35 metrów nie jest kompletnie w moim zasięgu. Po kilku szczebelkach muszę uznać jego wyższość. Pierwsze burpees bolą najbardziej. Trudno, trzeba przełknąć gorzką pigułkę i lecieć dalej.
Przede mną kolejny koszmar: Water Prison. Wskakujemy do dołów wypełnionych wodą i nakrytych stalowymi siatkami. Nie lubię wody, która próbuje zalać mi płuca. Bardzo nie lubię. Zamykam oczy, przytulam twarz do kraty i staram się jak najszybciej przeciągnąć na drugą stronę. Udało się! Kolejne przeszkody wchodzą już gładko, nawet Rurowślig, gdzie trzeba się wspiąć na górę po śliskich, pochyłych, równoległych rurach. Krótki, błotnisty odcinek przez las prowadzi nas prosto do 7-metrowych grubych lin. Wychodzi ze mnie moja małpia natura i błyskawicznie jestem na górze. Trudne, techniczne przeszkody mieszają się na trasie z tymi łatwiejszymi. Ćwiczymy zmysł równowagi, czołgamy pod zasiekami, raczkujemy pod tunelami, przeciskamy przez porodówkę. W Technonamiocie jest tylko ciemność, dym i mocny bas. Takie dźwięki wyciągają mi uśmiech na twarz i mam ochotę chwilę potańczyć.
Z biegiem czasu zaczynam jednak odczuwać coraz większe napięcie w prawej łydce. Już wiem, co to znaczy. Przy próbie wybicia się na Szynociąg łapie mnie mocny skurcz. Ześlizguję się z liny tyrolki i dochodzę do siebie przy pomocy wolontariusza. Teraz już walczę nie tylko ze zmęczeniem, ale przede wszystkim z bólem.
Następna techniczna przeszkoda, XD, i kolejne niepowodzenie. Po serii burpees wraz z nowymi kolegami ruszamy w stronę mety. Zostało tylko pokonanie Quarter Pipe. Tej przeszkody bałam się najbardziej. Ponad czterometrowa rampa budzi respekt. Podejmuję próbę jej pokonania kilkukrotnie. Łydka niestety nie pozwala na porządne wybicie się. Muszę się poddać. Meta nie smakuje mi tak, jak powinna.
Czuję spory niedosyt, mimo że organizatorzy dołożyli do dystansu sumienny „vat”. Ponad 7,5 km (zamiast 6), 30 przeszkód i 1,5 godziny od startu czuję się prawdziwym Wojownikiem. Tym razem wygrało serce, zapał do walki i ambicja. Demotywatory nie miały dziś ze mną szans. A pyszne lody na mecie osłodziły wszelki ból.
Survival Race w Poznaniu to świetne miejsce na przeszkodowy debiut lub integrację firmowego zespołu. Trasa potrafi zmęczyć, jednak nie jest totalnym Mordorem. Zdarzające się przestoje przed przeszkodami pozwalają uspokoić puls. Można pobawić się ze znajomymi w basenie, ściągnąć buty na Maglownicy i wzajemnie nakładać sobie piaszczystą panierkę. I tylko drinka z palemką czasem brak…
Paulina Borkowska