Swój występ w drugiej edycji Ultramaratonu GWINT podsumowuje Piotr Pazdej, Ambasador Festiwalu Biegów
Gwint, Gwint i po Gwincie... Czas 15:37:53, miejsce 42, kryzys, piękna trasa, buty przetestowane, luz, karnawał niemal, choć do czasu tylko trwający i zwątpienie, równie chwilowe, co ulewa na ostatnich metrach. A tak blisko byłem zostania w domu, grzania się pod kocykiem, pracowania, udawania, uciekania... A tak? Co mam wiedzieć, już wiem. Co dostrzec, dostrzegłem. Wnioski? Są. Praca domowa? Wyznaczona. Chęci? Obecne. Plany? No więc... cóż... tak jakby... Waham się. Tu akurat potrzebuję trochę czasu.
Grodzisk Wlkp - kryminalno-żydowskie klimaty
Grodzisk Wielkopolski utkwi mi w pamięci jako małe, spokojne i przyjemne miasteczko. Zajechaliśmy tam z Maćkiem koło 18:00, pakiety, koszulki (moja z dziurką, Maćka za mała), wymiana koszulek i spacerek deptakiem w poszukiwaniu "bramy", potem rynek, kościół, kilka knajpek.
- Kojarzy mi się z Sandomierzem - mówię w którymś momencie, będąc świeżo po lekturze Ziarna Prawdy.
- Coś ty, prostuje mnie Maciek, nie ma porównania. Sandomierz ładniejszy.
Może i tak, nie byłem przecież, ale mnie i tak podoba się tych kilka uliczek wąskich, z małymi domkami ustawionymi jeden przy drugim, to wybijanie godziny, które słychać chyba w każdym mieszkaniu, ten brak bloków z wielkiej płyty, marketów co chwilę... Ech, myślę na głos, pisarzem być, albo tłumaczem, albo żyć z procentów to bym się tu sprowadził i pomieszkał trochę... Też bym tu wymyślił jakąś historię kryminalną, ukrył zwłoki w fundamentach Biedronki, albo w parku, albo powiesił na dzwonnicy kościoła, żeby znalazł je odchodzący na emeryturę bibliotekarz...
No dobra, a co nie tak z Pabianicami? Przecież mamy tu nie jedno takie miejsce, historia również ciekawa i obfitująca (choćby głuchy amstaff zjadający przez cztery miesiące zwłoki swojej właścicielki), na pewno da się tutaj coś pokazać. Ale wróćmy do Gwinta...
Znów po ciemku...
Baza Gwinta mieściła się w hali sportowej. Rozłożyliśmy się pod siatką dzielącą parkiet na dwie olbrzymie sypialnie. Kilka bananów, nutella, woda z elektrolitami i... spokój. To chyba mój pierwszy ultra start, do którego podchodziłem na takim luzie. Żadnych list, żadnych rozkładań wszystkiego na podłodze po dziesięć razy. Normalne pakowanie, jakbym szedł na wycieczkę do pobliskiego lasu. Tyle, że o wiele dłuższą.
Nawet usnąć mi się udało przed odprawą o 23:00. Różne kolory taśmy na trasie, bądźcie uważni, dbajcie o siebie i o innych. Krótko i na temat. Czas do spania. I znów zasnąłem! Ależ musiałem być wyluzowany...
Kilka minut przed pierwszą w nocy obudził mnie Maciek. Na sali półmrok, ledwo widać, co gdzie leży, ale za siatką śpią przecież ci, którzy dopiero raną lecą najkrótszy dystans. Po naszej stronie już prawie wszyscy szykują się w świetle czołówek do wyjścia. I znów nadziwić się nie mogę swojemu podejściu. Bo nawet nie wyciągam z torby sudocremu, żeby grubo nasmarować stopy czy pachwiny. Tętno? Spokojne, jakbym wstał na poranne sikanie. Nudności? Brak. Niepokój? Zero. Ubieram się powoli, nalewam wodę do bukłaka, wrzucam tabletki, wiążę buty. Wychodzimy.
Jest ciepło. Mam na sobie tylko obcisłą podkoszulkę z decathlonu (zamiast plastrów na sutki), koszulkę techniczną chia charge i wiatrówkę. Wystarczy, a przez chwilę myślę nawet, czy by kurtki jednak nie zdjąć przed startem. Chwila przed autokarami, wsiadamy i odjazd. Niecała godzinka drogi do Wolsztyna mija szybko, idziemy za tłumem ultrasów (w sumie jechały dwa autokary) i wchodzimy do aquaparku, spod którego będziemy startować za... o rany, za 43 minuty dopiero! Po co tak wcześnie? Mogliśmy spać jeszcze z pół godziny.
No nic, siadamy sobie z Maćkiem pod ścianą i czekamy. Sączę wodę z namoczonymi w niej ziarnami chia i przyglądam się tym wszystkim ultrasom.
Kilka minut przed trzecią ustawiamy się wszyscy na linii startu. Jesteśmy z Maćkiem na samym przodzie, samo tak jakoś wychodzi, nikt się nie przepycha do przodu, to nie sprint na tysiąc metrów, czy dyszka jakaś, tylko 110 km, nie ma więc co szarżować, każdy zdąży się rozpędzić, zająć swoją pozycję, zmęczyć, odpaść nawet...
Ruszamy. Króciutko wzdłuż oświetlonego chodnika, potem skręt, mostek i już po ciemku obiegamy jezioro Wolsztyńskie. Jesteśmy niemal na przedzie, tempo rośnie, muszę Maćka trochę stopować, przypominać mu, że to drugi, trzeci kilometr dopiero, że przed nami jeszcze sto sześć, sto pięć, sto cztery... Ale rozumiem go. Są siły, jest nas spora grupa (pozdrowienia dla Pana Banana), wszyscy się śmieją, żartują, ostrzegają przed dziurami czy wystającym z piachu korzeniem.
Postanawiamy, że biegniemy bez przerwy do pierwszego punktu na 14. kilometrze. Tempo 6 min./km. Na punkt położony na plaży jeziora Kuźnickiego wpadamy po godzinie i 33 minutach. Prawie nie piłem z bukłaka, więc nie dolewam, zjadam tylko kilka kawałków pomarańczy, wypijam kubek wody i ruszamy dalej. Już bez czołówki, szarówka od dawna pozwala na swobodny bieg po lesie i krzakach bez dodatkowego światła.
Czuję się świetnie. Zaczynamy jednak przerywać bieg krótkimi odcinkami marszu, wciąż przypominam Maćkowi, że przed nami jeszcze bardzo dużo kilosów.
Pierwsze zmęczenie
Niecałe trzy godziny zajmuje nam dotarcie do drugiego punktu odżywczego w Jastrzębsku Starym. 25 kilometrów za nami. Przed... jeszcze 85. Woda w bukłak, tabletki, pomarańcze, jakiś mocno rozcieńczony izotonik i w drogę. Usłyszeliśmy tylko, jak jakaś dziewczyna mówi, że przed nami niezła jazda...
I fakt, takiego lasu jeszcze nie widziałem. Na długości trzech kilometrów teren wyglądał tak, jakby jakiś gigant z kosmosu chciał go ścisnąć łapami, ale rozmyślił się w połowie pracy. Siedem, naprawdę szerokich wzniesień położonych w niemal idealnie równych odstępach. Ależ trasa do trenowania!
Że posuwamy się trochę za szybko dotarło do mnie przed trzecim punktem w Miedzichowie. 45 kilometrów nogach, czas 5h15''. Trochę szybko jak na pierwszą połowę. I jeszcze ta agrafka... nie lubię jakoś biec do przodu i widzieć jak inni już zawracają, napojeni, najedzeni...
A propos jedzenia: poza punktami starałem się jeść, choć bez obżerania. Nie czułem głodu, wystarczało picie i torebka z ziarenkami od chia charge. Z raz chyba pogryzłem i przeżułem mini batonika (też od chia charge).
Szybkie dolewanie wody do bukłaka, ze trzy kubki wypite, znów garść pomarańczy, banany ze dwa i ogień. Ruszamy asfaltem w dół agrafki. W tę stronę lepiej. Teraz to my pozdrawiamy tych, co dopiero do punktu dobiegają.
Druga połówka
Nowy Tomyśl, czyli połowę trasy osiągamy po sześciu godzinach i 14 minutach. Buty i spodnie zdążyły mi już dawno wyschnąć po tym, jak skąpałem się w strumieniu po straceniu równowagi na pozbawionym kory pniu, zabezpieczonym tylko wiszącym luźno sznurkiem. Ale może i dobrze się stało? Trochę mnie ta zimna woda w butach orzeźwiła chyba, bo przez zgiełk nowotomyskiego targu przebiegliśmy prawie sprintem.
Ciepła zupka z makaronem, cola, dłuższe trochę siedzenie, chyba ze trzynaście minut, punkt na rynku, minifestyn, mikrofony, głośniki, ktoś śpiewa stojąc w otwartej przyczepie ciężarówki, pełno ludzi, pełno ultrasów, ściągają buty, zmieniają skarpetki, bandaże, plastry, smarują się maściami... a my w drogę. Idziemy kawałek miastem, w końcu chodnik się wyludnia, zaczynamy truchtać, kończy się miasto, zaczynają pola, czuję, że muszę zwolnić, mówię do Maćka "Skróćmy trochę odcinki biegowe", więc skracamy. Dziesięć minut biegu, pięć marszu. Ale w końcu odpuszczam. „Muszę zwolnić”, sapię i choć Maciek broni się trochę to w końcu przekonuję koło w okolicach 60. kilometra, żeby ruszył do przodu jeśli czuje, że ma siły, szkoda żeby człapał ze mną. Rusza.
Zostaję sam ze swoim tempem, które spada drastycznie, więcej idę niż biegnę, ale nie mogę nic na to poradzić. Czuję się już nawet nie zmęczony, a zmordowany, coś poszło nie tak, dystans przecież nie jest jeszcze kosmiczny jakiś, na wyrzygu też nie biegliśmy ani razu... więc co? Chyba tylko trening za słaby myślę sobie, bo przecież od ZUKa nie biegałem tyle, ile planowałem, raz tylko dłużej, z Maćkiem właśnie, tydzień przed Gwintem 35 kilometrów, reszta treningów krótsza, po dziesięć, kilkanaście może kilometrów, ze dwa, trzy razy na tydzień. Teraz za to płacę. No i za tempo pierwszej połowy.
Nie pamiętam ile czasu trwał mój kryzys. Ten psychiczny głównie, który blokował mnie najbardziej chyba, wstrzymywał, kazał iść, choć pewnie mogłem truchtać i powalczyć jeszcze trochę o złamanie tych 15 godzin. I nawet była szansa, ale głowa znów odmówiła posłuszeństwa, po raz drugi się poddałem i znów zacząłem iść więcej niż biec.
Ale szedłem i choć za tyle walki jestem dziś sobie wdzięczny. Na punktach byłem po około dziesięć minut, tyle żeby zjeść coś, wypić, uzupełnić bukłak i usiąść na chwilę (mocna kawa z cukrem świetnie smakuje na 93 km!) na krzesełku. I do przodu. Kusiło strasznie, żeby odpuścić, gdzieś tam w środku szeptem ciągle coś do mnie gadało, żeby olać, przecież i tak dupa z tego startu, taki jesteś cienki, że nawet 15 godzin nie potrafisz złamać, choć inni już pewnie śpią lub jadą w stronę domu o tej porze...
Doszło do tego, że nawet ucieszyłem się, gdy na 80. kilometrze poczułem ból po zewnętrznej stronie prawego kolana. Było to tuż po tym, jak cudem tylko zauważyłem kontem oka, że trasa skręca w las, a nie prowadzi prosto drogą, którą idą przede mną inni uczestnicy. Dwóch bliżej usłyszało moje zawołanie, ale ten trzeci, który maszerował ze słuchawkami na uszach był już za daleko żeby usłyszeć nasze darcie ryja...
Ale ból nie zwiększył się do punktu na 93. kilometrze, na którym postanowiłem odpuścić w razie zagrożenia kontuzją. Wciąż czułem gdzieś tam lekko jakieś kłucie, ale nic nie wskazywało na to, że robię sobie jakąś większą krzywdę, więc po kawce ruszyłem dalej.
I znów się zaczęło! Góry i wzniesienia leśne. Kto by pomyślał, że pod Grodziskiem Wielkopolskim są takie Himalaje pochowane w lesie! I nawet przez chwilę myślałem, że nie uda mi się złamać 16 godzin, bo o ile głowa już teraz chciała, to w nogach czułem każdy przebiegnięty na początku kilometr. Ale udało się. Ostatnie kilometry to już niemal ciągły trucht na przemian z szybkim marszem. I sprint w tempie 4:50 na ostatnich pięciuset metrach, choć głównie chyba dzięki oberwaniu chmury jakie mnie tuż przed metą dopadło...
Koniec
I w końcu poczułem ten kawał żelaza na szyi.
I poczłapałem w przestającym już niemal padać (a jakże!) deszczu z gradem ku jadłodajni, gdzie dostałem trochę makaronu z niedogotowanym brokułem, kawę z cukrem, i gdzie posiedziałem chwilę dochodząc do siebie i zastanawiając się, co teraz... Jechać na 3xBabia, czy zmienić na najkrótszą trasę? Olać to bieganie całkiem, czy wziąć się do treningów, albo przynajmniej lepiej dobierać taktykę, jeśli znów nie uda mi się odpowiednio przygotować? Masa myśli, wrażeń i wątpliwości...
Oby do następnego!
Piotr Pazdej, Ambasador Festiwalu Biegów