Podobno Bieszczady są najpiękniejsze jesienią gdy czerwienieją buki. Kiedy jeszcze świeci słońce, jest przejrzyste powietrze, a temperatura bardziej przypomina o minionym lecie, niż o trwającej jesieni, wtedy nie ma nic lepszego niż założyć buty do biegania i wystartować w zawodach. Zakończony w niedzielę ultra Maraton Bieszczadzki gwarantował wymagającą 53-kilometrową trasę po dzikich, mało znanych szlakach, a przede wszystkim zapierające dech w piersiach widoki. Ja się skusiłem.
Relacja Macieja Gelberga z Cisnej.
Maraton Bieszczadzki to młodszy brat Biegu Rzeźnika. Jak twierdzą organizatorzy to doskonałe przetarcie dla tych co nie mają jeszcze dużego doświadczenia w biegach ultra, ale ich ambicje sięgają przynajmniej The North Face® Ultra-Trail du Mont-Blanc®. Należę do takich osób. Co prawda w tym roku przebiegłem już Maraton Gór Stołowych, ale ciągle w biegach ultra poruszam się bardzo niepewnie, czując olbrzymi szacunek do każdego górskiego dystansu powyżej 50 km.
Do Cisnej wybierałem się jednak z dużymi nadziejami. Kocham Bieszczady. Zarówno bezkresne połoniny, jak i zalesione szczyty. Lubię biegać w Bieszczadach za ich klimat, ale również za to, że na szlaku nie jestem skazany co chwilę na skakanie po kamieniach. Tu częściej spotykamy trawę i błoto, czy żwir na stokówkach. Przyznaję bez bicia, to bardziej odpowiada moim kolanom.
Nie wiem czy podobnie myśleli inni, ale faktem jest, że w weekend do Cisnej zjechało kilkuset biegaczy z całej Polski. Miejscowi podkreślali, że ruch był jak w sezonie, trudno było znaleźć wolne pokoje. Swoje zrobiła też pewnie piękna pogoda. Nie pamiętam kiedy w połowie października było w dzień ponad 20 stopni Celsjusza.
Sobota upłynęła na lenistwie. Był co prawda lekki rozruch, ale bardzie skoncentrowałem się na chłonięciu klimatu Bieszczad, odebraniu pakietu startowego (biuro zawodów bardzo sprawnie działało), czy konsumpcji podwójnej porcji makaronu na pasta party. Wieczór to oczywiście emocje związane z meczem Polska-Niemcy. Nasz triumf uznałem za dobry prognostyk przed nadchodzącym biegiem.
Ponieważ to już jesień i dzień szybko się kończy organizatorzy zaplanowali start maratonu na 7.30. Kiedy na półgodziny przed początkiem zawodów pojawiłem się w miasteczku biegowym było jeszcze szarawo, chłodno i unosiła się wilgoć. Czuć jednak było, że zapowiada się piękna, bezwietrzna pogoda.
Sygnał startera i ruszamy ze stadionu Orlika.
Na początku trasa była bardzo łatwa, niczym w biegach ulicznych. Niektórzy żartowali, że dziwny ten maraton górski, skoro zaczyna się lekkim zbiegiem. Zostawiamy za sobą legendarny bar „Siekierezada”, przebiegamy przez mostek na Solince. Potem fragment Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej, baza ZHP i dobiegamy do stokówki, która prowadzi zza Przysłupa w stronę Majdanu.
Biegnie mi się bardzo dobrze. Budzący się dzień, rześkie powietrze, piękne widoki i atmosfera wielkiego święta biegowego powoduje, że buty same mnie niosą. Kontroluję tempo. Wiem, że nie jestem perfekcyjnie przygotowaniu, że brakowało mi ostatnio długich wybiegań i nie mogę dać się ponieść emocjom. Tym bardziej, że prawdziwe bieganie dopiero przede mną.
Na razie dobiegam do Majdanu i dalej drogą asfaltową pnącą się lekko pod górą docieram do przełęczy nad Roztokami Górnymi. Tu czeka na mnie pierwszy punkt odżywczy. Nie jestem zmęczony, więc w biegu łapię kubeczek wody, kawałek banana i ruszam dalej. Kontroluję czas. Na razie wszystko gra. Optymizm mnie nie opuszcza. Kiedy docieram na szlak graniczny w kierunku na Balnicę jestem w połowie drogi. Patrzę na zegarek. Minęły trzy godziny. W głowie pojawiła myśl, może uda się złamać magiczną „szóstkę”. Rozsądek podpowiada jednak, że na weryfikację formy przyjdzie jeszcze czas. Podbieg, a tak naprawdę podejście pod Berdo, na Hyrlatą, Rosochę zweryfikuje moją formę.
Cieszyłem się, że jest sucho, buty doskonale trzymają podłoże, w duchu błogosławiłem organizatorów biegu za bardzo dobre oznakowanie trasy i umieszczenie wielkich tablic z mijanymi kilometrami. Z minuty na minutę na te tablice czekałem z coraz większym wytęsknieniem. Mimo narastającego zmęczenia potrafiłem na chwilę wyłączyć się i podziwiać widoki Bieszczad skąpanych w słońcu w całej palecie barw jesieni. Istna bajka. Jednak szybko musiałem wrócić do rzeczywistości. Zbieg z Rosochy z powrotem do Roztok Górnych wymagał pełnej koncentracji. Nogi same niosły. Wyprzedzałem, wyprzedzałem, wyprzedzałem. Oby tak dalej myślałem w duchu.
Kryzys przyszedł zupełnie niespodziewanie na 40 km. Podbiegi pod Okrąglik, a potem pod Jasło kompletnie mnie rozłożyły. Nie pomagał doping mijanych turystów, ani cenne rady jednego z piechurów dotyczące techniki podejścia. Nogi mówiły po prostu dość. Szukałem ratunku w żelu energetycznym. Na niewiele się sto zdało. Patrzyłem na zegarek. Kolejne kilometry pokonywałem coraz wolniejszym tempem. Wiedziałem, że o 6 godzinach mogę zapomnieć, a 6.30 też było coraz mniej realne.
Na małym Jaśle, na 44 km rozpoczął się ostatni akord moich problemów. Zbieg. Podczas gdy jeszcze dwie godziny wcześniej biegłem jak rączy jeleń, mijając jednego po drugim zawodniku, teraz wszystko się odwróciło. Co raz kolejny biegacz doganiał mnie i przeganiał. Nic nie potrafiłem na to poradzić. Zbieg do Cisnej był dla mnie ścianą, którą mogłem pokonać tylko truchtem.
W końcu po kolejnych ciągnących się w nieskończoność minutach usłyszałem coś, co trochę dodało mi trochę sił. To był okrzyki kibiców, którzy dopingowali finiszującym zawodnikom. Perspektywa zbliżającej się mety spowodowała, że przyspieszyłem. Jeszcze jeden, drugi zakręt i z powrotem dobiegłem do stokówki. Już nie ważne było to, że przy obok Solinki przewróciłem się i cały wylądowałem w błocie. Najważniejsza była zbliżająca się meta. Jeszcze 100, 50 metrów, finisz. Jest. Patrzę na zegarek 6.41.11. Nie jest to może wynik moich marzeń, ale wstydu nie ma. Dostaję piękny medal, a piwo, które należało się każdemu z biegaczy smakowało wybornie.
Czas na pierwsze podsumowania. Maraton Bieszczadzki ma szansę przejąć trochę sławy swojego starszego brata, Biegu Rzeźnika. Piękne trasy, sprawna organizacja, a przede wszystkim urok jesiennych Bieszczad są argumentem za tym, by ta impreza stawała się coraz bardziej popularna wśród biegaczy. Ja przyjadę tu w przyszłym roku na pewno.
***
Wyniki II Maratonu Bieszczadzkiego:
Ultra
Mężczyźni
1. Jan Wąsowicz – 4:41:27,4
2. Oskar Mika – 4:57:18,4
3. Robert Faron – 5:08:33,3
Kobiety
1. Agnieszka Łęcka – 5:30:17,1
2. Ewa Majer – 5:34:06,5
3. Wioletta Dessauer – 6:04:50,0
Ćwierćultra
Mężczyźni
1. Lucjan Nastała – 1:31:33,0
2. Krzysztof Lojek – 1:32:08,2
3. Marcin Musiałowski – 1:33:16,0
Kobiety
1. Monika Szczepanek – 1:38:06,7
2. Anna Jędrzejowska-Dec – 1:44:25,7
3. Sabina Pitas – 1:45:13,4
Pełne wyniki imprezy znajdziecie w naszym KALENDARZU IMPREZ.
Maciej Gelberg
fot. Ladislav Maras