Relacja Rafała Ławskiego, Ambasadora PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój
IV edycja Biegu 7 Dolin, w której uczestniczyłem, sprawiła, że po rocznej przerwie zapragnąłem powrócić na górskie szlaki biegowe. Przez ten cały rok trudno było mi zapomnieć o niesamowitej atmosferze panującej w Krynicy, a Festiwal Biegowy postawił wysoko poprzeczkę. Logiczną kontynuacją był zatem wybór kolejnej ekstremalnej, górskiej przygody rozgrywanej w ramach wielkiej imprezy biegowej. Punkty zdobyte podczas Festiwalu Biegowego w 2013 roku dały mi przepustkę do startu w jednym z biegów rozgrywanych w ramach UTMB. Ostateczny wybór padł na TDS, który z oryginalnego francuskiego brzmienia „Sur les Traces des Ducs de Savoie” tłumaczę z przymrużeniem oka na język ojczysty „Tylko dla Szaleńców”, choć i gdzieś w tle słychać było równie żartobliwe wersje angielskie „To Die or Survive” lub po prostu „Tired, Destroyed, Suffering”.
Jednym z formalnych wymogów tegoż biegu jest uzyskanie minimum 2 punktów kwalifikacyjnych w ciągu ostatnich dwóch lat. Ponadto Organizator wymaga zaświadczenia lekarskiego, potwierdzającego dobry stan zdrowia, które należy okazać z odpowiednim wyprzedzeniem. Dodatkowe przygotowanie związane jest z posiadaniem ściśle określonego przez Organizatora wyposażenia. Ze względów bezpieczeństwa oraz komfortu należy być wyposażonym w – min dwie latarki „czołówki”, kurtkę o konkretnych parametrach ochrony przed deszczem i wiatrem, bandaż, gwizdek, czy koc termiczny. Lista jest znacznie dłuższa, ale z perspektywy ukończonego biegu mogę zapewnić, że większość rzeczy ma szanse na wykorzystanie, szczególnie przez biegaczy, których czeka przeprawa przez cały dzień i noc – a takich jest zdecydowana większość.
Już po przyjeździe do Chamonix Mount Blanc czuć było atmosferę imprezy biegowej światowego formatu – w centrum można było spotkać biegaczy z całego świata. W poniedziałek 25 sierpnia o 17.30 byłem świadkiem otwarcia cyklu UTMB 2014 oraz startu sztafety PTL.
Warto dodać, że cała impreza została przygotowana także pod kątem osób towarzyszących – zarówno na miejscu, jak możliwości wsparcia na trasie. Dodatkowym udogodnieniem była możliwość identyfikacji lokalizacji zawodnika za pomocą płatnej usługi SMS. Z kolei dla dzieci, poza biegami towarzyszącymi na miejscu w Chamonix, jest dostępna całkiem przyzwoita infrastruktura – place zabaw z wieloma ciekawymi atrakcjami oraz miękkim, bezpiecznym podłożem. Dokoła rozstawionego miasteczka Expo postawione zostały stojaki ze zdjęciami wybranych osób, które startowały w poprzednich edycjach oraz przedstawiające dane statystyczne obrazujące rozwój imprezy na przestrzeni ostatnich lat. Szczególną uwagę zwróciłem na fotografię i opis startów w cyklu UTMB jednego z najbardziej znanych ultramaratończyków – Scotta Jurka – który w 2009 roku ukończył właśnie bieg główny z wynikiem ponad 26 godzin obejmując, nietypowe jak dla niego, odległe 19 miejsce. Inną ciekawą informacją była statystyka ukończenia TDSu w 2012- to zaledwie 46% zawodników – przede wszystkim za sprawą warunków pogodowych. Dane te ukazują z jednej strony trudy biegu, ale i duże prawdopodobieństwo wystąpienia nagłych zmian warunków atmosferycznych.
Kolejnego dnia uczestnicy TDSu zawitali do biura zawodów. Poza Francuzami czy Włochami, w kolejce po pakiet startowy spotkałem także liczne grono Japończyków, Amerykanów, oraz wielu nacji Ameryki Południowej. Odbiór pakietu poszedł całkiem sprawnie – w ciągu godziny udało mi się przebrnąć przez blisko stumetrową kolejkę oraz przejść weryfikację posiadanego sprzętu. Dodatkowy Check Point przed imprezą zafundowała mi moja córeczka, która dokładnie sprawdziła pogodę mojego ducha, nasycenie emocjonalne i siłę mentalną. A na koniec jeszcze stwierdziła - fajnie, że tata będzie mógł pobiegać sobie w nocy. Dla mnie był to moment, który znacznie zredukował przedstartowy poziom stresu, a dodatkowo utwierdził mnie w przekonaniu, iż nocny etap biegowy jest chyba tym czymś o czym marzę, lecz jeszcze nie jestem w pełni tego świadomy.
Pogoda tego dnia była kapryśna – mocne opady deszczu oraz informacja SMSowa od Organizatora odnośnie nadchodzących silnych wiatrów zdeterminowały moje nastawienie, że nie będzie łatwo – to właściwa strategia na ultramaraton. W warunkach górskich lepiej nie mieć złudzeń, ani nadziei, że może jakoś to będzie.
Po praktycznie nieprzespanej nocy pobudka o 4.00 i przejście na Place du Mont-Blanc w Chamonix, skąd zabrały nas autokary do włoskiego miasteczka Courmayeur. Tam w hali sportowej, każdy miał jeszcze chwilę dla siebie – ja poświęciłem ją na posiłek - standardowo banan i trochę izotonika, następnie toaleta przedstartowa, oddanie worków na przepaki Col de Rosa oraz Chamonix. Dodatkowo zafundowałem sobie wyciszenie i chwile medytacji przy dźwiękach „In the Wake of Poseidon” zespołu King Crimson. O 7.01 tłum 1600 biegaczy wystartował z placu Bocherel i podążał w kierunku Col Checrouit. Tam czekały na nas dwie nagrody – pierwsza to piękny słoneczny poranek, druga to bajeczny widok na masyw Mont Blanc.
To trochę symboliczny moment – bo wyłaniające się piękne widoki są wprost proporcjonalne do nasilającego się trudu biegu. Trasa TDS jest bardzo zróżnicowana - majestat gór, malownicze ścieżki, trasy wokół jezior, skalne urwiska, zejście przy starym zabytkowym młynie, czy końcowy odcinek z przejściem przez most nad wodospadem, który zapiera dech w piersiach.
Kiedy w kolejnym odcinku trasy tłum biegaczy zmierzał w kierunku Col Chavannes (2603 m.n.p.m.), zerwał się wiatr – to pierwszy moment, kiedy dało się odczuć nagłe zmiany termiczne. Większość uzbroiła się wówczas w „goretexy” lub nałożyła przynajmniej „rękawki”. I taka zbroja termiczna towarzyszyła nam aż do punktu odżywczego usytuowanego na przełęczy Św. Bernarda (znanej min z trasy kolarskiego wyścigu Tour de France oraz wydarzenia historycznego – władca Hannibal przemierzył tę trasę w 218 r p. n.e. ponosząc gigantyczne straty w swojej armii), które stanowiło zarazem przejście z ziemi włoskiej do francuskiej.
Tam też na biegaczy czekał „bogaty bufet” – zarówno dla wielbicieli słonych przekąsek – sery, wędliny, rosół, pieczywo, jak i słodkich specjałów. Do picia poza wodą dostępna była także cola. A to wszystko serwowane przez liczne grono woluntariuszy, którzy życzliwie wspierali zawodników. Warto w tym miejscu nadmienić, że czwartą część niemalże dwutysięcznego wolontariatu stanowi kadra managerska i dyrektorska firm oraz korporacji. Jeśli chodzi o strategię odżywczą w moim przypadku jest zgoła odmienna o tej maratońskiej. Zdecydowanie preferencje idą w kierunku przekąsek słonych, zaś słodkie żelki, czy batoniki energetyczne spożywam „na wynos” popijając wodą z camelbacka. Punkty odżywcze do 51 kilometra pokonywałem raczej szybko ograniczając czas posiłku do minimum i unikając pozycji siedzącej.
Związane to było także z dosyć napiętymi limitami czasowymi na pierwszych punktach kontrolnych. Początkowo zapas czasowy wynosił zaledwie 45 minut, który zdołałem sukcesywnie podbijać na każdym kolejnym etapie. Świadom byłem bowiem, że warto dla własnego bezpieczeństwa dotrzeć do przepaku na „Roselendzie” jeszcze przed zmrokiem. Jednak wcześniej należało się uporać z bardzo stromym podejściem na Passeur Pralognan, gdzie na odcinku ok. 11 kilometrów różnica przewyższeń wynosiła ok. 1400 metrów. W tych okolicach po raz pierwszy biegacze mieli okazję skorzystać z linii poręczowych.
Sprawność przemieszczania się była nader istotną umiejętnością, gdyż dawało się odczuć presję zawodników oczekujących na swoją kolej w obliczu wąskiego gardła. Nieco nerwowa atmosfera została dodatkowo spotęgowana przez widok helikoptera, który uczestniczył w akcji ratunkowej właśnie na tym odcinku. Kolejne 3 kilometry pokonywałem już w półmroku i skorzystałem z latarki czołowej. Spotkałem pewną Francuzkę, której dość często zdarzało się wbiegać w kałuże czy błotniste „pułapki” – zaproponowałem jej więc pomoc w zakresie doświetlenia drogi. Chociaż koleżanka nie znała angielskiego, staraliśmy się porozumiewać „na czuja” – generalnie utrwaliłem sobie kilka francuskich słów, które permanentnie przewijały się przez cały wyścig – Allez!, Bon Courage, Merci i A Gauche. Pobieżna znajomość zwrotów francuskich okazała się później sporą wartością dodaną – na każdym bufecie doświadczyłem naprawdę dużej dozy życzliwości i sympatii ze strony wolontariuszy, szczególnie kiedy zwracałem się do nich w ich ojczystym języku.
Dotarcie do punktu odżywczego i zarazem przepadku na 66 km to newralgiczny moment całego wyścigu. Tam wiele osób podejmowało decyzję co do dalszych losów imprezy. W obliczu nadchodzącej pory nocnej, ogromnego wysiłku i świeżo zapamiętanego niebezpiecznego odcinka trasy Col de la Forclaz, kuszące zdawało się być podjęcie decyzji o przerwaniu wyścigu. Z drugiej strony sama atmosfera skłaniała do zrelaksowania się i uciechy radosnymi chwilami pośród muzycznych brzmień, które właśnie rozbrzmiewały.
Ja nie dopuszczałem raczej opcji poddania się na tym etapie. Przypomniał mi się ów symboliczny moment podczas Biegu 7 Dolin, gdzie właśnie na 66 km wielu biegaczy zdecydowała się na zakończenie wyścigu. Tak jak i ostatnio byłem świadomy dużego zapasu czasowego w stosunku do wymaganego limitu. Zresztą w wielu momentach wyścigu wracałem myślami do B7D, gdyż był to mój debiut na górskim dystansie ultra i to od razu z wielkim rozmachem.
Z kimkolwiek zdarzało mi się rozmawiać na temat zdobytych punktów kwalifikacyjnych – każdy potwierdzał, że bieg ultra w Krynicy, to musi być solidna podstawa do startu w wybranym biegu w ramach UTMB, bowiem 100 km dystansu i 4500 m przewyższeń robi wrażenie.To jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, iż TDS jest "w zasięgu" amatora, który bardzo solidnie przeszedł cykl treningowy w zakresie biegów długich i podbiegów. Dlatego też wróciłem do rzeczywistości – w prawdzie kryzysu nadal nie odczuwałem, ale trzeba było się przygotować do nocnej zmiany.
Noc była bardzo ciekawa i tajemnicza. Właściwie większość czasu widać było poświatę czołówki rozpraszającą się we mgle lub strumień światła padający na wydychane powietrze. Ciekawym momentem było każdorazowe odkrywanie głębi wielkich przestrzeni – tam gdzie moje skromne 100 lumenów nie sięgało, czasami ktoś inny wrzucił taką wiązkę światła, że było jasno jak za dnia. W nocy jednak nie zawsze wszystko powinno być dokładnie widoczne – tylko bez skojarzeń proszę! Cały urok biegu tkwi właśnie w odrobinie tajemniczości zabarwionej aurą niepewności. Grunt to nie spoglądać zbyt daleko – nie wypatrywać szczytu, ponieważ odległe światła czołówek innych biegaczy obnażają dystans dzielący ich nawzajem.
W okolicach Col du Joly napotkałem coś w rodzaju nocnej fatamorgany. W pewnym momencie wydawało mi się, że punkt odżywczy jest już na wyciągnięcie ręki – mocne oświetlenie, głośna muzyka wzmagały głód i pragnienie, niemalże czuć było zapach jedzenia. Po około półgodzinnym biegu okazało się, że droga do niego jest znacznie bardziej kręta i zawiła, niż przypuszczałem, nawet w najczarniejszym scenariuszu – prowadziła długimi ścieżkami dokoła doliny, zaś niekończący się szlak wytyczały światła czołówek prowadzących biegaczy.
Około godziny 6.30 dotarłem do Les Contamines. Tam ze względu na ból kręgosłupa musiałem na chwilę się położyć. Po niespełna kwadransie byłem w stanie już normalnie funkcjonować, no może trochę nadużywam słowa „normalnie”. Cała doba spędzona w górach daje się we znaki w każdym zakątku ciała – jeśli ból ustąpi w jednym miejscu, z pewnością ujawni się w drugim.
Nie inaczej było w moim przypadku – po kilku kolejnych kilometrach podbiegu na Chalets du Truc, musiałem założyć bandaż na lewe kolano. Ból był nie do zniesienia. Chociaż wizualnie całe ciało wydawało się spójne – to jednak wyczuwałem jakieś braki, że jestem niekompletny, i żadne słowa nie byłyby w stanie tego opisać. Pomyślałem, że chętnie oddałbym się medytacji choćby na moment i właśnie w tym momencie przebiegł koło mnie Japończyk także z obandażowaną nogą, który powiedział krótko nieco łamaną, acz zrozumiałą angielszczyzną – „Nie martw się, jakoś damy radę, trzeba tylko bardziej kontrolować kroki.” Nie byłem mu w stanie w tamtym momencie dotrzymać tempa, ale poczułem się zdecydowanie lepiej.
Ostatni szczyt jaki należy pokonać to Col de Tricot. Jest jak cały ten bieg – malowany pełną paletą emocji – piękny, ciekawy, magiczny, trudny, szalony, przerażający. Żadne cyfry nie odzwierciedlają faktycznego trudu trasy – ani 119 km dystansu, ani 7250 m przewyższeń. To przede wszystkim układ podbiegów, zbiegów, ich stromy kąt nachylenia i długość – nawet do kilkunastu kilometrów jednorazowo. Do tego dochodzi wysiłek na dużych wysokościach i mniejsza ilość tlenu, trudne podłoże, często grząskie, obłocone, kamieniste, co stanowi nie lada zagrożenie, zwłaszcza przy stromych urwiskach. Nie wspominając już o dużej amplitudzie temperatur, zwłaszcza między dniem i nocą. Poszczególne elementy można spotkać na wybranych trasach biegowych w kraju, ale sumarycznie i tak nie są w stanie oddać tego co można przeżyć podczas tejże imprezy biegowej w Alpach.
I tak około 8.30 wraz z kolegą z Francji – Jean’em spoglądaliśmy na ostatni do pokonania szczyt, na który wiodła kręta ścieżka – na wprost podejście byłoby raczej niemożliwe. Nasunęła nam się wówczas tylko jedna myśl „Neverending story”. Rozpoczęliśmy jednak kolejną godzinę mordu i utraconej energii, trzymając się kurczowo myśli, że to już ostatni szczyt, który pokonujemy w ramach tej trasy, starając się z kolei zapomniec o czekających nas trudach.
Finalny odcinek zaś to czysta poezja biegania trailowego – sporo krótkich (w porównaniu z dotychczasowymi warunkami oczywiście), lecz bardzo stromych podbiegów i zbiegów, przejście przez most wiszący nad górskim wodospadem i stosunkowo szybki przełajowy 8 kilometrowy odcinek z Les Houches do Chamonix. Ostatni kilometr szczególnie zapadł mi w pamięci, kiedy biegnąc niemalże sprintem po deptaku w Chamonix wypatrywałem moich najbliższych. Na odcinku ostatnich 200 metrów podbiegła do mnie córka i razem dumnie przekroczyliśmy linię mety, trzymając flagę narodową.
Odbierając kamizelkę finiszera, nie mogłem powstrzymać wzruszenia. Dla każdego ten zielony gadżet miał wymiar symboliczny – naznaczony nieskończoną ilością wylanego potu podczas realizacji jednostek treningowych, licznych kontuzji, otarć, krwawiących ran, a przy tym wielu, wielu wyrzeczeń… które tu na mecie przerodziły się w euforię, radość i satysfakcję z osiągniętego celu wydającego się jeszcze niedawno być poza zasięgiem możliwości.
Pozostałych wrażeń nie da się ująć w słowach – bo można spróbować opisać maraton komuś kto zaliczył bieg uliczny na dystansie 10 km, ale imprezę takiego formatu trzeba po prostu samemu doświadczyć, żeby zrozumieć jej sedno. Można się zastanowić co decyduje o sukcesie ukończenia takiego biegu – myślę, że poza ciężkim, wieloletnim treningiem jest to także zamiłowanie do samotności, umiejętność automotywacji, obcowania ze swoimi myślami, i co najważniejsze świadomość, że na mecie czeka na nas ktoś najważniejszy w życiu.
W tym miejscu chciałbym zadedykować ten ogromny wysiłek, oraz część życia, którą poświęciłem dla realizacji marzeń sportowych, moim najbliższym – żonie i córce, które były cały czas przy mnie i dzielnie wspierały, a także tym którzy wierzyli w sukces tego wyczerpującego przedsięwzięcia.
Kiedy o tym wszystkim myślałem, gdzieś w głębi duszy ciągle jeszcze brzmiały znajome dźwięki i słowa piosenki, którą rozkoszowałem się tuż przed startem – dokładnie 30 godzin i 5 minut temu:
„I am the ocean
lit by the flame,
I am the mountain
Peace is my name,
I am the river
Touched by the wind,
I am the story
I never end”
King Crimson “In the Wake of Poseidon, Peace – A Beginning”
Rafał Ławski, Ambasador PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój