Warszawa: Rekruci wylewali siódme poty na Służewcu [ZDJĘCIA, WIDEO]

„Ale Hardcore” westchnął jeden z uczestników Runmageddonu próbując pokonać kolejną ścianę ustawioną na trasie biegu. Chyba myślami wybiegał już do listopadowej edycji imprezy, bo to z czym się zmagał w danej chwili, nosiło „ledwie” podtytuł Rekrut.

W sobotę Tor Wyścigów Konnych na Służewcu wypełnił się osobami które liczyły na to, że dostaną solidny wycisk i chociaż ukończą bieg skonani, to będą szczęśliwi z dotarcia, mimo przeciwności, do mety. Dramaturgii biegowi ekstremalnemu mogła nadać jeszcze pogoda, wszak deszczowy i wietrzny to niemal literacki krajobraz, pasujący do takiej rywalizacji. Pierwszego dnia imprezy (druga tura rywalizacji – jutro) na niebie nie było jednak ani jednej chmury. Mocno święcące słońce dawało się we znaki.

Kibice blisko zawodników

W porównaniu z kwietniową imprezą tym razem kibice zostali wpuszczeni na tor i z bliska mogli przyglądać się rywalizacji. Część osób wykorzystała to by zapoznać się z przeszkodami. Rodziny przechadzające się po tak wielkim terenie, odpoczywające w cieniu drzew lub koledzy rzucający piłką, nadały imprezie sielskiego klimatu. Można było zapomnieć, że tuż obok trwa zacięta rywalizacja i ktoś w tym momencie może spada z przeszkody lub wdrapuje się na kolejne utrudnienie.

Dla niektórych uczestników dzisiejszej tury Runmageddon Rekrut był... pierwszym startem na zawodach w życiu. – Nie zaczynałam od biegów ulicznych, bo bieganie samo w sobie jest nudne. Nie jestem dobra w bieganiu, bo po prostu nie chce mi się tego robić. Wybrałam tę imprezę dlatego, że będą przeszkody i będzie trochę atrakcji – oznajmiła jak gdyby nigdy nic Joanna z Warszawy.

Legalne taplanie

Ale nie zabrakło też miłośników biegów ekstremalnych, którzy z niejednego przygodowo-przeprawowego chleba już jedli. – Bardzo lubię takie nietypowe biegi. Startowałem w Biegu Środkiem Świdram czy ostatnio w Men Expert Survival Race. Niestety nie brałem udziału w pierwszym Runmageddonie, bo termin imprezy kolidował mi z obowiązkami. Jednak takie imprezy, gdzie można się umorusać to jest bardzo ciekawa rzecz. To doładowuje moje baterie. Dodatkowo tu można legalnie taplać się w błocie, bo gdzie indziej to by powiedzieli, że jestem wariatem – tłumaczył z uśmiechem, jeszcze przed biegiem, Paweł z Warszawy.

Runmageddonowa wenta dla Bartka

Wśród rekrutów spotkaliśmy też europarlamentarzystę Bogdana Wentę. Były trener reprezentacji Polski w piłce ręcznej oraz były gracz takich klubów jak FC Barcelona, wspierał wraz z rodziną charytatywną akcję „Biegnę żeby Bartek mógł biegać”.

– Ta impreza jest przykładem na to, że można zrobić coś dla siebie i w ten sposób komuś jeszcze pomóc. Moja żona i syn biegamy, żeby Bartek mógł biegać. Chłopiec wymaga ciągłego wsparcia. Zastanawiam się jednak, jak ja przeżyję ten bieg, bo oglądałem kilka filmów z poprzedniej edycji. Rozmawiałem z organizatorami i pierwsze moje pytanie dotyczyło limitu czasowego. Mam nadzieję, że dotrę na metę. O rodzinę się nie martwię, bo to sprawnie fizycznie osoby. Ja ostatnio zaniedbałem się w tym kierunku. Jednak najważniejsze jest, żeby pomagać a przy okazji robić coś dla siebie – opowiadał nam Bogdan Wenta.

Start na oczach tłumu

Start podzielony był na sesje. Pierwsza wyruszyła na trasę o godzinie 11:30. Zawodnicy z numerami startowymi wypisanymi na ciele, tak jak w kwietniowej edycji Runmageddonu ruszali z boksów dla koni wyścigowych. Tym razem jednak start ustawiony był przed trybuną główną, a nie z boku toru, co połechtało zapewne ego startujących (i bardzo dobrze!). Kolejne grupa biegaczy ruszały co pół godziny, aż do godziny 15:00. Uczestnicy mieli do pokonania 6 km. Na tym dystansie ustawiono ok. 32-33 przeszkody.

Woda jak balsam na rozgrzane ciało

Po ok. 200 metrach na biegaczy czekała pierwsza przeszkoda, czyli „żywopłot”. Po jej pokonaniu - trzy rulony z siana ustawione blisko siebie. Następnie dla ochłody uczestnicy zbiegali w najdłuższy zacieniony fragment trasy między drzewami. Tam czekały takie atrakcje jak podbieg pod nasyp oraz czołganie pod zasiekami. Ten „las” był chyba najbardziej tajemniczym miejscem na trasie. Z oddali nie widać było co się kryje między drzewami. Co chwilę jednak dobiegały stamtąd tylko okrzyki.

Najwięcej przyjemności uczestnikom sprawiały wszystkie przeprawy przez wodę. Mimo, że nie była ona najczystsza, to działała kojąco jak balsam na rozgrzane ciało. Chociaż utrudnienie polegające na przenoszeniu worków w stawie mógł sprawić trochę problemów, zwłaszcza niższym osobom, to jednak nikt nie narzekał.

Team work i kreatywność...

Kreatywność uczestników często zaskakiwała. W przypadku „Tarzana” czyli przejściu na rękach w zwisie, niektórzy wskakiwali na przeszkodę i pokonywali ją górą, zarabiając cenne sekundy. Niektórzy wybierali też przeprawę wpław. Koledzy brali zaś na barki swoje koleżanki, żeby pomóc im pokonaniu w pokonaniu wodnej przeszkody. Na wszystkiego rodzaju ścianach osoby nieznajome służyły „nóżką” lub wciągały kolejnych biegaczy.

Przed samą metą, gdy już wszyscy myśleli o pamiątkowych nieśmiertelnikach i czekającym piwie (tym bezalkoholowym :) czekała jeszcze jedna stroma ściana, czyli prawdziwy Mount Everest. Zmęczenie, kąt nachylenia oraz mokre ubrania sprawiały, że trudno było pokonać to ostatnie utrudnienie. Tu nie było już łańcuchów jak w przypadku innej przeszkody nazwanej swojsko „Deptaniem Szałasu”. Osoby które dostawały się na górę podawały rękę kolejnym. Niestety czasami ciała były zbyt śliskie, by się utrzymać i jedno podejście nie wystarczało. Jednak nikomu nie można odmówić pasji oraz zaangażowania w dążeniach do wdrapania się na szczyt.

Bez kondycji nie ma zabawy

Po biegu każdy mógł czuć wiele satysfakcji z tego że pokonał ten poligon na Torze Wyścigów Konnych. Super było to, że przy przeszkodach trzeba było współpracować z innymi osobami. Czasami poczekać, aż ktoś poda rękę lub linę. To, że działało się razem a nie tylko samemu, parło do przodu było najbardziej interesujące. Biegłam z kolegą, ale na bieżąco tworzyły się też nowe grupy. Moje przygotowania do tej imprezy? W zeszłym tygodniu trzy razy po 3 km powiedziała z uśmiechem po biegu Ewa z Warszawy.

Na mecie spotkaliśmy także Andrzeja, który uczestniczył w kwietniowej edycji Runmadedonnu. – Biegło mi się fatalnie. Niestety moja kondycja jest bliska zeru. Reprezentuję AZS Warszawa i hasło Atmosfera Zabawa Sport, jednak najbliżej mi do atmosfery i zabawy. Impreza jest bardzo udana, a ten bieg bardziej mi się podobał niż poprzedni. Było więcej przeszkód i były one ciekawsze. Dodatkowo dopisała pogoda, bo w kwietniu było pochmurno – opowiadał na mecie.

Przede wszystkim zabawa. Dla wszystkich

Z imprezy również zadowolony był dyrektor Runmageddonu. – Jeśli chodzi o atrakcyjność trasy, to jest to impreza wybitna. Start przesunęliśmy, żeby był ciekawszy dla kibiców. Dodatkowo zaprosiliśmy ich na tor, co już samo w sobie jest atrakcją. Tym razem nie było przeszkody linowej. Gdy startowała pierwsza edycja to myśleliśmy, że nikt jej nie pokona. Dokonało tego 13 osób na 700 osób, a to za mało, żeby nazwać to atrakcją dla wszystkich uczestników. Musimy zostawić sobie coś na listopadowy bieg Hardcore – podsumował Jaro Bieniecki.

W niedzielę druga część zmagań rekrutów. Pierwsza sesja wystartuje o godzinie 10:00.

Tak było dziś na Służewcu:

txt & fot. RZ

video: GR