"Wiedziałem, że muszę tu wrócić". Bartosz Mazerski o triumfie w Baikal Ice Marathon

  • Festiwal biegowy

Bartosz Mazerski ma już na koncie dwa zwycięstwa w ekstremalnych zimowych maratonach. Trzy lata temu triumfował na Antarktydzie, teraz nie miał sobie równych w Baikal Ice Marathon (czas 2:53.26). - Po złamaniu nogi rok temu czułem, że muszę wrócić na Bajkał i jeszcze raz spróbować. Nie spodziewałem się, że uda się także wygrać - mówi naszemu portalowi.


 
Dopiął pan swego. Rok temu nawet nie zdołał wystartować w Baikal Ice Marathon, a teraz go wygrał.

Bartosz Mazerski: Tak. Niestety dwa dni przed maratonem złamałem nogę. Czułem się jakby mi pękła nie tylko noga, ale i serce. Powiedziałem sobie, że muszę tu wrócić i wróciłem. W dodatku udało mi się wygrać, bijąc rekord trasy, więc jestem bardzo szczęśliwy.
 
Dlaczego akurat maraton na Bajkale?

10 lat temu w byłem Domu Sybiraka w Szymbarku na Kaszubac, gdzie obaczyłem niesamowite zdjęcia jeziora o rożnych porach roku. Zamarzyłem sobie, żeby tam pojechać. Dowiedziałem się, że tam również organizowany jest maraton. Napisałem do organizatorów, zaprosili mnie i udało się pojechać.
 
Rok temu wygrał inny Polak Piotr Hercog. Spodziewał się pan, że w tym roku to pan zdominuje ten bieg?

Nie, ale widać tak musiało być. Rok temu nie mogłem pobiec, ale zawodnikom nie zazdrościłem. Warunki były bowiem wybitnie niesprzyjające. Wiało, było dużo śniegu. O tym jak było ciężko świadczy choćby czas - 3h50'. Ja się nie boję wiatru i zimna, ale nie lubię biegać w piachu czy biegu po kostki.

Teraz jakie były warunki?

Bardzo dobre. Temperatura około minus 7 stopni Celsjusza, nie za mocny wiatr, śnieg o grubości 2-3 centymetry, momentami może z pięć. Lód był nierówny. Gospodarz, zresztą pochodzenia polskiego, Edward Radkowski, u którego mieszkaliśmy w wiosce buriackiej Bolszoje Gołoustnoje powiedział nam, że niedawno była odwilż, potem znów złapał mróz, w efekcie lód popękał i powychodziły wybrzuszenia. Trzeba było być skoncentrowanym. Źle ustawiona noga mogła doprowadzić do nieprzyjemnej kontuzji. Były też szczeliny w lodzie, trzeba było biegać po deskach, choć sędziowie sugerowali, żeby po nich przechodzić.

Wracając do noclegów. Mieszkałem w tym samym miejscu co rok temu z Darkiem Kiełbasą i Darkiem Jakubowskim. Oni mieli to szczęście, że mogli wówczas wystartować i zajęli bardzo dobre 4. i 18. miejsce. Przy okazji bardzo chciałbym ich pozdrowić.


 
I my serdecznie pozdrawiamy. Spodziewał się pan, że pobije rekord trasy?

Początkowo nastawiałem się na 3.05, ale już podczas truchtu przed przełożonymi o półtorej godziny zawodami czułem moc. Jak zacząłem pokonywać kilometry w czasie 4.10-4.15 poczułem, że może wyjść rekord trasy, gdyby mi się tak dobrze biegło do końca. Na mecie półmaratonu miałem czas 1:28. Wtedy przyspieszyłem, choć zdawałem sobie sprawę, że jeszcze druga połowa i wiele może się wydarzyć - kolki, skurcze, wiadomo. 

O rekord trasy zacząłem walczyć około 35. kilometra, będąc ciągle około minuty w tyle. Ostatnie kilometry biegłem jednak w czasie 3.50-3.45. Wtedy urwałem tę minutę z rekordu trasy. Na ostatnich siedmiu kilometrach postawiłem wszystko na jedną kartę, choć nawet nie do końca wiedziałem ile ten rekord wynosi - 2:54 czy 2:55. Najważniejsze, że się udało. Gdybym jeszcze mógł urwać 30 sekund na kilometrze, a niewykluczone, że dałbym radę, być może udałoby się zejść nawet do 2h30'.

Od 35. kilometra było widać metę, ponieważ obok niej stoi ogromny hotel. Wiedziałem, że muszę wykrzesać resztkę sił. To był spory wysiłek, także dla ducha. Czas uciekał, a trzeba przyspieszać i dawać z siebie wszystko. Lubię ten stan.


Jak pan się czuje z rekordem jednego z najtrudniejszych maratonów świata?

Mam do siebie dużo samokrytyki, ale uważam, że to bardzo duży sukces. Szkoda, ludzie już go umniejszają, twierdzą że nie było dobrych rywali, skoro przybiegłem na metę 10 minut przed innymi. Znam wielu świetnych maratończyków, którzy niczego jeszcze nie wygrali. Trzeba pamiętać, że każde zwycięstwo to ogromny sukces, liczą się treningi, dyspozycja dnia, wiele rzeczy może się nie udać. Tu nie było listy startowej, nie było wiadomo kto będzie startował, z jakim czasem, człowiek nie wie czego może się spodziewać.

Szkoda też, że mój sukces był w cieniu tragedii. Rosyjski biegacz zmarł bowiem na 39. kilometrze, ledwie 2 kilometry przed metą. Nawet nie wiem z jakiego powodu.
 
Sprzęt się sprawdził?

Tak. Najważniejsze były chyba okulary. Miałem takie zwykłe biegowe i się sprawdziły. Narciarskich gogli nie potrzebowałem, może byłoby inaczej gdyby była zamieć. Na trasie bez okularów człowiek by oślepł. Nie dość, że świeciło ostre słońce, to jeszcze odbijało się od śniegu niesamowicie rażąc. Jak przez chwilę biegłem bez okularów to mnie oczy zaraz zaczęły boleć i nic nie widziałem.


 
Nie ślizgał się pan? Jakie zabrał obuwie?

Miałem Asicsy Fuji Sensor z kolcami i bardzo dobrze się sprawdziły. Rok temu zabrałem Inov-8, w ogóle się nie sprawdziły, nie było przyczepności. Teraz zamówiłem Asiscy z Niemiec w piątek tuż przed wylotem, przyszły w poniedziałek, ale okazało się, że były pół numeru za małe. To była ostatnia para, innych nie było. Na szczęście szewc je jakimś cudem rozciągnął i były idealne. Przyczepność miałem super.
 
Zwykle maratończycy nie zakładają na zawody nowych butów, tylko biegają w starych, rozchodzonych. Nie obawiał się pan obtarć?

Przed startem trochę je rozbiegałem i tyle. Buty się sprawdziły, podobnie jak sprzęt, który otrzymałem od sponsorów technicznych - miałem bardzo dobrą bieliznę termiczną Brook Beat i zegarek Polar. Na początku byłem przygotowany, żeby biec w dwóch parach skarpet, ale pomyślałem, że jak wyjdzie słońce będzie za gorąco, zostawiłem więc kompresy i leginsy. Na początku było trochę zimno, ale potem się rozgrzałem.
 
Zamarzła panu maska?

Nie, tylko koło siódmego kilometra zamarzły mi bidony z izotonikiem. Zostawiłem je na mecie półmaratonu. Po Bajkale biegłem z trzema żelami, które po 15. kilometrze zażywałem co 10 kilometrów. Zabrałem pięć, ale stwierdziłem, że za dużo to waży i je zostawiłem na starcie. Żele robiły się gęste, ale nie zamarzły.
 
Odmrożenia?

Nic poważnego, tylko palce i części intymne sobie lekko odmroziłem (śmiech). Jak wspomniałem, start został przesunięty o półtorej godziny z 9.30 na 11, opiłem się kawy i wody i potem musiałem zatrzymywać na trasie, żeby się załatwić. Wtedy, owszem, zrobiło się nieprzyjemnie.


 
Przygotował pan jakąś specjalną taktykę, czy po prostu pobiegł przed siebie?

Taktyka była wytrzymać i zobaczyć na co stać rywali, sprawdzać jak reaguje organizm. Po półmaratonie rywale nie wytrzymali, ja biegłem swoje i jeszcze zacząłem przyspieszać, a rywale zostali. Jak pojawiało się zmęczenie była to dla mnie dodatkowa motywacja. Jak się biegnie dobrze i są siły to te kilometry same schodzą. Rok temu w Australii w mistrzostwach świata mastersów w Perth podczas upału byłem średnio przygotowany i w końcówce każdy kilometr był dla mnie wiecznością.

Dopasował pan dietę? 

Generalnie szczególnej diety nie stosuję. W ostatnim tygodniu jadłem więcej makaronów. Do tego, kurczaki, ryby, dżem. Była pasta party w hotelu, bolognese, dzień przed startem i dzień po mieszkaliśmy bowiem w hotelu. Standardowo.


O czym pan myślał na trasie, co czuł?

Myśli krążyły. Czasem zdrowaśkę zmówię i czuję wtedy pomoc z góry. Ale przede wszystkim trzeba być skoncentrowanym na trasie, baczyć na nierówności, pilnować, żeby się nawadniać i uzupełniać żele energetyczne. Zadawałem sobie też pytania egzystencjalne. Zastanawia mnie dlaczego rok temu złamałem nogę, a teraz pogoda mi sprzyja i mam szansę na rekord trasy.


 
Bał się pan, że lód pęknie?

Jest zawsze taka obawa, ale ufaliśmy organizatorom, którzy informowali nas jakie są warunki, gdzie są szczeliny.
 
Jakieś nieprzyjemne zdarzenia były?

Był jeden zgrzyt. Ja za zwycięstwo otrzymałem duży puchar, dyplom, ale pozostali zawodnicy mogli być rozczarowani. Rok temu były pamiątkowe medale, a teraz tylko koszulki. To zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę, że startowe wynosiło aż 560 euro. Moim zdaniem, i chyba nie tylko, to lekkie przegięcie. 

A coś pana zaskoczyło?

Zupełnie inaczej sobie wyobrażałem standard życia w Rosji. Sklepy dobrze zaopatrzone, ale ceny wysokie, chyba nawet wyższe niż w Polsce. Tam wcale nie jest tak tanio jak by się mogło wydawać. Nie ma też aż takiej biedy, Ludzie średnio zarabiają na nasze około dwóch tysięcy złotych.


 
Jakie kolejne plany startowe?

Najbliższy maraton pokonam 3 maja, nie taki jak po Bajkale, ale znacznie bliższy mojemu sercu. Organizujemy I Sztumski Maraton Dolnego Powiśla. Mamy ścieżkę pieszo-rowerową wokół naszego jeziora, jest cała oświetlona, choć akurat start jest o godz. 10. Walory naturalne są wyjątkowe - woda, lasy, naprawdę pięknie. Wszystkich chętnych serdecznie zapraszamy.
 
Planuje pan jakieś maratony ultra?

Nie, nie ciągnie mnie do nich. Miałem kłopoty z serduchem, kiedyś startowałem w upale i mój organizm bardzo źle to zniósł. Dlatego też teraz raczej unikam takich zawodów, wolę chłodniejsze klimaty i standardowy dystans 42,195 km.
 
Wystarczy panu tyle adrenaliny?

Tak, byle czas płynęła. Przyjaciele mówią, że ciągle jej potrzebuję, żeby coś się działo wokół. Nie uprawiam sportów ekstremalnych, ale moim marzeniem jest choćby skok spadochronem, czy posiadanie motoru, ale nie jakiegoś ścigacza. Cały czas się skupiałem na bieganiu, które zabiera dużo czasu - w każdy weekend jak nie treningi to zawody.
 
Sztum jest znany przede wszystkim z Zamku Krzyżackiego i zakładu karnego. Jest pan nową atrakcją rodzinnego miasta.

Nie. Zawsze staram się promować Sztum jak mogę. Zawsze biegnę z flagą. Mamy nowy stadion lekkoatletyczny. Śmieję się, że to mekka dla biegaczy z Pomorza, przyjeżdżają bowiem ludzie przyjeżdżają z Malborka, Kwidzyna, Elbląga. Biega też wielu mieszkańców Sztumu.


 
Uczy pan wf-u w Szkole Podstawowej nr 2 w Sztumie. Uczniowie są dumni z pana nauczyciela?

Na pewno. Ja też jestem dumny, że mogę tu pracować z ojcem, który uczy geografii, zresztą to jest szkoła, do której sam chodziłem, moja mama w niej pracowała. To rodzice zaszczepili mi pasję do biegania i podróżowania. Tata jest trenerem, również nauczycielem geografii. Mama też. Od 10. roku życia biegałem, chciałem pokonywać maratony. Pierwszy ukończyłem w 2001 roku w wieku 25 lat w Warszawie i go zresztą wygrałem, z czasem 2:24.45. 

Zawsze też mnie fascynował świat. Się śmieję, że ja szukałem różnych biegów, one szukały mnie. Tak było choćby w Korei Północnej czy w Casablance. Koledzy raz spytali mnie czy chciałbym pobiec w Korei Północnej, bez chwili wytchnienia powiedziałem: Tak. Pomógł mi również poziom, który osiągnąłem. Jak zrobiłem życiówkę 2:18.25 we francuskim La Rochelle to mnie organizatorzy zaczęli zapraszać. Grzechem byłoby nie skorzystać. Takie półzawodowe bieganie to wspaniała sprawa.
 
Brakuje panu startu w maratonie rozgrywanym Ameryce Południowej, żeby zdobyć Koronę Maratonów Ziemi. Kiedy zrealizuje pan ten cel?

Planuję w przyszłym roku, ale nie chcę zdradzić gdzie. Już poczyniłem pierwsze przygotowania.
 
Rozmawiał DZ