"To był dla mnie wyjątkowy weekend biegowy – z kilku względów."
O „swoim” ORLEN Warsaw Marathon pisze Rafał Ławski, poznański Ambasador Festiwalu Biegowego.
Bieg „na zaliczenie”
Jeszcze dwa miesiące przed zapowiadającym się obiecująco narodowym świętem biegania wszystko wskazywało, że nie będzie mi dane wziąć w nim udziału. Myślami raczej uciekałem o jeden tydzień później. Z marną formą sportową i dużym apetytem zdecydowanie bliżej mi było do biesiady przy wielkanocnym stole i do malowania pisanek. Końcówka zimy oraz przedwiośnie poprzedzone były obfitym okresem chorobowym – ospa, grypa, angina. Nie mówiąc o przerwach w bieganiu – ba, nawet rzec by można, że w toku różnych perturbacji zdrowotnych znalazły się przerwy na treningi.
Gdyby to był mój maratoński debiut, to z pewnością bym spasował i zaczął myśleć o maratonie jesiennym. Jednak maratoński staż pozwolił mi przypuszczać, że dam radę, lecz będzie to raczej bieg „na zaliczenie” aniżeli na konkretny planowany wynik. Ze średnim dystansem rzędu 35 km tygodniowo przecież w ogóle nie powinno się przystępować do zmagań maratońskich.
Już w samej strefie startowej marzyłem o znalezieniu się po drugiej stronie barierki tam gdzie ośmiotysięczny tłum oczekiwał na start w biegu na 10 km. Chętnie bym oddał nawet przyzwoity pakiet startowy od sponsora, choć czapeczka, plecak i koszulka w czerwonych barwach to całkiem fajny zestaw gadżetów dla każdego biegacza.
Na pocieszenie spojrzałem na majestat Stadionu Narodowego i otaczającą go wioskę maratońską – choć w tym przypadku bardziej adekwatną nazwą dla tej ogromnej infrastruktury byłaby metropolia maratońska, której wyposażenie imponowało nie tylko swą wielkością, ale także i jakością, o czym można było się przekonać zarówno przed startem jak i po przekroczeniu lini mety. Bo przecież nie często spotyka się w tak dużych przedsięwzięciach biegowych czyste, schludne kabiny prysznicowe, i to na dodatek bez kolejek – przynajmniej tak było jeszcze ok. 13.00.
Krajobraz w barwach narodowych
Spojrzenie na błonia Stadionu Narodowego napawało mnie optymizmem, tym bardziej gdy uświadomiłem sobie fakt, że jeszcze tego popołudnia z dużym prawdopodobieństwem będę miał okazję świętować z medalem na szyi oraz ciepłym posiłkiem. Szukając dalszych pozytywów spojrzałem na niebo, gdzie wbrew wcześniejszym zapowiedziom niebo nie zwiastowało żadnych przykrych niespodzianek.
A i wiatr nie dawał zbyt bardzo znać o sobie. A cały urok imprezy wzbogacony był o dawkę pozytywnej atmosfery panującej zarówno wśród kibiców jak i oczekujących z euforią na start biegaczy. Chwila skupienia i start – najpierw honorowy powoli i z dużą ilością pozdrawiających się biegaczy z obydwu stron i zmierzających w przeciwnych kierunkach – w koszulkach z jednej strony przeważnie białych z drugiej zaś czerwonych. Rozległy tłum biegaczy ubranych w barwach narodowych dopełnił krajobrazu na błoniach Stadionu Narodowego. W końcu jednym z haseł przewodnich to narodowe święto biegania.
Punktualnie o 9.30 ze strefy różowej lub sponsorskiej „Radia Trójka”, jak kto woli (każda strefa miała swoją barwę i sponsora) wystartowałem i ja, mimowolnie podsłuchując rozmów innych biegaczy. Zarówno takich dla których był to debiut maratoński, jak i tych, co podobnie jak ja zaliczają kolejny bieg maratoński – choć w przypadku maratonu należy podkreślić że każdy nich jest wyjątkowy, niepowtarzalny, na swój sposób nieprzewidywalny i stanowi podjęcie wielkiego trudu i bolesnego wyzwania. Tak i tym razem oczekiwałem dobrego treningu dla ducha i kolejnej próby charakteru mojej osobowości.
Maratoński Orzeł
Dla innych tak jak np. obecnego mistrza polski w maratonie – Henryka Szosta, miał charakter egzaminu poprawkowego. Z resztą to bardzo udana i spektakularna sesja poprawkowa – jak się okazało na mecie biegu. Wynik lepszy niż czas zwycięzcy sprzed roku w I edycji OWM – Etiopczyka Sisay Lemma Kasaye – 2:09:02. Dla takich chwil warto czekać cały rok. To niesamowite, że magiczne 2 godziny 8 minut i 55 sekund to owoc całorocznej ciężkiej pracy sportowca – i uwieńczenie ogromnego codziennego wysiłku.
Wg oficjalnych informacji p. Henryk jest żołnierzem w Zespole Sił Powietrznych. Z całą pewnością możemy być dumni, że mamy takiego maratońskiego orła, który potrafi frunąć przez cały maraton ze średnią prędkością nieco ponad 3 minuty na kilometr. To robi ogromne wrażenie, a dla niejednego ambitnego amatora owe 3 minuty to byłby wymarzony wynik choćby na jeden kilometr. Dla mnie na chwile obecną absolutnie nieosiągalny.
Przypływ mocy
Do tegorocznej edycji przystąpiłem zupełnie bez stresu, ze skromnymi założeniami przedstartowymi. Utwierdziłem się jeszcze bardziej w tym przekonaniu już na początku biegu, gdy pacemakerzy na 3:15 śmignęli przede mną jak rakiety. Jak widać długa przerwa w bieganiu ma w szczególności negatywny wpływ na prędkość. A przecież zaledwie rok temu wynik maratoński na 3:15 to stanowiłby dla mnie komfortowe tempo biegu.
Nie miałem jednak pewności, czy ucierpiała w równym stopniu moja wytrzymałość. Będąc świadomym dużego kilometrażu, który pokonałem przez blisko siedem sezonów biegowych. Pierwszą piątkę pokonałem bardzo asekuracyjnie w 25 minut. Po kolejnych, które przebiegłem nieco szybciej poczułem przypływ mocy. Bardzo ostrożnie pokonywałem podbiegi – szczególnie ten krótki ale dosyć stromy przy ul. Idzikowskiego. Skróciłem krok i nieco zwolniłem, ale w tym czasie wyprzedziło mnie sporo osób, którzy w przypływie euforii narzucili mocne tempo. Straty na podbiegu zanadto nie odczułem, gdyż po kolejnych 2 kilometrach stawka się ponownie wyrównała. W tym czasie na płaskim odcinku trasy można było spokojnie zwiększyć częstotliwość, a przy lekkich zbiegach nawet nieco wydłużyć kroku.
Magiczna ściana
Odcinek aż do około 30 kilometra zdawał się być nieco monotonny. Jednostajne tempo, zanikające stopniowo pogawędki między biegaczami, coraz głośniejszy oddech współtowarzyszy, i nadal nikt nie porywa się „do ataku” . Jedyną zmianą jaką zauważyłem to serwowane w punktach odżywczych banany w skórkach. A jeszcze przed półmetkiem niestety było mniej higienicznie, a całkowicie obrane banany w kartonach przypominały wyglądem i smakiem naturalny budyń bananowy.
Jeśli chodzi o stronę biegową – to starałem się realizować mój ulubiony BNP, czyli wg terminologii Jurka Skarżyńskiego bieg z narastającą prędkością, ale bardzo dyskretnie. Urywanie choćby 1-2 sekund na każdy pozostały kilometr stanowiło dla mnie niebywały sukces. Trzeba uważać tylko po trzydziestym kilometrze na ów symboliczną ścianę. Mnie udało się przebyć trudny moment w okolicach 35 kilometra bez większych trudności.
Magiczną ścianę przebiłem niemalże kilofem i to z wielkim hukiem. We wcześniejszych maratonach, które pokonywałem z większą prędkością przelotową czasem czułem, że właśnie w takim momencie mam do dyspozycji co najwyżej młoteczek do wbijania pinezki w styropianową płytę. Tym razem tę psychologiczną barierę pokonałem zupełnie bezproblemowo.
Ostatnie kilometry w maratonie biegnie się głównie „głową” – najczęściej wyobrażam sobie pozostały dystans za pomocą wizualizacji tras, które znam – bo przecież 7 kilometrów to odległość mniej więcej jak półtorej okrążenia trasy prowadzącej dokoła Jeziora Maltańskiego w Poznaniu. Czas mijał szybko, tym bardziej, że atrakcji na trasie nie brakowało – poza punktami odżywczymi, były także strefy kibica, w tym kapele z całkiem fajną i energetyczną muzyką. Czasami wzrok kusiły rowery do outdoor spinningu, w ramach konkursu dzielnic.
Niekończąca się strefa mety
Gdybym nie zobowiązał się oczekującym przyjaciołom do orientacyjnego czasu, w którym pojawię się na mecie – to kto wie, czy moja dusza triathlonisty nie zmobilizowałby mnie do „nabicia” paru kilometrów dla dzielnicy, która najbardziej dopingowała mnie i maratończyków. Byłoby to trudne, gdyż w każdym zakątku Warszawy usłyszałem wiele okrzyków zagrzewających do boju i podążania w kierunku mety. Szczególnie pozdrawiam kibica, który w okolicach 37. kilometra dał nadzieję na rychły koniec biegu, twierdząc że pozostało około półtorej kilometra. Co prawda kilka osób wówczas przyspieszyło, ale niestety po około dwóch kilometrach już dostojnie maszerowali w kierunku Stadionu Narodowego.
Niezależnie czy końcówka pokonywana była marszobiegiem, czy też sprintem (także i tacy byli na trasie), to widok niekończącej się strefy mety poruszył chyba każdego biegacza. To idealny moment na celebrowanie ogromnego wysiłku nie tylko tego maratonu, ale także uwieńczenia mozolonych treningów przygotowawczych – jak np. pobudki o 5 czy 6 rano każdego zimowego poranka, lub późnych wieczornych treningów zakończonych gimnastykę w okolicach północy.
No i ceremonia wręczenia medalu przez liczną grupę wolontariuszy – ten z drugiej edycji OWM – klasyczny okrągły bez większej finezji. Aż nasuwa się pytanie czy nie można by zaprojektować czegoś innego? Biorąc pod uwagę patronat i sponsora, można pokusić się o odpowiedź twierdzącą, niekoniecznie z przymrużeniem oka. Do mnie zawsze bardziej przemawia zew natury niż symbole przemysłowe – gdybym miał wybór to z pewnością bardziej optowałbym za majestatycznym wizerunkiem orła aniżeli jakimś rekwizytem rafineryjnym.
A tuż za metą czekał na mnie kolega z firmowej grupy - Opel Running Team. Piotr „nieco” wcześniej uporał się z życiówką na dystansie 10 km. Był on dobrym duchem tego weekendu, służył przez ogromnym wsparciem oraz wykazał się dużą pomocą w organizacji czasu – dzięki Piotrek! Ja co prawda daleko od życiówki, ale na mecie legitymowałem się wynikiem 3:27 – i nawet zakwalifikowałem się do elitarnego tysiąca szczęśliwców obdarzonymi punktami programu lojalnościowego sponsora biegu. To taki miły dodatek, bo gdyby ująć pakiet korzyści całego biegu za pomocą wymiernego wskaźnika co można mieć w zamian za uiszczenie opłaty startowej, to OWM aspirowałby do tytułu lidera nie tylko wśród biegowych imprez krajowych, ale zapewne i na arenie międzynarodowej.

„Wraca Pan chyba z jakiejś ogromnej imprezy biegowej?”
Jeszcze tego samego dnia około godz. 17 udałem się w drogę powrotną do domu. Na bramkach autostradowych pewna sympatyczna Pani w punkcie poboru opłat zauważyła wiszący na wewnętrznych lusterku medal. „Wraca Pan chyba z jakiejś ogromnej imprezy biegowej” – rzekła – „strasznie duży dziś ruch, choć niektórzy mieli medal w innym kształcie”. Słusznie zauważyła, że poza imprezą biegową w Warszawie, inni wracali z równoległej imprezy z Łodzi. I stąd naprawdę duży ruch na drogach.
A propos infrastruktury - jeśli by podzielić Polskę na tę sprzed Euro i po Euro – to poza zdecydowaną poprawą w ostatnich latach, głównie siecią dróg jak i okazałymi stadionami, mamy także imprezy na poziomie europejskim – to właśnie takie imprezy biegowe jak OWM, czy Festiwal Biegowy, nadają zupełnie innego wymiaru i wizerunku miejscom które przez cały rok żyją swą codziennością. Takie imprezy nie tylko pojedyncze biegi lecz duże, często wielodniowe wydarzenia biegowe, które łączy w jednym miejscu ludzi o różnym poziomie przygotowania, różnorakich pasjach ale takich dla których właśnie bieganie jest jak oddychanie – niezbędne w codziennej egzystencji.
Rozwój takich przedsięwzięć wskazuje na jedną cechę – poza oczywistymi środkami finansowymi, w coraz większym stopniu liczy się idea. Podobnie jak w biznesie – niemalże w każdej branży. To dowód na to, że wizja długofalowa jest dużo bardziej istotna niż myśl o stopniowym rozwoju danego przedsięwzięcia. Kreatywność częstokroć stanowi większą wartość aniżeli długotrwała historia. Warto wiedzieć co chciałoby się osiągnąć nie tylko w kolejnej edycji, ale także i wyobrazić sobie biegowy świat za 10-15 lat i rolę imprezy w bardziej odległej przyszłości. Bo przecież z jednej strony stale przybywa ludzi aktywnych, z drugiej zaś zwiększa się poziom integracji społeczności poprzez różnorodne aplikacje, co ma swój odzwierciedlenie w niezwykle istotnej sferze wirtualnej.
Po prostu chce się żyć!
Wielkie wydarzenia biegowe nadają niepowtarzalnej atmosfery i specyficznego ducha społeczności, która postanawia zmierzyć się z własnymi słabościami i próbuje podołać trudnym wyzwaniom. Europejskiego charakteru imprezy OWM jak i odmienionego w ostatnich latach wizerunku naszego kraju po prostu nie sposób przeoczyć – na trasie ze stolicy do swojego rodzinnego miasta mijam całkiem okazałe mosty, rozbudowane węzły drogowe, sieć autostrad. Po drodze czyste i schludne miejsca postojowe, gdzie można odpocząć, posilić się i zregenerować przed dalszą podróżą. Po prostu chce się żyć! Jeszcze około 10 lat temu to było niewyobrażalne, podobnie jak i fakt, że w ogóle kiedykolwiek dam radę przebiec maraton…
Rafał Ławski, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój