X-Alpine, czyli alpejska ultra-przygoda. Czy warto?

Swoje doświadczenia z imprezą opisał dla nas doświadczony ultramaratończyk z Lubelszczyzny - Paweł Pakuła. Tegoroczną, 7. edycję imprezy zaplanowano na 11 lipca. Do wyboru dystanse 111 i 61 km. Zapisy trwają.

Decyzja

Maraton tu, półmaraton tam. Czasem szybka dyszka nie za daleko od domu. Nudne to, coraz bardziej rutynowe – pomyślał Antek wypełniając przed komputerem formularz rejestracyjny. Był podekscytowany i pełen nadziei. Zapisywał się właśnie na swój najważniejszy bieg w roku: X-Alpine – górski bieg ultra w Alpach, najdłuższy górski bieg ultra w Szwajcarii, dający 4 punkty do UTMB.

Startuje w nim zwykle około 300 osób, z czego połowa kończy. Trasa o długości 111 km prowadzi górskimi szlakami z miejscowości Verbier na przełęcz św. Bernarda i z powrotem. Suma podejść nie mała: 8400+. Tyle Antek jeszcze nigdy na raz nie skonsumował. Trochę się obawiał, ale był też ciekaw jak będzie. Jechał się sprawdzić, powalczyć, pościgać. Nacieszyć oko bajkowymi, alpejskimi widokami gdzie w wyższych partiach nawet w lipcu biega się po śniegu.

Nie jechał tam pierwszy raz. Startował w tym biegu już dwukrotnie. Pierwszym razem pojechał dzięki wsparciu firmy „Columbia”. Zawody ukończył w nieco ponad 20 godzin, na 42 miejscu. W zeszłym roku uwinął się w 17 godzin i 40 minut, co dało mu dobre, 12 miejsce. Wtedy jednak bieg nazywał się „Trail Verbier – St. Bernard” a trasa była krótsza i łatwiejsza: 110 km i 7000+.

W 2015 roku doszły dwie nowe góry, takie pisane przez duże „G” -Le Catogne (2598 m. n.p.m.) i Orny (2826 m. n.p.m.). Skyrunning bez ściemy. Teraz, przez następne kilka miesięcy pozostało trenować sumiennie tak, by w lipcu zrealizować cel: ukończyć X-Alpine. – Najlepiej w pierwszej dziesiątce – dodawał Antek, ale tylko w myślach, by nie zapeszyć.

Przed startem

Lipiec 2014. Wyszedł właśnie przed dom na lekką przebieżkę. Był już w Szwajcarii. Zatrzymał się w wiosce na wysokości 1200m n.p.m. u miejscowych, życzliwych znajomych poznanych rok wcześniej. Szykował się do biegu, który miał wystartować o 5 rano z oddalonego o kilkanaście kilometrów i położonego 300 metrów wyżej Verbier.

Nastawienie przed bitwą było takie sobie. Forma niby dobra, bo 3 tygodnie wcześniej przybiegł Rzeźnika na 4. miejscu. Plecy, które dokuczały jeszcze tydzień wcześniej w wyniku nierozważnych, chłodzących kąpieli w Zielawie, teraz boleć przestały. Sprzęt był sprawdzony i uszykowany. Wygodne i sprawdzone w Rzeźniku buty Columbia Conspiracy, spodenki trzy czwarte także od Columbii, bluza na długi rękaw RMD, plecak Kalenji, czołówka PETZL’a. Tu żadnych rewolucji czy eksperymentów nie planował. Kijów nie brał, bo ich nie miał i nigdy z nimi nie biegał.

Niepokoiła natomiast pogoda. Jeszcze kilka dni wcześniej padał tu śnieg. Także deszcz. Było pochmurno, mokro i nie zapowiadało się na poprawę pogody. – Tym razem bajkowych, alpejskich widoków, które oglądałem w poprzednich latach nie będzie – skonstatował ze smutkiem Antek.

Wysoko w górach warunki były bardzo trudne. Organizatorzy słali do uczestników niepokojące SMS-y. „Staramy się zrobić, co w naszej mocy by zachować oryginalną trasę, powiadomimy, jeśli start zostanie opóźniony” – brzmiał pierwszy. „Catogne i Col de Breya w tym roku odpada, ale trasa skrócona do 105 km pozostanie nadal bardzo alpejska prowadząc przez Orny (2826 m n.p.m.)” – informował drugi. Antek nie był z tych zmian zadowolony, ale cieszył się, że nie skrócono trasy bardziej. Dobrze pamiętał swój start w UTMB w 2010 roku, gdy z prestiżowego biegu ultra, z powodu złych warunków zrobił się półmaraton.

Verbier - Sembrancher

Sobota, 5 rano. Zaczęło świtać. Zaprzyjaźniony Szwajcar Gabriel przywiózł Antoniego na start. Tym razem się nie spóźnili. Było mokro, jeszcze ciemno. Za dmuchaną bramą startową zebrał się ponad 300-osobowy tłum biegaczy wyposażony w najnowsze cuda do górskiego biegania. Dookoła migotały zapalone czołówki. Spiker rozgrzewał atmosferę, nakręcając do wyścigu, prezentując faworytów. Przyjechał triumfator z przed roku, Francuz Ludovic Pommeret (Hoka Altecsport). Jest Szwajcar, zwycięzca Tor des Geants z 2011 roku - Jules-Henri Gabioud (Salomon Suunto). Jest Ryan Baumann, także ze szwajcarskiego Salomona. Jest Denise Zimmermann (Salomon Suunto), wielokrotna zwyciężczyni tego biegu wśród kobiet, dziewczyna biegająca płaską stówę w 8:26. Będzie się działo!

Wystartowali.

Tuż za Verbier krótkie, ale strome podejście na La Chaleau (1760m n.p.m.) a następnie długi zbieg do Sembrancher (714 m n.p.m.). – Byle się nie podpalić za bardzo na początku – hamował się Antek. Zaczął niby spokojnie, ale też i nie leniwie. Tętno oscylowało pomiędzy 140 a 160 uderzeń. Może jednak za szybko? Starał się pomimo wszystko biec na luzie.

Zagadał jakiegoś Francuza. Na długim zbiegu do Sembrancher i tak przycisnąć nie było gdzie. Trasa była stroma: nie biegła prosto w dół, lecz trawersowała porośnięte lasem zbocze. Kilkanaście kroków – skręt o 180 stopni, kilkanaście kolejnych kroków i znowu skręt. Nie ma gdzie się rozpędzić. Do tego półmrok, wilgotno, ślisko. Antek po kilku niegroźnych poślizgach uznał, że tu nie ma co się szarpać; trzeba spokojnie i bezpiecznie zbiec na dół.

Sembrancher. 12. kilometr, najniżej położony punkt na trasie. Pierwszy punkt z wodą. Znajoma miejscowość. Antek bywał tu już wielokrotnie. Kilka szybkich łyków, skok do pobliskiej toalety i po kilku minutach z wyraźnym uczuciem lekkości wybiegł na dalszą trasę.

Sembrancher – St. Bernard

Teraz czekało go najdłuższe podejście z Sembrancher na Orny (2826m n.p.m.). Dwa tysiące metrów pod górę. Obawiał się trochę tego, ale jednocześnie cieszył, że to najdłuższe podejście jest na początku a nie pod koniec trasy. – Pod koniec to byłaby masakra – myślał.

Podejście nie było ciągłe, w połowie, w miejscowości Champex-Lac wypłaszało się na chwilę. Biegacze obiegali tonące we mgle, górskie jezioro i rozpoczynali dalszą część podejścia. Za sobą pozostawiali niedostępnego w tym roku Le Catogne.

Szczyt podejścia znajdował się na 30. kilometrze trasy. Było chłodno, dlatego Antek zrobił je bez problemów czy kryzysów. Na kryzysy było za wcześnie. Przy szczycie znikły lasy i krzewy; pozostały tylko kamienie, śnieg i lodowiec. Chmury zasłaniały niebo, zaczęło nawet kropić, ale widok i tak zapierał dech w piersiach. Biegacze dobiegli do schroniska położonego u podnóża szczytu. Na tarasie budynku stał trębacz dmuchający w jakąś gigantyczną trąbę.

Szybkie skanowanie chipa i zbieg na dół. Wreszcie. Antek czuł się świetnie. Z mp3-ką na uszach zapuścił „Soul killing” – The Ting Tings i w uśmiechem na ustach zaczął brykać po kamieniach w dół zbocza. Świetny moment. Piękne miejsce, 30. kilometr, jeszcze niezmęczony, jeszcze niewalczący o oddech czy kolejny krok pod górę. Delektował się wyścigiem.

Niestety, niedługo później musiał przystopować. Wyłożył się niegroźnie kilka razy. Było ślisko i znowu dosyć stromo. Znowu niebezpieczna ścieżka trawersująca w dół. Musiał zwolnić. Gdy się wreszcie wypłaszczyło (1250 m n.p.m.) zaczął się długi, bardzo łagodny podbieg doliną, do La Fouly (1600 m n.p.m.). Antek przypomniał sobie, że to także część trasy UTMB tylko biegnąca w odwrotnym kierunku.

Tymczasem spokojnie truchtał podziwiając widoki. Po lewej szumiała górska rzeka, po prawej skały z wysokim wodospadem. Przed nim biegła jakaś zgrabna dziewczyna ze sztafety skacząc po kamieniach niczym kozica. – Ładnie tu, szkoda, że nie jest tak słonecznie i pięknie jak w poprzednich latach – pomyślał. W którymś momencie się zamyślił, potknął i przewrócił na dwa duże głazy. Z kamizelki na piersi wypadł mu jeden z „Kubusiów” i wpadł w szczelinę pomiędzy kamieniami. Trochę się nagimnastykował, aby wyciągnąć butelkę; nawet stojący w oddali kibice zaczęli biec do Antka myśląc, że coś się stało.

La Fouly (50. kilometr trasy) to większy i dobrze zaopatrzony punkt kontrolny. Startuje z niego „The Traverse” - krótsza o połowę wersja wyścigu. „Relay” – sztafeta ma tu zmianę. Na miejscu można coś zjeść, odpocząć. Antek oczywiście czasu tracić nie zamierzał. Pozbierał tylko kilka rzeczy a jeść planował po drodze. Miał jeszcze batony MULE Bar, jakąś kanapkę. Wyszedł jak najszybciej w kierunku przełęczy św. Bernarda położonej przy granicy z Włochami.

Tam zaczęły się pierwsze problemy. Na podejściu zaczęło lać, zaczął też wiać porywisty wiatr. Owszem, kropiło już wcześniej ale nie tak intensywnie. Potem na chwilę przestało i szlak zaczął przesychać. Antek zdążyć już nawet zamienić długi rękaw na przewiewny T-shirt. Niestety, pogoda znowu się pogorszyła. Zaczęło być coraz chłodniej, podejście na Col de Fenetre (2634 m n.p.m.) zaczęło się dłużyć. Batony przestały wchodzić. Antek jeszcze w dobrym humorze, ale zziębnięty dotarł do przełęczy św. Bernarda (60. kilometr) i ubrał z powrotem długi rękaw. Od tego momentu wyścig przestawał być przyjemną zabawą. Zaczęła się walka, zaciskanie zębów i mozolne napieranie w stronę mety.

St. Bernard – Loutrier

Po wyjściu z przełęczy trasa wiedzie na pobliski szczyt Col des Chevaux (2714m n.p.m..) a następnie długim, 10-kilometrowym zbiegiem opada do Bourg St. Pierre (1520 m.). – Jest źle – mruczał pod nosem Antek. Wyszedł z przełęczy, ubrał się, ale nadal jest wychłodzony i skostniały. Opadł z sił. – Czyżbym za szybko zaczął? A może nie wypocząłem dostatecznie po Rzeźniku? – pomyślał. Najgorsze były jednak dziury, które pojawiły się na zgięciach od wewnętrznej strony buta. – Myślałem, że jeszcze ten bieg wytrzymają – pokręcił z niezadowoleniem głową.

Dziury same w sobie nie byłyby problemem gdyby nie to, że od tej pory wymuszały na Antku regularne postoje w celu wydobycia kamieni, które przez owe dziury dostawały się do buta. Będący za nim zawodnicy zaczęli się zbliżać. Najpierw jedna osoba, potem doszedł go jakiś biegacz w czarnym stroju. To Francuz Jean-Sebastien Maret. Na mecie będzie dziewiąty. Niech to drzwiczki – pomyślał. Morale znacznie Antkowi spadło, ale walczył dalej.

Zbieg z góry początkowo był stromy i niebezpieczny. W niektórych miejscach przy kamienistej ścieżce poprowadzone były łańcuchy lub liny do przytrzymania. Tak jak na podejściu pod Świnicę podczas Biegu Marduły. Antek jakoś go zbiegł bez przygód i zaczął gonić Francuza Jean’a-Sebastien’a. Dogonić nie dogonił ale trzymał mniej więcej podobne tempo tak, że tamten nie uciekł. Wyprzedzał innych zawodników, lecz byli albo ludzie z krótszej trasy lub sztafety. Poznawał to po kolorze numeru startowego gdyż każda trasa miała inny.

Po dłuższym biegu w dół doliny, minięciu sztucznego zbiornika wodnego zamkniętego zaporą ukazał się Bourg St. Pierre – miejscowość z dużym przepakiem. Można tu było nawet zjeść ciepły posiłek. Antek zastał na miejscu znanego z widzenia Francuza w czarnym stroju, który nieśpiesznie coś podjadał. Sam chciał skwapliwie wykorzystać okazję do odebrania utraconej pozycji, więc tylko wziął swoje rzeczy z przepadku i czym prędzej opuścił punkt.

Z awansu cieszył się tylko przez chwilę. Zaczęło się łagodne, ale długie podejście pod Cbne Mile (1480m n.p.m.). Znał je z poprzednich edycji i nazywał „niekończącym się podejściem”. Idziesz, dochodzisz do grzbietu, myślisz, że tuż za nim będzie punkt a widzisz tylko kolejny zakręt i kolejny grzbiet. I tak kilka razy. Deszcz od przełęczy Św. Bernarda przestał już padać, ale po wyjściu z Bourg St. Pierre znowu zaczął. Antek czuł się słaby. Zaczął robić przystanki w marszu. Za sobą zobaczył Jeana-Sebastiena napierającego raźno z kijkami w towarzystwie jakiegoś kolegi. – Niestety, tak pięknie nie będzie – pomyślał. Czuł się jak królik czekający na pożarcie. Francuz w końcu go doszedł i wyprzedził.

Dogoniła go także Denise Zimmermann, wspomniana wcześniej faworytka wśród kobiet. Antek tracił pozycje a dodatkowo im wyżej tym warunki były gorsze. Był moment, że deszcz zamienił się w śnieg. W lipcu! Szlak prowadzący wzdłuż zbocza ponad zasięgiem lasów rozmókł pokrywając się tonami błota, pięknie ugniecionego w plastyczną, lepką masę przez wcześniejszych zawodników. Antek brnął w tym błocie w swoich dziurawych butach, ślizgając się, co chwila. – Byle już tylko dotrzeć do Verbier – myślał zrezygnowany.

Spuszczoną głowę podnosił tylko gdy coś się działo. A to jakiś świstak siedział opodal na skale, a to usłyszał wrzask zawodników z „The Trawerse” idących przed nim. Ostrzegali przed głazem, który nagle zaczął turlać się po zboczu przecinając trasę biegu. Niecierpliwie wypatrywał punktu kontrolnego, po którym trasa powinna schodzić w dół do Loutrier – ostatniej wioski przed Verbier.

Po „stu” niekończących się zakrętach Antek ujrzał w końcu punkt kontrolny na grzbiecie. Dotarł do niego, dopełnił formalności i znowu nie tracąc czasu ruszył w dół. Wiedział, że siedzenie nic tu nie pomoże a może tylko pogorszyć. Zbliżał się wieczór. Na zbiegu Antek trochę odżył, nawet zaczął biec szybciej wyprzedzając ponownie Denise Zimmermann i wielu zawodników z „The Traverse”. Myśl, że została już tylko jedna góra dodawała mu sił.

Loutrier – Verbier

Loutrier (1074 m.) – wioska w dolinie położona na 98. kilometrze. Ledwie 7 km przed metą, zdaje się na wyciągnięcie ręki. Nic bardziej mylnego. Ten ostatni, niepozorny odcinek był najgorszy ze wszystkich. Antek wiedział, co go czeka bo podczas pierwszego razu też tu zdychał. Szybko zeskanował chipa w Loutrier i wyruszył na spotkanie z przeznaczeniem.

Stroma, bardzo stroma ściana. Podejście około 1100 m. w górę do La Chaux (2266 m.). Antek zaczął piąć się szlakiem trawersującym zbocze. 10 kroków w lewo – zwrot. Dziesięć kroków w prawo – zwrot. Szedł wraz z kilkoma „Trawersami” robiąc małe kroki, trzymając ich wolne ale stałe tempo. Nie obyło się bez przystanków dla złapania oddechu. Wkrótce dogoniła go i ponownie minęła Denise Zimmermann. Niezbyt szybko, ale całkiem sprawnie pięła się pod górę z pomocą kijów. Od tego kilkukrotnego mijania już go kojarzyła. – See you soon – zagadnęła z uśmiechem mijając zdyszanego, wpół-żywego Antka. – No rzesz w mordę jeża, dlaczego nie zabrałem kijów!? – pluł sobie w brodę.

Gdzieś od połowy podejścia zrobiło się jeszcze gorzej. Zapadł zmierzch, więc zapalił latarkę. Padający od dłuższego czasu deszcz przybrał na sile. Błoto, ciemność, mgła, deszcz, bardzo słaba widoczność. Antek piął się pod górę nawigując bardziej na wąż światełek niż według oznaczeń szlaku. Dziurawe buty ślizgały się w błocie i na mokrej trawie. Wielokrotnie zjeżdżał trochę w dół, przytrzymywał się ziemi rękoma i jeszcze raz podchodził, czasem na czworaka. Okrutnie telepał się z zimna. Miał w plecaku ortalionową kurtkę, ale jej nie założył. Dlaczego? Tego nie wie do dziś.

W końcu dotarł do La Chaux – ostatniego punktu kontrolnego przed metą. Wszedł do schroniska. Telepał się z zimna tak, że ledwie trzymał zgrabiałymi rękoma gorący kubek z herbatą. Nie lepiej wyglądała siedząca na przeciw dziewczyna zawinięta w NRC-tę i wygrywająca zębami symfonie. Wszyscy w koło wyglądali jak rozbitkowie odratowani przed chwilą z jakiejś katastrofy. Istne pobojowisko.

Antek był tak osłabiony, że już nie myślał o czasie i miejscu, jakie może zająć. Pierwsza dziesiątka? – heh, dobre sobie. W momencie, w którym był te przedstartowe ambicje i marzenia zupełnie przestały się liczyć. Przyszła mu nawet myśl, by się poddać. Teraz, 5 kilometrów przed metą?! Szybko ją przepędził. Musiał to skończyć.

Posiedział w schronisku z 15 minut, trochę się rozgrzał, założył kurtkę. Był osłabiony, ale miał też zwyczajnego cykora. Bał się, że w tym deszczu, we mgle i w ciemnościach zgubi ścieżkę, zsunie się gdzieś ze zbocza i padnie gdzieś, gdzie go nikt nie znajdzie. Wyobraźnię pobudzał inny uczestnik, który z przejęciem opowiadał o jakichś dwóch uczestnikach, którzy podobno zsunęli się ze zbocza. Ktoś z organizatorów kręcił się po schronisku ostrzegając, że jest „extremely slippery” i zalecając schodzenie do Verbier w grupie. Antek przystał na to zalecenie z ochotą. Poczekał chwilę aż zbierze się grupa i razem z innymi wyszedł ze schroniska na ostatnie kilka kilometrów zejścia do Verbier.

Widoczność tak jak się obawiał była fatalna. Nie widział ścieżki, nie widział oznaczeń szlaku. Szedł za czołówkami martwiąc się tylko o to, by za nimi nadążyć. Gdy zaczęło się strome zejście ślizgał się jak na lodowisku. Nie raz pomagał sobie rękoma schodząc nogami do przodu, na czworaka. Raz zupełnie niezamierzenie zrobił siad płotkarski. W końcu zaczęło się wypłaszczać, pojawiła się droga. W oddali majaczyły światła Verbier. Antek zaczął biec. Biegł już do samej mety dopingowany na ostatnich metrach przez Gabriela i Jego córkę, Jeanne. Czekali na niego. – Jak to dobrze, że się nie poddałem, nie zrezygnowałem – cieszył się w duchu.

Antek dotarł na metę z czasem 19 godzin, 22 minuty i 57 sekund. Dało mu to 18. miejsce na 362 uczestników. Większość, 190 osób nie ukończyła i zeszła z trasy. Bieg wygrali ex aequo Ludovic Pommeret i Jules-Henri Gabioud – wbiegli na metę blisko 5 godzin przed Antkiem trzymając się za ręce (14:35:33).

Wśród kobiet zgodnie z przewidywaniami wygrała Denise Zimmermann. Z czasem 18:40:03 była 14. open. W biegu oprócz Antka startowało jeszcze dwóch Polaków: Iwo Smolis i Bartosz Bursa. Obaj ukończyli, pierwszy na 153. miejscu, drugi na 139.

X-Alpine 2015. Czy warto?

Tegoroczna, 7. edycja imprezy zaplanowana została na 11 lipca. Wolniejsi ruszają o 1 w nocy w sobotę, szybsi o 4 rano. Zapisy nadal są otwarte. Opłata startowa za X-Alpine wynosi 140 franków do 28 lutego. Potem jest drożej.

Najdłuższa trasa ma liczyć 111 km i 8400 metrów podejść. Limit czasu: 36 godzin. Limit zawodników: 500 osób.

Na trasie trzeba mieć sporo wyposażenia obowiązkowego podobnie jak na UTMB, m.in. dwie latarki i kurtkę przeciwdeszczową. Badań lekarskich nie wymagają.

Myślę, że najlepiej wybrać się na bieg grupą i własnym samochodem. Rozwiązuje to trochę kwestię zaopatrzenia (Szwajcaria jest droga, niektórych rodzajów żywności, np. mięsa nie można zbyt dużo wwieść przez granicę) i zakwaterowania. W Verbier niestety nie ma campingu. Podobno można się zatrzymać w położonym tuż przy mecie Centre Sportif. W informacji turystycznej w Verbier powiedziano mi, że jest jakiś camping niżej, kilka kilometrów za Le Chable. W dniu startu z Le Chable kursują specjalne busy dowożące zawodników na start w Verbier.

Polecam tę imprezę jako ciekawą propozycję na biegowe wakacje. Zawody są profesjonalnie zorganizowane, trasa jest ciekawa i dobrze oznaczona. Jeśli dopisze pogoda można liczyć na bajeczne, alpejskie widoki, bieg po śniegu wśród szmaragdowych, górskich jeziorek. Polecam obejrzeć galerię na stronie zawodów. Wysokości, na jakich się biega są nawet wyższe niż na UTMB! Jeśli ktoś nie jest pewien czy podoła najdłuższej trasie może rozważyć start w krótszej wersji „The Traverse” (61 km, 4100+, koszt 70 franków) lub w sztafecie. Warto.

Więcej informacji: www.trailvsb.com/en/

Paweł Pakuła