Zamyślone głowy – nasz Bieg Rzeźnika [ZDJĘCIA]

  • Biegająca Polska i Świat

Tam gdzie droga kręta, tam gdzie bagno jest, gdzie przestrzeń zamknięta, tam pojawiam się... Piosenka brzęczy mi w głowie, kiedy wraz z tłumem Rzeźników przekraczamy bagienka i potoczki nad Jeziorkami Duszatyńskimi. Rozwidnia się, ale w gęstym lesie czołówki jeszcze się przydają. Na podejściu na Chryszczatą Krzysiek coś zostaje w tyle. Trochę mnie to niepokoi, bo pod górę zwykle jest ode mnie mocniejszy, a ja w naszej drużynie jestem tym od zbiegania.

Relacja Kamila Weinberga

Na Żebraku mamy już ponad 20 minut w plecy w porównaniu z naszym debiutem sprzed dwóch lat, a przyczyna osłabienia mojego partnera w międzyczasie się wyjaśniła. No to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze marzenia o hardcorze... Na podejściach pod Jaworne i Wołosań na zaimprowizowanym holu z gałęzi ciągnę Krzyśka, który ma już za sobą kilka sesji kontemplowania przyrody i chwilami ledwo się trzyma na nogach. Zieleń jego ultrarzeźnickiej kurtki zlewa się z zielenią lasu. Twarz ma w tym samym kolorze.

Nie mówię o tym głośno, ale nasze szanse na ukończenie oceniam coraz niżej. Chociaż zbieg ze słynnej ścianki pod Honem idzie bardzo sprawnie, zastanawiam się, czy w ogóle wyjdziemy z przepaku. Do Cisnej dobijamy z ogromnym opóźnieniem. Na Orliku wciąż tłum napieraczy, ale liczba pozostałych worków jest niepokojąco mała – później dowiemy się, że wyszliśmy stąd na 721. miejscu na 777 startujących drużyn. Krzysiek od razu po ogarnięciu się idzie odwiedzić przybytek. W Egipcie nazywają to zemstą faraona. A tutaj... może dyrektora Parku?

Na podejściu puszczam go przodem, niech napiera na ile może. Nie wiem co się stało, ale... Krzysiek po wzięciu kijków w ręce rusza jak maszyna. Mimo przygrzewającego słońca narzuca tempo prawie jak dwa lata temu, kiedy był w świetnej formie. To jego zmartwychwstanie i epicka szarża na Małe Jasło przejdą do legendy! Na przelocie przez Jasło, Okrąglik i Fereczatą jednak tempo mu nieco spada i znów muszę przejąć rolę zająca. Ostry zbieg do Drogi Mirka robi prawie moim tempem. Kiedy on się tego nauczył? Chyba musiał w przedstartową noc trenować zbiegi?

Droga Mirka tym razem prowadzi nas w prawo do nowej miejscówki przepaku, dalej zwanego roboczo Smerekiem. W dół biegniemy, pod górę marsz. W okolicach Fereczatej dołączyła do nas Wiesia, której mąż wykruszył się w Cisnej przez kontuzję kolana. Został pod dobrą opieką, a ona pokonuje trasę już poza klasyfikacją. Nasze tempo jej odpowiada, więc postanawiamy połączyć siły.

Na bufecie czeka na nas zdecydowanie lepszy wypas, niż kiedy poprzednio biegliśmy Rzeźnika. Oprócz kanapek, tym razem jest jeszcze kilka innych zimnych przekąsek i ciepłych dań. No powiedzmy, że letnich, ale sycących – makaron i kasza z dwoma sosami do wyboru. Porządnie zaspokajam głód, popijając hektolitrami wody i coli.

Krzysiek jest w stanie przełknąć tylko własnego banana i batona. Idzie ostatni raz odwiedzić kibelek, a ja w tym czasie przeczekuję krótki deszcz pod rozstawioną plandeką. Może trochę ochłodzi atmosferę, bo słońce zdążyło nas już nieźle zgrzać. Jest lepiej, ale nie idealnie – wychodzimy 45 minut przed zamknięciem punktu. Miejsce 634, ale tego jeszcze nie wiemy.

Teraz mocna, długa sztajcha na Paportną – nowość na rzeźnickiej trasie. Strome odcinki przez las. Wyprzedzamy kilkanaście par i doganiamy Wiesię, która wyszła z przepaku przed nami. Końcówka bardzo ostro w górę ścieżką przez jagodziny. W powietrzu wszędzie zapach czosnku niedźwiedziego. Mimo zmęczenia podejściem, na grani całą trójką nie zwalniamy tempa.

W okolicach Rabiej Skały moczy nas ostry deszcz, dając chwilową ulgę od upału. Spotykamy wolontariuszy i turystów, którzy nam gorąco dopingują. Graniczny grzbiet do Okrąglika znamy z Krzyśkiem w odwrotną stronę z zeszłorocznego nocnego przelotu na Rzeźniku Ultra. Ubrdałem sobie w głowie, że jest dużo krótszy i po ponownym dziś osiągnięciu Okrąglika jestem trochę zdziwiony, że tyle nam to zajęło. Trzeba było wyjąć mapę z kieszeni. W ogóle jakoś tracę rachubę czasu. Nie znamy dalszej części trasy, nie mamy pojęcia ile czasu na nią potrzebujemy, po prostu ciśniemy z wywieszonymi ozorami, korzystając z powrotu mojego partnera do zdrowia. Nie jest tak efektownie jak na Połoninach, ale z odkrytych kawałków grzbietu też mamy piekne widoki na polską i słowacką stronę.



A czy jest łatwiej, czy trudniej, niż na starym Rzeźniku? Osobiście wolę raz a dobrze pod górę i to samo w dół. Zwykle zyskuję na długich, mega stromych podejściach, a jeszcze bardziej na niekończących się, technicznych zbiegach. Pewnie dlatego ta ciągnąca się seria niedużych hopek wybija mnie z rytmu i wykańcza bardziej od Wetlińskiej i Caryńskiej. Krzysiek jest raczej przeciwnego zdania.

Później usłyszę równo podzielone opinie. Zwycięzca Piotr Hercog powie mi, że nowa trasa jest bardziej przebieżna i przez to dla niego łatwiejsza nawet mimo nieznacznie większej sumy przewyższeń, pomijając to, że jest ok. 4 km dłuższa. Jaki by nie był ten nowy Rzeźnik, organizatorom należą się według mnie słowa uznania za ogarnięcie tematu w tak krótkim czasie i wytyczenie mimo wszystko ciekawej trasy o podobnej długości.

Z innych spraw organizacyjnych... Nie zgadzam się z – mówiąc wprost – durnymi argumentami stojącymi u podstaw odmowy puszczenia Rzeźnika przez BdPN. Z drugiej strony jednak te prawie 800 par na starcie to dla mnie lekkie przegięcie. Na pierwszym etapie w wielu miejscach szlak się po prostu korkował, dla tych walczących o czas powodując znaczne straty. Absolutnie nie szedłbym tak daleko w ograniczaniu liczebności zawodników, jak chciałyby niektóre osoby z władz Parku, ale powiedzmy 500 zespołów uznałbym za rozsądną granicę... Z problemów jeszcze wymienię długie oczekiwanie zmęczonych zawodników na mecie w Żubraczem na busiki, kursujące do Cisnej. Nie mogły one wjechać przez kierowców, którzy zastawili wjazd. Następnego dnia Mirek nas za to serdecznie przeprosił ze sceny podczas zakończenia Rzeźnickiego Festiwalu.

Z Okrąglika już szybko spadamy na ostatni bufet z samymi napojami na Przełęczy nad Roztokami. Żel, baton, popitka wodą, uzupełnienie bukłaków. Dzielimy się ostatnim kubeczkiem coli, bo właśnie się skończyła.

66 kilosów w nogach. Krzysiek ma najwięcej siły po cudownym odrodzeniu. Ja już się czuję wyjechany kondycyjnie i mięśniowo. Wychodzi spowodowane kontuzją zimowe niewybieganie, no i chyba płacę za holowanie partnera na pierwszym etapie. Ale na tym przecież polega gra w drużynie – teraz on się odwdzięcza, nadając tempo. Później mi powie, że z Cisnej wyruszył głównie dlatego, że nie chciał mi psuć zabawy...

Wiesia mówi, żebyśmy sami gonili limit, bo ona nie wytrzyma naszego tempa, poza tym zresztą i tak o nic nie walczy. Jak to o nic nie walczysz, tak samo jak my chcesz zrobić Rzeźnię w limicie! – powtarzam jej już któryś raz – Wszystko jest w głowie, jesteśmy tak samo wypruci jak ty i jak my napieramy, to też dasz radę, a poza tym świetnie sobie radzisz!

12.5 godziny na szlaku. Potem się dowiemy, że tutaj się przesunęliśmy na 597. miejsce. Według załogi punktu mamy jeszcze jakieś 17 km do mety. Zostało nam niecałe 3.5 godziny nieznaną trasą na narastającym zmęczeniu. Licząc z naszej dotychczasowej średniej prędkości, jest na styk.

Jak by to nie brzmiało, rypiemy na Rypi Wierch. Na szczęście to ostatnie większe podejście z ponad 200 m przewyższenia. Krzysiek nadaje tempo, wyprzedzamy pod górę całe stada współzawodników. Jak nie wydłużą limitu, zanosi się na niezły odsiew. Dalej grań prowadzi lasem i jest w miarę płaska. Na łagodnych podejściach też biegniemy. Wiesia bardzo dzielnie się trzyma.

Krzysiek też łapie swój kryzys i w pewnym momencie nie jest w stanie biec nawet w dół. Skończyło się babci sr... – tyle od niego słyszę. Mówi, że ma sucho w gardle, pije, ale nic nie pomaga. Na szczęście gdy robi się stromiej do dołu, znów się trochę rozkręca. Znowu zauważam, jak bardzo się poprawiło jego zbieganie. A może po prostu dziś się przełamał. A Wiesia najwyraźniej ma do tego naturalny talent.



Wreszcie Czerenin i długo oczekiwany z mapy ostry skręt w prawo. Teraz 4 km lasem w dół, już tylko z małymi hopkami. Ostatni raz przyśpieszamy i wyprzedzamy kilka drużyn. Mijam znajomą, nie mogą biec nawet na zbiegu, jej partnerowi odnowiło się skręcenie kostki. A też mieli plany na hardcora... Wołam do nich, że już naprawdę blisko.

Jeszcze kawałek granicznym szlakiem, dobrze oznaczony taśmami skręt, łączka i wypadamy na szutrową drogę. Niecałe 4 km do mety, za chwilę minie 15 godzin napierania. Już wiemy, że się udało. Całe napięcie z nas schodzi. Krzysiek jeszcze próbuje dociskać swoim wyćwiczonym nordicowym krokiem, ale widząc że nie mamy ochoty go gonić, wkrótce odpuszcza. Przybijamy piątki, gratulujemy sobie nawzajem i idziemy, ciesząc się chwilą. Co z tego, że na starcie mieliśmy ambitniejsze marzenia. I nam, i Wiesi z różnych przyczyn plany się posypały, ale z tego co zostało daliśmy radę wycisnąć maksa, kiedy wydawało się, że już po nas. A oboje moi partnerzy to mega twardziele.

Na metę wbiegamy całą trójką. Na zegarze 15:18:15. Ponad 40 minut zapasu do limitu. Mamy 537. miejsce, czyli od ostatniego punktu awansowaliśmy o 60, a od Cisnej o 184 pozycje. Później się okaże, że limit został znacznie wydłużony – inaczej byłby mały pogrom. Medale na szyje, piwo Rzeźnik do gardeł. Zmęczenie jest ogromne, ale radość jeszcze większa.

Wielu obwiniało organizatorów za zaistniałą sytuację, o której już wszystko powiedziano. Teraz jestem im wdzięczny za postawienie imprezy na nogi mimo wszystkich przeciwności. A co do drugiej strony? Może zakłóciliśmy spokój jakiegoś turysty kontemplującego przyrodę. A może jakiegoś wicedyrektora czy wiceministra, myślących jak się wykazać, by tę przyrodę ochronić przed nami.

Hej! Zamyślone głowy, nie chcę z wami walczyć. Mówicie, że jestem winny, bo naruszam waszą przestrzeń... Ta piosenka kapeli Dzioło ze starej okolicznościowej rzeźnickiej płyty cały dzień grała mi w głowie. Piosenka ma bardzo pokojowe przesłanie, a emocje trochę opadły. Ale dla tych, którym ją dedykuję, nazwanie ich zamyślonymi głowami jest chyba zbyt dużym komplementem...

Kamil Weinberg