Zdzisław Hoffmann, mistrz świata w trójskoku: "Bieganie to podstawa każdego sportu"

Zdzisław Hoffmann w 1983 roku sprawił sporą niespodziankę i zdobył złoty medal mistrzostw świata w trójskoku. Jego skok na 17,53 m w 1985 roku jest wciąż rekordem Polski. – W trakcie kariery zawsze było sporo biegania. Przecież jakoś trzeba dobiec do belki, by skoczyć – uśmiecha się Hoffmann. – Potem zainteresowałem się też nordic walking i m.in. pomagam Bogusiowi Mamińskiemu w organizacji różnych biegów, w tym „Biegnij Warszawo”.

Może warto młodzieży pana przedstawić. Zdzisław Hoffman to drugi w historii polskiej lekkoatletyki mistrz świata. Wygrał złoto w trójskoku w 1983 roku w Helsinkach. Jak do tego doszło?

Zdzisław Hoffmann: - Na pewno nie jechałem do stolicy Finlandii jak faworyt. Wcześniej w 1980 roku startowałem w Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie. Miałem wtedy 21 lat i to miało być dla mnie przetarcie. Trzy lata później do Helsinek jechałem z celem minimum awansu do finału trójskoku.

1983 rok to były czasy stanu wojennego. Jak wyglądały przygotowania?

- Nie mogę powiedzieć, by czegoś nam brakowało podczas zgrupowań. Wszystko było naprawdę świetnie zorganizowane, jeździliśmy nawet na zagraniczne obozy klimatyczne. Byliśmy w Grecji, Hiszpanii, a przed zawodami w Helsinkach we Włoszech w ośrodku, w którym przygotowywała się AS Roma. To były pierwsze w historii mistrzostwa świata, więc dla mnie niezwykle bardzo ważna impreza. Nie odczuwaliśmy, by stan wojenny jakoś przeszkadzał nam w przygotowaniach czy w wyjeździe na mistrzostwa. Całe dnie na zgrupowaniach jedliśmy rosół i tylko kurczaki, ale na to nie ma co narzekać.

Jak drugi Polak zdobył pan medal w mistrzostwach świata. Ubiegł pana jedynie Edward Sarul.

- Z powodu stanu wojennego bardzo się wtedy Polską interesowano podczas tych mistrzostw. Dziennikarze wypytywali nas, czy mamy, co jeść, jak wygląda życie. Trzeciego dnia była duża konferencja z nami, bo medale zdobyłem ja, kulomiot Edward Sarul i młociarz Zdzisław Kwaśny. Stanęło więc przed dziennikarzami trzech naprawdę rosłych chłopów i niemiecki dziennikarz pytał, skąd jesteśmy tacy potężni i czy dostajemy paczki z Niemiec. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że dostawałem od zaprzyjaźnionych lekkoatletów paczki żywnościowe. To były jednak podstawowe artykuły spożywcze, które nie pomagały w przygotowaniach do MŚ.

Rzeczywiście już pierwszego dnia mistrzostw złoto zdobył Sarul, a ja przeszedłem eliminacje. Drugiego byłem najlepszy w trójskoku, a trzeciego Kwaśny dołożył srebro, które później po przejrzeniu zapisu wideo anulowano za przekroczenie koła i został mu brąz.

Jak wspomniałem, nie byłem faworytem. Mój rekord życiowy sprzed mistrzostw to było 17,20 m. Willie Banks, rekordzista świata, skakał sporo dalej. Podczas konkursu lubił robić show, zachęcał ludzi, by go wspierali i chciał od razu pierwszym skokiem wszystkich zaszachować. Dla mnie oprócz awansu do finału, celem było poprawienie rekordu życiowego. To jest wyznacznik dla każdego zawodnika, czy dobrze przygotował się do dużej imprezy, jeśli przełamuje swoje bariery. Banks rzeczywiście od pierwszej serii prowadził, ale nie skoczył daleko, bo 17,18 m. Moja psychika była jednak wystarczająco mocna, by się tym nie przejmować.

Ze skoku na skok się poprawiałem aż w czwartej serii wyrównałem wynik Banksa. Byłem jednak drugi i trochę się wtedy wkurzyłem. Amerykanin jak na niego skakał słabo. Czułem, że mogę wylądować dalej, bo już byłem blisko życiówki. I w piątej próbie skoczyłem 17,35 m. Wyszedłem na prowadzenie ze świadomością, że już zrobiłem coś więcej. A, że skakałem ostatni w serii, to Banksowi została tylko jedna próba. Prowadziłem, ale nie mogłem stracić koncentracji, bo rywal mógł spokojnie skoczyć dalej. Tyle że Banks ostatni skok spalił.

Byłem blisko mistrzostwa świata, ale to jeszcze do mnie nie docierało. Czekałem co jeszcze zrobią pozostali rywale. Został mi ostatni skok. Pamiętam, że patrzyłem na siebie na ogromnym telebimie i nawet przeszedłem swój znak startowy. Wróciłem na miejsce, wystartowałem i takiej wrzawy, takich oklasków kibiców, to nigdy nie słyszałem. Na trybunach było około 55 tysięcy widzów i wszyscy bili brawo w rytm. Skoczyłem bardzo dobrze [17,42 m – przyp. red.]. Wiedziałem, że wynik jest dobry, ale nie mogłem doczekać się, by przy moim nazwisku pojawiła się jedynka. W końcu się wyświetliła i wtedy uwierzyłem, że faktycznie wygrałem. Potem Banks i trzeci Nigeryjczyk Ajayi Agbebaku przyszli mi pogratulować i razem rozpoczęliśmy rundę honorową. Być może my, jako skoczkowie byliśmy pierwsi, którzy to zrobili, by podziękować kibicom. Wtedy nie mieliśmy flag, ale za to byliśmy w dresach narodowych z napisem Polska na plecach.

Jak ważne dla trójskoczka było bieganie?

Bieganie jest podstawą dla każdego lekkoatlety i właściwie dla każdego sportowca. Żeby skakać, trzeba biegać, żeby skoczyć, trzeba dobiec do belki, żeby dobiec do belki, trzeba biegać. Zawsze rozgrzewkę zaczynaliśmy od truchtu, takiego nawet najwolniejszego z nogi na nogę. Zwykle to było około dwóch kilometrów. Podczas przygotowań do sezonu zawsze biegaliśmy. Były to krótkie odcinki od 60 do 200-250 metrów, bo przecież rozbieg do trójskoku to około 45 metrów. Wtedy też pracowaliśmy nad wytrzymałością szybkościową. W góry chodziliśmy na kilkugodzinne marszobiegi na przykład na Kasprowy Wierch.

Lubił pan bieganie?

Jako młody chłopak miałem nauczyciela wf Tomasza Algierskiego, który uwielbiał biegać. Był piłkarzem ręcznym, a potem w wieku 55 lat ukończył pierwszy maraton. Teraz już ma ponad 80 lat i nadal codziennie biega. No obozach też mieliśmy wybiegania w lesie i naprawdę tego nienawidziłem. Kiedy słyszałem w szkole, że mam ze Świebodzina pobiec nad jezioro, a potem jeszcze do żwirowni i wrócić, to myślałem, że nie dam rady. Kiedy jednak biegniesz w grupie, możesz porozmawiać, jeden drugiemu zrobi jakiś kawał, to te 5 czy 6 km, to jest nic wielkiego. Powtarzam, że bieganie jest podstawą wszystkiego w każdym sporcie. Wziąłem się też za nordic walking, choć na początku myślałem, że byłemu lekkoatlecie trochę nie wypada, bo to sport dla dziadków. Dla mnie to forma biegania, takiego właściwie truchtania z nogi na nogę. To sprzyja też wypracowywaniu wytrzymałości.

Czy to piłka nożna, siatkówka czy koszykówka i tak opiera się na bieganiu. Od tego wszystko się zaczyna, dlatego jak najwcześniej powinno uczyć się jak prawidłowo biegać, jak ustawiać stopy, jaka powinna być sylwetka.

Jako były sportowiec jest pan wciąż blisko biegania. Pomaga pan przy organizacji biegów Bogusławowi Mamińskiemu.

Służę mu wsparciem przy takich imprezach jak „Biegnij Warszawo” na 10 km czy biegach śniadaniowych. Mam trochę doświadczenia, bo organizowałem zawody lekkoatletyczne dla młodzieży na bieżni. Próbowałem zostać w sporcie jako działacz, ale uznałem, że nie bardzo chce mi się wchodzić z kimś w układy, by zorganizować imprezę. To nie dla mnie. Dlatego teraz w jakimś tam niewielkim stopniu pomagam Bogusiowi.

Kiedy zadzwoniłem do pana z pytaniem o Festiwal Biegowy w Krynicy nie było to dla pana zaskoczeniem.

Jako lekkoatleta interesuje się nie tylko swoją dyscyplina, ale ogólnie sportem i to także w wydaniu amatorskim. Dużo czytam o takich wydarzeniach. Krynica interesuje mnie też dlatego, że jest niejako przedłużeniem Forum Ekonomicznego. Podczas różnych spotkań na Festiwalu dużo mówi się o bieganiu. A bieganie jest dla wszystkich. Na starcie spotykają się biznesmeni, politycy i wszystkie inny zawody świata. Wtedy najważniejszy jest sport i nie czuje się zawiści.

Festiwal Biegowy w Krynicy zainteresował mnie także z racji tego, że nie brakuje tam konkurencji nordic walking. Przez jakiś czas dużo chodziłem z kijkami i nawet miałem zajęcia z ludźmi, którzy uprawiają ten sport.

We wrześniu widzimy się w Krynicy?

Oczywiście, że się widzimy.

Rozmawiał Andrzej Klemba