Są takie imprezy, które mimo zaledwie kilku edycji dorobiły się miana kultowych. Jedną z nich jest w moim przekonaniu Zimowy Ultramaraton Karkonoski - jeden z niewielu zimowych ultramaratonów, do tego poprowadzony najwyższymi szczytami Karkonoszy – pisze Krzysztof Szala, Ambasador Festiwalu Biegów, autor bloga Biegam gdzie Chcę.
Impreza szczególna, która z racji niebywałej popularności zmusiła organizatorów do przeprowadzenia losowania. Chętnych było i jest znacznie więcej niż miejsc. Co powoduje, że ten 52-kilometrowy bieg jest tak popularny i cieszy się takim zainteresowaniem? Trudno jednoznacznie powiedzieć - myślę, że jest to wypadkowa wielu czynników o których postaram się w tej krótkiej relacji napisać.
Zimowy Ultramaraton Karkonoski, czyli popularnie zwany ZUK organizowany jest od 4 lat. Impreza poświęcona jest pamięci Tomka Kowalskiego - himalaisty, wspinacza, biegacza, pierwszego zdobywcy Broad Peak zimą, który niestety na zawsze został już w górach. Organizatorami i wolontariuszami są najczęściej przyjaciele, rodzina i bliscy. To sprawia, że tę szczególną i ciepłą atmosferę czuć od samego początku do końca. Przy odbiorze pakietów, na każdym punkcie żywieniowym czy na samej mecie, gdy ktoś z uśmiechem zakłada Ci medal na szyję.
W sobotę, 11 marca, o godzinie 5:30, gdy większość Karpacza jeszcze smacznie spała, w Domu Wczasowym Mieszko zaczęli krzątać się pierwsi biegaczy, którzy powoli szykowali się do sprawdzania ekwipunku obowiązkowego. Lekka nerwówka - czy zabrałem wszystko, czy każda rzecz jest odpowiednia i czy bez problemu pod moim numerem startowym pojawi się parafka sędziego. Na szczęście wszystko poszło bardzo sprawnie i po sprawdzeniu kilku wyrywkowych elementów wyposażenia byłem gotowy, aby udać się na start - na Polanę Jakuszycką.
W cenie pakietu zapewniony był transport autobusem, także nikt nie musiał się martwić jak dotrze do Jakuszyc. Na miejscu czekały na nas rozpalone ogniska, ciepła herbata i pomocni organizatorzy, którzy służyli wszystkim uczestnikom pomocą.
Start przesunął się o kilka minut, tak więc punkt 7:40 grupa 340 zawodników ruszyło w ponad 50-kilometrową przygodę grzbietem Karkonoszy.
Pierwsze kilometry, w zasadzie cała trasa do schroniska na Hali Szrenickiej, były jednym wielkim tramwajem. Wąska ścieżka, świeży, kopny śnieg powodował, że wyprzedzanie było praktycznie niemożliwe i wszyscy grzecznie, jeden za drugim powoli łapali kolejne kilometry. Z jednej strony było to trochę frustrujące, z drugiej zaś - skutecznie chłodziło zapędy osób, które nie mają chłodnej głowy i mają tendencje do spalenia się na samym początku biegu. Jako, że sam lubię z początku przycisnąć - w głębi ducha cieszyłem się, że nie mam takiej możliwości.
Na Hali Szrenickiej czeka na nas pierwszy punkt odżywczy, wystawiony na dworze. Do jedzenia wszystko co najlepsze - pomarańcze, banany, jabłka i różne słodkości. Niestety zegar nieubłaganie tyka i trzeba napierać dalej. Pogoda dopisuje, słońce co rusz spoziera zza chmur ogrzewając nas na grzbiecie. Widoki są przepiękne i Karkonosze nie pierwszy raz pokazują swoje zimowe piękne. Aż do schroniska Odrodzenie czeka nas naprawdę komfortowe bieganie w pięknych okolicznościach przyrody.
Można śmiało powiedzieć, że był to najprzyjemniejszy odcinek biegu. Na szlaku zaczęła pojawiać się coraz większa liczba turystów pieszych jak i użytkowników nart biegowych.
Przy schronisku Odrodzenie czeka kolejny punkt, tym razem jednak trzeba wejść do środka budynku. Jako, że mam jeszcze spory zapas wody i jedzenia, postanawiam ominąć to miejsce i zatrzymać się dopiero pod Śnieżką w Domu Śląskim. Będzie to 27. kilometr, będzie tam czekać na mnie mój support - plan idealny.
Za Odrodzeniem rozpoczął się najgorszy odcinek całej trasy – stosunkowo płaski teren w połączeniu z kopnym śniegiem był dla wszystkich nie lada wyzwaniem. Mimo, że ten fragment trasy miał jedynie 7-8 kilometrów, kosztował chyba każdego spory zapas sił.
Przy Domu Śląskim tłum ludzi dopingował zawodników. W środku schroniska krzątali się biegacze, którzy w końcu mogli się trochę ogrzać, zjeść coś ciepłego i jeśli (tak jak ja) mieli support np. zmienić część mokrego ubrania. Muszę przyznać, że dawno tak nie cieszyłem się na parę świeżych, suchych skarpet!
Był to mój najdłuższy postój na trasie, ale po kilku minutach trzeba było jednak wyjść z ciepłego pomieszczenia, aby zmierzyć się z samą królową Karkonoszy - Śnieżką. Świeży opad śniegu dzień wcześniej okazał się dla mnie zbawieniem, gdyż oblodzone podejście zostało przykryte warstwą puchu, która pozwala w miarę komfortowo wejść i co najważniejsze - zbiec ze szczytu. W trakcie zbiegu zaliczam tylko jedną lekką wywrotkę, co uważam za sukces biorąc pod uwagę, iż nakładki antypoślizgowe od początku do końca zostały na dnie mojej kamizelki. Tutaj właściwie kończą się trudności techniczne. Teraz czeka nas około 20 kilometrów zbiegów i kilka lekkich podbiegów.
Niestety powoli zaczyna wychodzić moje słabe przygotowanie do startu - coraz bardziej czuję kolana i mięśnie. Mimo, że sił nie brakuje i kondycyjnie jestem w świetnie przygotowany - tempo rzędu 5:30 min/km na zbiegu jest maksimum tego na co tego dnia mnie stać. Na podejściach odbijam sobie trochę stratę wyprzedzając kolejne osoby.
Przy okazji raz gubię drogę - zmęczenie zrobiło swoje. Tutaj wielkie ukłony dla znakujących trasę - oznaczanie niewłaściwej drogi czerwonymi taśmami to strzał w dziesiątkę i prawdopodobnie tylko dzięki temu nadrobiłem może ze 100-200 metrów.
W okolicach 44. kilometra wyciągam słuchawki i puszczam ulubioną muzykę, aby dodać sobie trochę sił. Podśpiewując pod nosem czułem, że klasyczna już strategia ze słuchaniem muzyki powoli działa i czuję się trochę lepiej.
Końcówka biegu okazuje się zaskakująca - kiedy myślę, że do samej mety biec będą już wyłącznie asfaltem w dół, na drodze staje jeszcze kilka podbiegów. Paradoksalnie bardzo mnie to cieszy, bo wiem, że pod górę jestem dzisiaj bardzo mocny, a na zbiegach na pewno zostałbym szybko wyprzedzony.
Na jakieś 1-2 kilometry przed metą mijam jeszcze kilka osób. Kiedy zegarek wskazuje, że do mety zostaje 500 metrów, napotkany biegacz mówi, że według tego co usłyszał i jego zegarka, to „jeszcze dwa kilometry”. Czuję się trochę podłamany i nie dowierzam. Na szczęście to mój Garmin
okazał się mieć rację i po ostatnim ostrym, ale bardzo dla mnie przyjemnym zbiegu po trasie narciarskiej w centrum Karpacza, wybiegam na deptak, które prowadzi już do samej mety.
Pięknie poprowadzony finisz, tłumy kibiców, fantastyczny doping na mecie - to między innymi dla takich chwil robimy to co robimy. Na metę wpadam z czasem 7:11:12, który daje mi 108. miejsce w kategorii OPEN. Mimo, że nie jest to może szczyt marzeń - jestem bardzo szczęśliwy, bo dobiegłem bez poważniejszego uszczerbku na zdrowiu, a urozmaicone treningi zimą (między innymi biegówki) okazały się bardzo efektywne na podejściach.
Jak już wspomniałem - ZUK to impreza niezwykła. Organizowana przez niezwykłych ludzi, poświęcona niezwykłemu człowiekowi i gromadząca niezwykłych biegaczy. Ciepłych i serdecznych. Rzadko zdarza się, aby na dekorację przybyli prawie wszyscy startujący, a sala pękała w szwach.
Nagrody wręczali między innymi rodzice Tomka - którzy sami byli wolontariuszami, pomagali i zagrzewali do walki na trasie. Do tego wszystkiego wzorowa wręcz organizacja, bogaty pakiet startowy (koszulka techniczna, piwko, dwa magazyny ultra, batoniki, ubezpieczenie, transport - naprawdę nie było na co narzekać) i zapewnienie atrakcji poza biegowych. Jeśli dodamy do tego przepiękną i wymagającą trasę - to wszystko sprawia, że ZUK jest imprezą w moim przekonaniu wybitną i absolutnie wartą polecenia.
Myślę, że nie skłamię jeśli napiszę, że to w Karkonoszach oraz pod Babią Górą ( gdzie odbywała się inna niezwykła impreza - Bieg Śnieżnej Pantery) biło trailowe serce polski w ten weekend. Czy wrócę na ZUKa w przyszłym roku? Jeśli tylko będę miał ponownie szczęście w losowaniu to z całą pewnością!
Krzysztof Szala, Ambasador Festiwalu Biegów, autor bloga Biegam gdzie Chcę
Na kolejnej stronie sportowe podsumowanie rywalizacji w Karkonoszach.
Niespodziewany zwycięzca
Czwartą edycję Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego rozpoczęło 345 osób. Do mety dobiegło o 9 osób mniej. Wśród rezygnujących znalazł się m.in. Piotr Hercog, któremu start kolidował z przygotowaniami do innej imprezy i wobec trudnych warunków do biegania, postawił nie spalać wszystkich sił przed zaplanowanymi biegami.
Z kopnym śniegiem bez problemu poradził sobie Michał Rajca z Głuchołaz. Triathlonista, zwycięzca Karkonoszmana, do listy swoich osiągnięć dodał zwycięstwo w ultra, przekraczając linię mety z czasem 05:08:55.
Rajca wyprzedził jednego z faworytów imprezy - Miłosza Szcześniewskiego. Miłosz startem w ZUK otworzył swój sezon. Na mecie był po 5 godzinach, 25 minutach i 53 sekundach i nadal miał energię na więcej. Nie było po nim widać ani zimowych warunków na trasie, ani kilometrów, ani nawet przeziębienia, z którym startował.
Podium uzupełnił zwycięzca z 2015 r. Piotr Paszyński (05:27:13)
Wśród pań z czasem 6:20:59 zwyciężyła Katarzyna Solińska.
Drugie miejsce przypadło w udziale Paulinie Korowaj, która wynikiem 06:27:53 w pięknym stylu wróciła do bieganiu zaledwie rok po urodzeniu dziecka.
Trzecie miejsce z czasem 06:30:12 zajęła Amelia Ewiak, która podobnie jak zdobywca trzeciego miejsca wśród panów, biega w klubie Orientuś Łódź.
Pełne wyniki – TUTAJ
IB