W ciągu niespełna miesiąca trener i zawodnik grupy Dream Run wygrał Bieg Wierchami (30 km), Supermaraton Gór Stołowych (50 km) oraz TriCity Trail (80 km), siejąc popłoch w środowisku ultramaratońskim. Co dalej? - pytamy naszego bohatera.
Rozmowa Roberta Zakrzewskiego
Przełom czerwca i lipca to dla Ciebie pasmo sukcesów. W swojej przygodzie z biegami ultra zajmowałeś już miejsca na podium, teraz zaczynasz kroczyć od wygranej do wygranej. Uważasz się już za „ultrasa”?
Trudne pytanie. Szczerze mówiąc to nie wiem. Do tej pory słyszałem, że prawdziwym ultrasem jest się wtedy, gdy pokona się dystans powyżej 80 km. Ja jeszcze tego nie zrobiłem, więc nie czuje się „ultrasem”. Powiedzmy, że jestem gdzieś pośrodku (śmiech).
Co skłoniło Cię do startów na dystansach dłuższych niż maraton?
Mam nadzieję, że nie obrażę uczestników biegów ultra, ale dla mnie pokonanie długich dystansów nie jest czymś wielkim. Do tej pory biegałem po 20 km, żeby nie pogłębić urazu. Brakowało mi szybkości, a miałem już bazę tlenową, postanowiłem więc ścigać się w górach. Nie na asfalcie, bo nie miałoby to większego sensu przy moich obecnych możliwościach.
Czyli nie trenowałeś do ultra...
Słyszałem, że są tacy, co biegają na treningu po 50 km. I to kilka razy w tygodniu. Ja nigdy nie przebiegłem więcej niż 20 km. Nie robię takich treningów, nie sprawdzam co się dzieje z moim organizmem, dajmy na to po 47 km... Wiem to dopiero po startach.
W Supermaratonie Gór Stołowych wystartowałeś zapewne z chęcią rewanżu za ubiegły rok. Przegrałeś wówczas tylko z Robertem Faronem, głównie dlatego, że pomyliłeś trasę...
Rzeczywiście czułem niedosyt po tamtym biegu. To jest jedna z najtrudniejszych imprez w Polsce i chciałem chociaż raz zapisać się na kartach jej historii jako zwycięzca...
Jak Ci się biega w upale?
Ciężko! Starałem się biec blisko krzaków, chować się w cieniu. Jednak czasami trzeba było wybiec na pełne słońce. Czułem, jak dosłownie w ciągu pięciu minut rozgrzewa mi się kark (śmiech). Ważne było nawadnianie organizmu. W zeszłym roku do 36. kilometra wypiłem trzy, cztery kubki wody. Tym razem piłem po pół litra wody między punktami, a na punktach dodatkowo 5 kubeczków. Mimo to cały czas było mi mało tej wody...
Tydzień po SGS wygrałeś TriCity Trail, rozgrywany w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym.
Nie planowałem tego startu, ale zostałem namówiony przez organizatorów. Ciężko było mi pogodzić te dwie imprezy. Nie wiedziałem którą wybrać, ale miałem nadzieję, że w Wejherowie nie będzie wielu mocnych rywali. I faktycznie tak się stało. Moim zadaniem było więc wygrać.
Na trasie byłeś blisko osiem godzin. Czułeś zmęczenie po imprezie w Pasterce?
Po przebiegnięciu 80 km już wczoraj (w poniedziałek – red.) zaliczyłem trening. Za bardzo się więc się nie zniszczyłem (śmiech). Trasa prowadziła po nadmorskich okolicach, ale można ją porównać do zawodów w górach. Organizatorzy dostali nawet 2 punkty kwalifikacyjne do UTMB. Nie było skał, które czasami utrudniają podbiegi, ale i tak było naprawdę trudno. Duże wzniesienie, po których nie dało się biec, lub biec się nie opłacało, bo wiązało się to ze stratą energetyczną.
Przeszkadzać mogło tylko oznakowanie trasy. Sami organizatorzy przyznali, że zielone wstążki to nie był dobry pomysł. Wśród naturalnej zieleni szukanie zieleni sztucznej było pewnym utrudnieniem. Niestety nie uniknąłem błędu i nie skręciłem do jednego punktu odżywczego, za co doliczono mi dodatkową godzinę kary. W klasyfikacji biegu nic się nie zmieniło, ale od drugiego do ostatniego punktu biegłem bez wody. Kolejne doświadczenie...
Prócz wspomnianych biegów górskich i ultra wygrałeś w międzyczasie także bieg uliczny „Nocny Marek”. Dziesięć kilometrów w 33:07. Skąd w Tobie tyle siły?
(śmiech) Mieszkam w okolicach Warszawy i mam tu masę biegów ulicznych. Zamierzam też szukać szybkości, bo – jak wspomniałem – mam zbudowaną bazę tlenową.
Powrót na szosę?
Raczej nigdy nie zwiążę się na stałe z biegami górskimi. Chciałbym je łączyć ze ściganiem na ulicy...
Jakie starty planujesz na jesień...
Objawia mi się plan, żeby pojechać do Krynicy na Bieg 7 Dolin. To 80 km miało mi pokazać z czym się to wszystko je...
I pokazało?
Chyba tak, ale muszę to wszystko jeszcze przemyśleć...
To za jakiś czas dopytamy.
Długo zmagałeś się z urazem ścięgna Achillesa. Czy już wszystko w porządku?
Borykałem się z tym problemem od ubiegłego roku, od Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Jeszcze w marcu spisywałem ten sezon na straty. Dopiero przed „Wings For Life” World Run dostałem zielone światło, że mogę startować (dobry bieg i trzecie miejsce w Poznaniu – red.). Po tej imprezie zacząłem trenować regularnie.
Po startach pojawiają się oczywiście jakieś dolegliwości, ale są to bardziej bóle mięśniowe. Zacząłem się rozciągać, a zwłaszcza rozciągać mięśnie stóp. To był chyba mój problem. Wszystko było tam spięte i rozchodziło się na łydkę. Jednak już jest wszystko dobrze. Zresztą nie pozwoliłbym sobie biegać takich dystansów z bólem. To byłby szczyt nieodpowiedzialności. Nie byłbym też dobrym przykładem dla swoich zawodników...
Twoje wyniki mogą zaskakiwać, zwłaszcza osoby, które mieszkają bliżej gór i korzystają na co dzień z terenów, na których odbywają się zawody. Opowiedz więc jak Ty, góral nizinny przygotowujesz się do zawodów...
Nie mam jakiejś swojej metody. Głównie stymulują mnie crossy. Biegam ze swoją grupą Dream Run w Parku Łazienki Królewskie w Warszawie. Jest tam masa podbiegów i zbiegów, które dobrze pobudzają mięśnie. Czuje jednak, że nie jestem mocny na bardzo długich podbiegach. Na szczęście w górach nie trzeba zawsze biec. Można przejść czasami do szybkiego marszu. Jest to więc ułatwienie dla takiej osoby jak ja. Oczywiście dobrze byłoby pojeździć w góry na weekendy i przygotować się do startów, nawet jeśli chodzi o samą adaptację tlenową.
Najbliższy start?
Z drużyną jedziemy na Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich. Jak zawsze wszystko dzieje się spontanicznie. Nie planowałem startu, ale wpadł mi pakiet na półmaraton (śmiech).
Powodzenia!
RZ
fot. Piotr Dymus