Jeszcze nigdy reprezentant Polski nie biegał w finale mistrzostw świata na 1500 m. To stwierdzenie przestało być aktualne w niedzielny wieczór, gdy na starcie finałowego biegu na „półtoraka” stanął na bieżni Khalifa Stadium w Dosze Marcin Lewandowski. 32-letni zawodnik przełamał od razu kolejną barierę: zdobył medal. Po kapitalnym biegu finiszował trzeci zdobywając brąz i bijąc własny rekord Polski wynikiem 3:31:46!
Kapitan reprezentacji Polski na mistrzowskich imprezach lekkoatletycznych biegał w Katarze perfekcyjnie taktycznie. Dlatego na początku rozmowy pozwoliłem sobie żartem nazwać Lewandowskiego „profesorem”, określeniem od kilku lat przypisanym do kolegi i wielkiego rywala z bieżni Adama Kszczota. Temu ostatniemu start tym razem zdecydowanie nie wyszedł...
– Nie, nie, nie! Cieszę się, że biegałem perfekcyjnie, ale już ci kiedyś powiedziałem: proszę nie nazywać mnie profesorem, bo żaden ze mnie profesor! No, chyba że powiedziałeś to celowo, żeby zajawić temat (śmiech). Nie uważam się za żadnego profesora, bo nie chcę ubliżać takimi porównaniami ludziom, którzy wielkimi osiągnięciami osiągnęli ten stopień naukowy. Proszę utożsamiać mnie ze sportowcem Marcinem Lewandowskim i żołnierzem Wojska Polskiego, ewentualnie jeszcze „fighterem”, jak często określa się mnie w telewizji. Tyle.
– To był rzeczywiście żart, ale w Dosze biegałeś prefekcyjnie taktycznie. Z ogromną przyjemnością i satysfakcją patrzylem na to, jak niesamowicie mądrze biegniesz, jak jesteś pewny tego, co robisz.
– Sam chcę to na spokojnie obejrzeć w telewizji, bo już wielokrotnie słyszałem od ludzi, że biła ode mnie ogromna pewność siebie. To jest niesamowite! Fajnie, że tak to z boku wyglądało, bo... czułem się na mistrzostwach bardzo dobrze, oczywiście - pojawiały się czasem myśli „co ja tutaj robię?”, ale takie chwile niepewności to jest standard.
Wiedziałem, na co mnie stać, że jestem bardzo mocny, stać mnie na 3:30-3:31, czyli rekord życiowy i rekord Polski. Byłem pewny swego i mówiłem sobie głośno, że przyjechałem tam po medal. Mam 32 lata, kto wie, ile mi jeszcze zostało i to muszą być moje mistrzostwa. Przyznam jednak, że nie spodziewałem się aż tak szybkiego finału: to było jednak bieganie turniejowe, bez „zająca” jak na mityngach. Jestem w szoku po naszych finałowych wynikach, ale cieszę się, że moje nastawienie na sukces przyniosło sukces i upragniony medal.
– Medal, na który czekałeś aż 12 lat...
– Strasznie długo... Sześć finałów mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich, 3 razy czwarte miejsca, medal, który mi zabrano... Ta podróż była niesamowicie długa, ale opłacało się czekać! Teraz ten medal smakuje jeszcze lepiej, a te porażki i także sukcesy, choć nie takie jakie bym chciał, ksztłtowały mnie jako człowieka i sportowca. To jest chyba jeszcze cenniejsze niż samo zdobycie medalu.
– To najcenniejsze na razie trofeum w Twojej karierze?
– Myślę, że tak. Kibic czasami patrzy może inaczej: wyżej od brązu mistrzostw świata ceni złoto mistrzostw Europy, bo ono jest za wygraną, pierwsze miejsce. Ale dla mnie osobiście ten wyczekany długo medal światowy jest najcenniejszy i będę się nim opiekował jak jajkiem (śmiech). (czytaj dalej)
– Mam jednak nadzieję, że mimo zwieńczenia tych 12 lat nie czujesz się jeszcze spełniony?
– Nie, nie, w żadnym razie! Brakuje mi jeszcze jednego medalu, najważniejszego! Mam już trofea z każdej imprezy: mistrzostw świata i Europy, na stadionie i w hali, z wyjątkiem igrzysk olimpijskich. To moje wielkie marzenie, zrobię wszystko, żeby z Tokio wrócić z medalem olimpijskim. Chociaż z drugiej strony muszę powiedzieć, że to jest tylko sport. Ja już patrzę na to trochę inaczej, nie jest to już moje całe życie, a tylko sposób na życie. Robię konsekwentnie swoje, ale co mi los przyniesie – zobaczymy.
– Jak to jest, że facet, który od tylu lat tkwi na światowym topie, osiągnął tak wiele sukcesów, jest wielką gwiazdą – pozostaje tak bardzo normalny? Jesteś, jak to ujął prezes PZLA Henryk Olszewski w smsie do Twego trenera i brata Tomasza Lewandowskiego, taki „swój chłop”?
– Fajnie, że prezes to widzi, że zauważa to wielu innych ludzi. Zawsze chciałem być normalnym gościem, żeby największe nawet sukcesy sportowe nie zabrały mi normalności. Cieszę się, że to idzie w parze. Dużo się zmieniło przed kilkoma laty, gdy urodziła się moja pierwsza córka. Wtedy zmieniłem całkowicie podejście do sportu. Przestał, jak powiedziałem, być całym moim życiem.
– Wielu fachowców twierdziło, że jeśli bieg finałowy będzie poprowadzony w wolniejszym tempie, możesz go nawet wygrać. Jeśli natomiast ktoś narzuci bardzo szybkie tempo, możesz mieć problemy i Twoje szanse spadną. Tymczasem Ty, po przekroczeniu mety, cieszyłeś się, że Kenijczycy ruszyli szalenie mocno!
– Ciągle uważałem (i zresztą mówiłem to głośno), że stać mnie na szybki bieg i rekord Polski, czyli w granicach 3:30. To czego miałem się bać? Ucieszyłem się z tempa Kenijczyków: po pierwsze - mogłem udowodnić, że nie rzucam słów na wiatr, a po drugie – w takim biegu jest mniej przypadkowości. Kto jest mocny ten leci, kto słabszy ten zostaje. A w biegach wolnych jest dużo przypadku, liczy się ustawienie, pozycja w momencie ataku, czy jesteś zamknięty czy nie... Wtedy mnóstwo szczegółów decyduje o miejscu na mecie. W biegu mocnym wszystko jest klarowniejsze.
– I nie przestraszyłeś się trochę, gdy Cheruiyot i Kwemoi narzucili od początku straszne tempo? Nie bałeś się, że możesz potem ich nie dogonić?
– Nie, nie, kontrolowałem wszystko, byłem świadomy tego co się dzieje. Myślałem racjonalnie i czytałem bieg. Patrzyłem co „setkę” na zegar i wiedziałem, że jest bardzo szybko. Dlatego nie chciałem przechodzić zbyt szybko do przodu i gonić Kenijczyków, czekałem na swoją chwilę.
– Ale gdyby oni utrzymali tempo do mety, za żadne skarby byś ich nie dogonił!
– Przetrzymał tylko Cheruiyot, a reszta grupy była ciągle ze mną. Kwemoi - jak było do przewidzenia - „umarł”. On nie był w stanie pobiec 3:28, biegał w tym sezonie dużo wolniej, wygrałem z nim w półfinale i widziałem jak wygląda. To się czuje, czy rywal ma coś jeszcze „pod kopytem”, czy nie. Przypuszczałem, że nie wytrzyma do końca.
– Czyli wszystko, do ostatniego metra biegu, miałeś zaplanowane, było pod kontrolą?
– Nie, no coś ty! Ja obiecałem sobie, że bez względu na to jaki będzie ten bieg: szybki czy bardzo wolny, zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby 300 metrów przed metą zaatakować i w ostatni wiraż wejść na bezpiecznej pozycji.
– Poszedłeś imponująco!
– (śmiech) Troszkę nawet przesadziłem, zrobiłem parę szybkich kroków, „urwałem” i bardzo dużo sił mnie to kosztowało. Dowiozłem jednak do końca tę bezpieczną lokatę, a nawet jeszcze zaatakowałem na ostatnich stu metrach! Bardzo niewiele, tylko 8 setnych sekundy, zabrakło, żebym wygrał z Algierczykiem Makhloufim i zdobył srebrny medal!
– Piękna była minuta, której zażyczyłeś sobie w telewizyjnym wywiadzie po biegu i którą w calości poświęciłeś swojej rodzinie...
– Ciągle podkreślam, że żona i córki są dla mnie najważniejsze. Wiem jak ciężko im jest, gdy ciągle opuszczam dom i ponad 300 dni w roku spędzam za granicą. A jak już jestem w domu i wychodzę na trening, dzieci płaczą i nie chcą mnie puścić, bo się boją, że wrócę może znów za miesiąc.
– A Ty jak sobie z tym radzisz?
– Nie radzę sobie! Też jest mi bardzo ciężko, strasznie to przeżywam, ale stwierdziliśmy z żoną, że drugiej takiej szansy mogę już nigdy nie dostać od życia i muszę ją wykorzystać w 100 procentach. Celowi „Tokio 2020” poświęcam zatem wszystko: siebie, swoją rodziną i przyjaciół, żeby wrócić z igrzysk z medalem. A potem pewnie przyjdzie dzień, że siądę na tyłku i w końcu będę mógł poświęcić się rodzinie.
– To może wreszcie teraz będziesz miał dla niej troszkę czasu?
– Też nie za wiele, bo już w połowie października lecę na 2 tygodnie do Chin, na Wojskowe Igrzyska Sportowe. Nie jest łatwe życie sportowca, ale cóż, sam sobie je wybrałem!
Rozmawiał Piotr Falkowski