Mój wyjazd do Ziemi Świętej miał trochę wymiar mistyczny. Pojechać do Betlejem, pochylić się nad Grotą Narodzenia Pańskiego, przejść się w Jerozolimie Via Dolorosa aż do Bazyliki Grobu Świętego – to wszystko działało na moją wyobraźnię. Chciałem zobaczyć kolebkę Chrześcijaństwa, dotknąć Ściany Płaczu, zatrzymać się na Wzgórzu Świątynnym. Moim marzeniem był też start w Maratonie Jerozolimskim.
Relacja Macieja Gelberga
Słyszałem, że to bieg niezwykły. Choć jego historia liczy raptem 5 lat to już zdążył obrosnąć legendą. Ci co w nim uczestniczyli podkreślali, że jest on zarówno malowniczy jak i niezwykle wymagający. Trasa prowadzi po najciekawszych miejscach stolicy Izraela. Startuje się u podnóża Knesetu, przebiega się przez Starą Jerozolimy, ocierając się niemal o mające kilka tysięcy lat mury, okrąża Uniwersytet Hebrajski, po czym przecina się nową część miasta. A to wszystko biegnąc po wzgórzach jerozolimskich. O tym jak są one potrafią być wymagające bardzo szybko się przekonałem.
Nie tylko maraton
Do tego startu solidnie się przygotowywałem. Zrealizowałem czteromiesięczny plan treningowy, uczestniczyłem w zawodach kontrolnych. Wszystko na to wskazywało, że forma rośnie. Optymizmem napawał ostatni sprawdzian na Półmaratonie Wiązowskim, gdzie udało się poprawić rekord życiowy, łamiąc półtorej godziny. Nie miałem jednak wątpliwości - w Jerozolimie nie ma szans na bardzo szybkie bieganie. Tam nawet rekord trasy wynosi ponad 2 godziny i 16 minut…
Mimo wszystko jechałem do Izraela z nadziejami na dobry wynik. Start w maratonie był istotną, ale nie jedyną częścią moje wyprawy. Realizowana przez mnie od kilku lat turystyka biegowa ma to do siebie, że oprócz biegania równie ważne jest zwiedzanie. To czasami odbija się na formie, bo zamiast na chwilę przed zawodami nabierać świeżości, robić przebieżki i lekkie rozbiegania, to całe dnie przeznacza się na zwiedzanie. Tak też było i tym razem. Od niedzieli do czwartku, od rana do wieczora robiłem po 20-30 km, w często rażącym słońcu, gdy temperatura sięgała 30 stopni Celsjusza.
Bieg był zaplanowany na piątek, 13 marca. Data nie jest przypadkowa. Organizatorom zależało, by zakończyć imprezę przed szabatem. W Izraelu Żydzi podchodzą do tego bardzo poważnie, w sobotę nie działają sklepy, nie jeździ komunikacja.
Obfita pasta party
Pakiety startowe można było odbierać już od wtorku. Wszystko odbywało się sprawnie i bardzo profesjonalnie. Każdy uczestnik zawodów oprócz okolicznościowej seledynowej koszulki technicznej dostał zaproszenie na pasta party. W nowoczesnej Sali EXPO prezentowali się też wystawcy sprzętu sportowego, organizatorzy biegów, lekarze i masażyści, choć - jak już pisałem z Jerozolimy - całość nie zaskakiwała formą i rozmachem.
Poprzedzająca maraton parta party okazała się dużym, pozytywnym zaskoczeniem. Biegacze zostali zaproszeni na prawdziwy bankiet. I to jaki - na sali suto zastawione stoły z wieloma rodzajami makaronu, ryżu, sałatek. Biegacze mogli też próbować bez ograniczeń różnych sosów, owoców, ciast. Dodatkowo czas umilał zespół muzyczny. Po takiej zaprawie nie pozostało nic innego tylko pobiec i zrobić dobry wynik!
Połowa marca to w Izraelu pełna wiosna. Kwitną drzewa, dojrzewają cytryny i pomarańcze. Jest też bardzo ciepło. Temperatury w dzień przekraczają 25 stopni Celsjusza, dlatego organizatorzy zaplanowali start na godz. 7.00. Od mojego hostelu do miasteczka zawodów było jakiej 3 km, wiedziałem więc, że jeśli chcę coś zjeść na śniadanie muszę wstać nie później niż o 5 rano.
Jak biec?
Kiedy zadzwonił budzik było jeszcze ciemno. Szybki prysznic, dwa banany, kawałek bułki, herbaty i mogłem ruszyć na start. Minąłem Bramę Jaffa i wyszedłem ze Starej Jerozolimy. Ku mojemu zaskoczeniu, na ulicach miasta nie zobaczyłem zbyt wielu zmierzających na zawody biegaczy.
Jerusalem Marathon to ciągle rozwijająca się impreza. Nie ma ani długiej tradycji, ani kilkudziesięciotysięcznej frekwencji. W tegorocznej edycji wystartowało 1,5 tysiąca maratończyków, kilka razy więcej było uczestników krótszych dystansów, towarzyszących zmaganiom. Wśród biegaczy było ośmiu Polaków.
Kiedy zmierzałem na linię startu zastanawiałem się jak biec, według jakiej strategii, na jaki czas. W normalnym maratonie byłem w stanie powalczyć o 3:10:00. Ale jak to przeliczyć na Jerusalem Marathon, gdzie suma przewyższeń to aż 600 metrów?
Postanowiłem biec na 3:25:00. Jednak cały czas nie byłem pewny swojego wyboru. Moje wątpliwości wzmogły się kilka minut przez wystrzałem startera, kiedy zobaczyłem, że pierwszy pacemaker biegnie z tabliczką na 3:30:00. Wokół niego zgromadziła się grupka ok. 20 biegaczy i stali oni bezpośrednio za elitą. Pytałem sam siebie, a gdzie „zające” na 3:00:00, na 3:10:00, 3:20:00? O co tu chodzi?
Maraton jak kolejka górska
Trzy, dwa, jeden, start. Ruszyliśmy. Nie minęło kilkaset metrów, a już zaczęliśmy się wspinać. Po tygodniowym pobycie w Jerozolimie byłem świadomy, że to nie będzie trasa jak w Berlinie. Mogłem zapomnieć o drodze płaskiej jak stół. Tu mieliśmy wzgórza, które trzeba było po prostu zdobywać. Wiedzieć to jedno, ale doświadczyć tego to drogie. Podskórnie cały czas liczyłem, że nie może być aż tak źle. Że po podbiegu i zbiegu pojawi się fragment wypłaszczenia, gdzie znajdę odpoczynek. Szybko okazało się, że jestem w wielkim błędzie.
Maraton Jerozolomski można porównać do kolejki górskiej. Tu cały czas jest góra i dół, podbieg i zbieg. I znowu góra i dół, i znowu podbieg i zbieg. Na 42 km znajdzie się może jeden, dwa km płaskie. Cały czas trzeba kontrolować tempo. Wiadomo, że na podbiegach trzeba zwolnić, ale z kolei na zbiegach nie można za bardzo szaleć. Dla nowicjusza na tych zawodach, który w dodatku ma swoje ambicje było to nie lada wyzwanie.
Od początku nie było łatwo. Zacząłem z tempem 4:25 min/km. Niby w miarę wolno, ale biegnąc pod górę mocno zakwasiłem sobie mięśnie. To tak jakby zacząć Maraton Warszawski od ul. Belwederskiej. Tylko dwa, trzy razy dłuższej. Niestety już na starcie zrobiłem błąd. Zamiast trzymać się grupy na 3:30:00, pobiegłem trochę szybciej. Moim azymutem był pewien biegacz z Danii, który wydawało mi się, że biegnie na podobny co ja czas. I tak na następnych kilometrach raz ja biegłem z przodu, raz on. Po drodze zaliczaliśmy jeden, drugi, piąty, jedenasty podbieg. W pewnym momencie przestałem liczyć. Z czasem przestałem patrzeć też na zegarek i upływający czas.
Pojawiła się „ściana”
Na jakimś 12. km dogoniła mnie grupa z pecamakerem na 3:30:00. Postanowiłem, że dołączę do niej. Liczyłem, że w ten sposób łatwiej będzie mi się będzie biec. I tak przez godzinę było. – Jesteś z Polski? Co sądzisz o naszym biegu – zagadnął mnie w pewnym momencie „zając”. – Jest strasznie. To jest prawdziwy bieg górski tylko po asfalcie – odpowiedziałem. Po czym zapytałem: – Do czego można porównać 3:30:00 na tej trasie? – To jakieś 3:10:00 na klasycznym maratonie – stwierdził.
Mijały kolejne kilometry, a ja byłem coraz bardziej zmęczony. Z dużym trudem przychodziło mi dotrzymywać tempa grupie. Traciłem na podbiegach, a dochodziłem na zbiegach. Wbiegliśmy do Starej Jerozolimy. Jedna, druga uliczka, po czym ostry skręt w prawo, potem w lewo. – Jakby podbiegów było mało mamy dodatkową atrakcję, zakręty – pomyślałem z sarkazmem kiedy trzeba nawrócić o 180 stopni.
Na 25. kilometrze przed 40, 50, a może 169 podbiegiem, grupa mi uciekła. Nie miałem już sił jej gonić. Jeszcze przez 5 km starałem się trzymać w miarę dobre tempo, a potem wszystko się posypało. Pojawiła się „ściana”. Było coraz cieplej, a ja miałem coraz mniej sił...
Spotkanie z rodakiem
Nie mogłem liczyć na wsparcie kibiców, bo nie było ich na trasie za wielu. Ci, co stali nie wiedzieli z kolei co to znaczy żywiołowy doping. Problemem były też punkty żywieniowe. O ile nie brakowało na nich wody, to był problem z izotonikami, nie mówiąc już o jedzeniu. To, że na tak wyczerpującym biegu tylko w dwóch miejscach można było dostać banany, czy pomarańcze uważam za duży błąd organizacyjny.
Ostatnie kilometry to było istna męka. Nie walczyłem o czas, o miejsce. Marzyłem tylko by wreszcie ukończyć zawody. Za punkt honoru wziąłem sobie, by nie przejść w marsz. A tu na mnie czekały kolejne podbiegi. Nie byłem w stanie nikogo wyprzedzić, za to mnie mijano hurtowo. W pewnym momencie usłyszałem z tyłu: – Witam kolegę z Polski. To był jeden z rodaków uczestniczących w maratonie. Przez chwilę biegliśmy razem, wspólnie narzekając na trudy wyścigu. – Powinni dawać za ten maraton dwa punktu do UTMB – zażartował mój towarzysz.
Byłem coraz bardziej zmęczony. Puściłem przodem Polaka. Po chwili jednak złapałem się resztek ambicji. Spróbuję chociaż być jak najwyżej w klasyfikacji narodowej – powiedziałem do siebie. Zacisnąłem zęby i przyspieszyłem. – Widzę, ze odzyskałeś siły – zażartował rodak, gdy go mijałem. – Zobaczymy na jak długo – odpowiedziałem.
Nie było mowy o finiszu
Kiedy zobaczyłem na tabliczce 40 km myślałem, że przyspieszę. Dotychczas zawsze tak było. Perspektywa zbliżającej się mety dodawała mi sił. Tym razem to nie działało. Uruchomiłem całe pokłady ambicji, ale nic to nie dało. Przychodziły mi myśli, że to już mój ostatni maraton, że mam dosyć, że rzucam bieganie. Nie mogłem zrozumieć dlaczego te kilometry tak wolno przemijają.
Ostanie metry to była istna męczarnia. Oczywiście nie zabrakło wrednego podbiegu. W końcu zobaczyłem metę. Niebieski dywan i głos spikera czytającego moje nazwisko. Nie było oczywiście mowy o finiszu. Doczłapałem jakoś do końca.
Cały drżałem, ledwo łapałem równowagę. Udało się, dobiegłem – cieszyłem się całym sobą. Dałem z siebie wszystko. Pewnie gdybym pobiegł na początku wolniej uzyskałbym lepszy wynik, ale to nie miało w tym momencie większego znaczenia.
Patrzyłem na kolejnych zawodników. Dopingowałem tych co z trudem dobiegali do mety. Wzruszające było to, że niemal każdy biegacz z Izraela, który finiszował miał w ręku mał flagę narodową. Dla Żydów, którzy cały czas muszą walczyć o swój byt, nawet taka impreza jak maraton może mieć wydźwięk patriotyczny.
Plany na przyszły rok
Kiedy się przebrałem i wracałem do hostelu już nie miałem żadnych wątpliwości dotyczących biegania. Wiedziałem, że znowu w przyszłym roku gdzieś wystartuje w maratonie. Pytanie tylko gdzie? Nie miałem wątpliwości, że musi to być wyjątkowe miejsce, wszak Jerozolima zawiesiła bardzo wysoko poprzeczkę.
Maciej Gelberg