"Maraton raz poproszę!" 36. NN Marathon Rotterdam


Rotterdam. Miasto w delcie Renu i Mozy. Największy port Europy. Słynny z nieco dziwacznej, nowatorskiej architektury, filozofa Erazma i… jednego z dziesięciu najlepszych w rankingu Runners World Magazine biegów na dystansie maratońskim na świecie. Jak wygląda bieg w Rotterdamie? I czym sobie zasłużył na miejsce w tym rankingu? Byłam, zobaczyłam, zdobyłam! A teraz, opowiem o tym trochę

Relacja Katarzyny Melcer

Voilà! Maraton! Raz poproszę!

Tegoroczny start NN Maratonu Rotterdam był jego 36. edycją. Ponad 17,5 tys. uczestników samego startu maratońskiego, a w sumie około 40 tys. biegających w ramach wszystkich biegów imprezy. Już sama liczba uczestników robi wrażenie. Popularność maratonu w Rotterdamie potwierdza również statystyka dotycząca krajów pochodzenia startujących. W tej edycji na starcie biegu pojawili się reprezentanci, aż 86 krajów!

Nieprzypadkowo NN Rotterdam Maraton uznawany jest też za najpiękniejsze wydarzenie biegowe w Holandii. Obok maratonów w Amsterdamie i Eidhoven to jeden z trzech najbardziej popularny organizowanych w kraju wiatraków. W zmaganiach na pętli trasy rozpoczynającej się i kończącej na głównej ulicy miasta Coolsingel, w boju o najlepszy rezultat stawia się rok do roku reprezentacja czołowych zawodników z całego świata.

W tym roku nie obyło się bez niespodzianek na mecie. Wielkim wygranym tegorocznej edycji został zawodnik nieobstawiany nawet w roli faworyta przed startem. Meldując się na mecie z pierwszym wynikiem 2:06:11 Kenijczyk Marius Kipserem, pokonał swój własny rekord życiowy łamiąc go o 3 minuty i 10 sekund! Chłopak na mecie podobno zaniemówił z wrażenia i jak piszą organizatorzy w relacji podsumowującej event spośród wszystkich zaskoczonych, sam zdawał się być tym największym!

Mnie Rotterdam kojarzyć będzie się przede wszystkim z gościnnością jego mieszkańców, nadzwyczajną życzliwością spotkanych tam ludzi i doskonałą, słoneczną pogodą. Na długo zapamiętam też atmosferę maratońskiego zgiełku jaką stworzyli organizatorzy, mieszkańcy miasta, a przede wszystkim uczestnicy tej imprezy.

„Druga zwrotka… Bo zawsze chciałem zacząć… od środka”

Otwieram oczy, rozglądam się i szybko przypominam sobie gdzie jestem. Szósta? To jest jakaś pomyłka? Mam wrażenie, że dopiero przed chwilą usnęłam. Niestety mój budzik nie ma litości. To ten dzień i podobnie jak ja właśnie się obudził. Szarówka za oknem. Zaraz zacznie wschodzić słońce. Otwieram okno i łapie w płuca świeże powietrze wpadające z hukiem do środka. Pachnie wiosną. Zapowiada się genialna pogoda. Odwracam się i kieruję kroki do drzwi łazienki kiedy w połowie drogi mój wzrok ląduje na spakowany w kącie pokoju plecak, który zrzuciłam po przyjeździe do hotelu wczoraj wieczorem.

Aha. Nie zamówiłam depozytu. Coś będziemy musieli z Tobą zrobić – myślę, nurkując w nim w poszukiwaniu pasty do zębów. Zbieram się dość szybko i ruszam na przystanek metra, z którego do hotelu dzień wcześniej odwiozła mnie sympatyczna biegaczka wracająca z biegów towarzyszących imprezie maratońskiej.

Mój start w biegu jak i podróż należeć miały do tych z cyklu ekspres. Pojechać, pobiec, wrócić. I tak w piątek po pracy wyruszyłam w drogę do Warszawy, skąd rano w sobotę LOT-em docieram do Amsterdamu. Tam przesiadka z pociąg Intercity i już przed południem docieram do celu podróży. Dalsza część dnia to czas na odbiór pakietu, spacer po mieście, krótkie spotkanie z Łukaszem, znajomym z poznańskiej grupy Night Runners, który również jako jeden z Polaków zmagać będzie się z trasą niedzielnego biegu.

Meta, start biegu, namioty z depozytem, biuro zawodów, wszystkie ważne logistycznie miejsca dla biegających znajdują się w niewielkich odległościach od siebie. Wolontariusze przy odbiorze pakietu dodatkowo wręczają mi mapę miasta z dobrze oznaczonymi punktami ulic na, których znajdę wszystkie te miejsca. Zwiedzam Expo i jestem nieco zaskoczona, że jest tak… małe.

Nie umniejsza to jednak organizacji pracy biura zawodów. Mimo tłumów, odbiór pakietu poszedł sprawnie, a ja po 10 minutach mam wszystko czego potrzebuję do niedzielnego startu. Jeszcze chwilę kręcę się po targach i rozmawiam z ludźmi.

Po odbiorze pakietu idę zobaczyć jak wygląda organizacja startów dla dzieci i biegu na 5 km. Kibicuję nieznajomym biegaczom i robię zdjęcia. Gdy wieczorem docieram na przystanek metra w miejscowości Pernis, jest już ciemno. Niestety nie udało mi się zarezerwować w przyzwoitej cenie noclegu w centrum, dlatego rano również będę musiała wstać dość prędko.

Mój hotel oddalony jest od miasta około 16 km. Kiedy stoję na przystanku i sprawdzam na mapie jak daleko mam do miejsca noclegu zaczepia mnie sympatyczna blondynka, która chwilę wcześniej wysiadła ze mną na stacji. Uśmiecha się i pyta czy może gdzieś mnie podrzucić. Załadowana jak żółw, z ciężkim plecakiem nie zastanawiam się nawet i z radością przyjmuję propozycję pomocy. Podaję adres.

Okazuję się, że to bardzo blisko jej domu. W drodze na miejsce rozmawiamy o maratonie. Dziewczyna ma na imię Nancy. Zawozi mnie pod hotel i na pożegnanie zbija szczęśliwą piątkę, życząc mi powodzenia przed startem. Po powrocie do Polski oglądając zdjęcia okazało się, że zupełnie przypadkiem również jej strzeliłam zdjęcie, kiedy kibicowałam biegającym podczas sobotniego „Mini maratonu”, biegu w centrum miasta na 5 km. Miło wśród tylu sfotografowanych, nieznanych mi twarzy wypatrzeć kogoś „znajomego”.



Rotterdam Marathon to wydarzenie, które wielkie emocje budzi nie tylko wśród biegaczy. To też spore święto dla jego mieszkańców. Przez cały pobytu w Rotterdamie odnosiłam wrażenie, że miejscowi stają na głowie by każdy z odwiedzających w tych dniach miasto mógł poczuć się w nim jak u siebie. Idąc ulicą z przewieszoną przez ramie torbą z odebranym pakietem startowym, mijam biegających, wracających lub idących do biura zawodów ludzi. Spora część z nich to biegacze uczestniczący w sobotnich startach na krótszych dystansach. Wśród nich jest też kilkanaście tysięcy dzieci, które biorą udział w startach organizowanych tego dnia w biegach dziecięcych i młodzieżowych.

Biegacze opanowali to miasto. Gdzie nie spojrzysz wszędzie krzyczy w Twoją stronę maraton. Widzisz loga znajomych marek sportowych, uśmiechnięte z reklam twarze sportowców. Będąc jednym z kilkunastu tysięcy turystów odwiedzających tego dnia Rotterdam, czuję się tu jakoś wyjątkowo. Ludzie w sklepach, kawiarniach, na ulicy widząc logo maratonu i sportowe buty na nogach spotykanych przechodniów uśmiechają się i wzajemnie życzą sobie powodzenia przed startem.

Bieg posiada najwyższe w trzystopniowej skali wyróżnienie Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych dotyczące poziomu organizacji imprezy. Status IAAF Gold Label, co klasyfikuje go w światowej „elicie” biegów maratońskich. Co ciekawe szukając informacji na temat imprezy dowiedziałam się też, że jako jeden z pierwszych w historii maratonów, wprowadził chipowy pomiar czasu. Dzięki swojej renomie bieg, każdego roku przyciąga nie tylko wielu zawodowych biegaczy, ale również coraz szersze grono amatorów.

Pierwsza edycja wydarzenia odbyła się w 1981 r. Wtedy na starcie biegu stanęło nieco ponad 180 osób. W tym tylko 4 kobiety. Z rozmów z innymi uczestnikami podczas odbioru pakietu, od kilku z nich dowiaduję się, że to ich kolejny start na tej trasie. Brytyjczyk John, weteran biegowych tras Europy opowiada mi, że to jego trzeci „występ” w tym miejscu, dodając, że według niego to zdecydowanie jeden z najlepiej organizowanych maratonów w Europie.

Fall in love with Rotterdam!

Na start docieram jeszcze przed ósmą rano. Od właścicieli hotelu w Pernis dowiedziałam się, że metro czynne będzie w niedzielę tylko do godziny 10:00. Później ze względu na odbywający się bieg w kierunku miasta jeździć będzie jedynie komunikacja zastępcza, dlatego jeśli chcę zdążyć wypić kawę przed, najrozsądniej będzie zebrać się jak najwcześniej rano.

Co pozytywnie mnie zaskoczyło, nikt z tubylców nie odbierał zmian w normalnym rozkładzie życia miasta jako utrudnienia. Na moje pytanie o zmiany w rozkładach metra, zamykanie ulic mieszkańcy Pernis odpowiadali pytaniem: „Kto jechałby do miasta w niedzielę rano?” No tak! Kto? Pewnie, że tylko biegający maraton. Przekonuję się o tym na przystanku kolejnego ranka. O godzinie 7:00 w Pernis byłam jedyną osobą wsiadającą do metra.

Halo ziemia!

Wspomniałam już o tym, że miałam bagaż, z którym nie bardzo wiedziałam co począć? Tłumaczę dlaczego. Wypełniając formularz rejestracyjny, przekonana byłam, że mieszkać będę „gdzieś blisko” centrum. Niestety. Zapisując się na start w grudniu niemożliwością było znalezienie noclegów w pobliżu centrum w cenie przyzwoitej dla śmiertelników. Z racji, że lot powrotny miałam jeszcze tego samego dnia co start, nie miałam możliwości wracać do miejsca gdzie udało się taki znaleźć. Całe szczęście wizytą w biurze zawodów udało mi się uniknąć biegania maratonu w plecaku i załatwić miejsce w namiocie z depozytem. Szczęśliwie dość bo depozyt okazał się być również szatnią.

9:40. Jeśli chciałabym pobiec w swojej strefie wypadałoby zdążyć przed 10:00. Jeszcze przez chwilę przyglądałam się rozgrzewającej się przed startem elicie. Podziwiam kenijski krok biegowy i po raz tysięczny w swoim życiu zastanawiam się jak to jest biegać maraton w tempie grubo poniżej czterech minut na kilometr. Jak zawsze podsumowuję te myśli tak samo: To jest jakiś kosmos!

Do swojej strefy trafiam bardzo szybko. Odnajdując ją po cyfrze oznaczonej na numerze startowym. Ta dedykowana jest zawodnikom biegnącym na czas między 3h - 3h30'. Ustawiam się w połowie stawki. Nie zanosi się na to, że będzie ciasno. Wolontariusze dbają o to by każdy z zawodników trafił do właściwej według numeru strefy. Biegacze przydzielani byli do nich na podstawie deklarowanych w formularzu rejestracyjnym spodziewanym czasie na mecie. Bieg startuje punktualnie o 10:00 więc mam jeszcze chwilę czasu na rozgrzewkę i… złapanie sygnału w GPS-ie.

Celuj w PB

Ruszyłam pod tempo na łamanie 3h20'. Bardzo starałam się biec równo. W myślach hamowałam fantazję i powtarzałam by trzymać swoje, bo odpłaci się ona kiedy zacznie się prawdziwe bieganie, po minięciu magicznej cyfry 30.

Pierwsze 25 kilometrów trzymam się koleżanki biegnącej w tym samym tempie. Na zmianę mijamy się i prowadzimy. Świetnie jest mieć takiego partnera na trasie. Czuję jednak, że dziewczyna jest dużo mocniejsza. Swoją walkę o 3h20' odpuściłam za 32z kilometrem. Weryfikację planu przewidziałam jeszcze przed startem w biegu. W przygotowaniach pod Rotterdam, nieustannie towarzyszyła mi anemia, która niestety nie sprzyja szybkim treningom. Próba łamania założonego wyniku była więc odważna, jeśli nawet nie zuchwała.

Na kolejnych kilometrach moje tempo spada. W myślach rugam się przez chwilę za uparty charakter, ale co zrobić… Z walecznym sercem nie wygrasz. Od 35. kilometra dodatkowo zaczęły dawać o sobie znać skurcze w łydkach. Na szczęście dla mnie udało uporać się z nimi dość szybko i za 38. kilometrem zdążyłam już o nich zapomnieć. Zostały dwa kilometry do mety. Najtrudniejsze dwa kilometry. Wtedy też największym wsparciem okazują się być kibice! Starałam się za wszelką cenę utrzymać tempo biegu, choć nie było to wcale łatwe.

Zegarek wskazywał, że na mecie powinnam zjawić się z nowym PB, co dodawało mi nieco skrzydeł. Dlatego ostatni kilometr udało się nawet przyspieszyć.

Czas na mecie 3:25:37.

Przez chwilę próbuję znaleźć jeszcze koleżankę z którą biegłam na początku, ale na mecie jest tylu ludzi, że szybko rezygnuję.

Biegnąc starałam się skupiać głównie na zegarku, ale z trasy biegu zapamiętałam kilka szczegółów które utkwiły mi mocno w pamięci. Kibice. Najlepszy support jaki dotąd towarzyszył mi na trasie! Tego pozazdrościć mogą Rotterdamowi wszystkie, razem wzięte biegi uliczne organizowane w Polsce. Niesamowicie rozgrzewali atmosferę, a na całej trasie było ich całe mnóstwo.

Dodatkowo niemal na każdym kilometrze mijaliśmy energetycznych bębniarzy lub zespoły muzyczne napędzające szybką i słoneczną trasę maratońską. Sama największy przypływ energii poczułam właśnie dzięki muzyce! Żeby było zabawnie… tuż przed tym jak zaczęłam zwalniać.

Planując maraton nieprzypadkowo wybrałam akurat to miasto. By w nim wystartować nie trzeba brać udziału w losowaniach. Trasa jest faktycznie bardzo szybka, co potwierdzają też osiągane rezultaty najszybszych biegaczy. Trzykrotnie padł tu rekord świata: dwa męskie i jeden kobiecy.

Biorąc pod uwagę, że kwiecień to pora roku najbardziej mi przyjazna ze względu na warunki pogodowe poszukiwałam biegu właśnie w tym miesiącu. Rotterdam był idealny również ze względu na czas dojazdu na miejsce. Zapisując się wiedziałam, że chciałabym wrócić jeszcze tego samego dnia do Krakowa.

Chociaż dużo lepiej odnajduję się w startach, gdzie zamiast kilku tysięcy osób wokół i asfaltu pod stopami, moimi towarzyszami są góry i leśna ścieżka to przyznać muszę, że trening pod maraton ma w sobie coś urzekającego.

Rotterdam był moim szóstym startem na królewskim dystansie. Nie mogę potwierdzić, słów które kilkakrotnie usłyszałam podczas mojej wizyty w tym mieście – „Probably the Best Marathon In Europe”, ponieważ był to mój pierwszym start poza granicami Polski. Faktem jest, też że jak na razie jest on moim najszybszym i przez to: NAJFAJNIEJSZYM z biegów maratońskich na świecie!

Katarzyna Melcer