„Moje 360 km”. SwissPeaks 2019 Radosława Defecińskiego

SwissPeaks to impreza organizowana na terenie Szwajcarii w pierwszym tygodniu września. W tym roku odbyła się po raz trzeci, natomiast najdłuższy dystans 360 km uruchomiono drugi raz. Koronny dystans był reklamowany jako dystans „From Glacier to Lake” i faktycznie odbywał się na trasie liniowej od lodowca w pobliżu miejscowości Oberwald, aż do jeziora genewskiego w porcie miasteczka Le Beverete. Trasa przebiegała wzdłuż alpejskich pasm górskich z przewyższeniami ogólnymi wynoszącymi +27 500 m / -26 500 m.

Tyle faktów!

Relacja Radosława Defecińskiego

Skąd pomysł na start i walkę ze swoimi słabościami na takiej trasie?

Po zgłoszeniu się do losowania na bieg TOR 2019 i ostatecznie braku na liście startowej poszukiwałem jakiejś alternatywy i SwissPeaks właśnie miał się nią stać. Jeżeli nie TOR, to może SwissPeaks, tak myślałem.

Dystans podobny (przecież z takim dystansem, w okolicach 350 km; chciałem się zmierzyć), alpejskie krajobrazy, czyli będzie pięknie. Zapisałem się, opłaciłem i.… dostałem e-maila, że jednak jestem zakwalifikowany z listy rezerwowej na TOR. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro klamka zapadła, to biorę udział w biegu w Szwajcarii i tak zaczęła się moje przygoda z SwissPeaks 360.

Wyjazd, jak co roku, zaplanowaliśmy rodzinnie. Żona i moje dwie córki miały mnie supportować i być wszelkiego rodzaju wsparciem podczas biegu.

Po analizie trasy ustaliliśmy, że moi „supporterzy” będą obecni na starcie. Następnie w Fiesh na 50 km, Zinal na 157 km, Champex na 250 km oraz Champery na 300 km, no i oczywiście na mecie (jeżeli tam dotrę).

Wskazane powyżej miejsca były planowanymi przez organizatora przepakami. W przypadku Swisspeaks jest to bieg liniowy i organizator zaplanował sześć przepaków miej więcej co 50 km, na które były dowożony jeden bagaż zapakowany w dostarczoną przez organizatora torbę (było to o tyle łatwiejsze logistycznie, że nie musiałem zastanawiać się jak rozplanować poszczególne przepaki).

Start, czyli miłe początki

1.09.2019r. o godzinie 7:30 pojawiłem się w miejscowości Oberwald gdzie o godz. 10:00 miałem rozpocząć swoją przygodę z trasą biegu i ze swoimi wątpliwościami dotyczącymi dystansu oraz trudności na trasie.

Do 170. kilometra mniej więcej wiedziałem czego oczekiwać, jednak wszystko co powyżej, to dla mnie „terra incognita”. Pełen nadziei, ekscytacji, ale i obaw czekałem na start. W między czasie udało mi się spotkać grupkę polskich biegaczy, również jak i ja próbujących się z dystansem 360 km (pozdrawiam z tego miejsca Ewę, Izę, Edytę oraz Pawła). Jadąc na start miałem trochę czasu na porozglądanie się po mijanej okolicy. Myśl był jedna - jest pięknie, ale łatwo na trasie to z całą pewnością nie będzie.

Jeszcze tylko szybkie pożegnanie z żoną, córkami i już trzeba było ustawiać się przed linią startową i rozpoczynać odliczanie. Cieszyłem się, że wszystko zostało dopięte i mogę rozpocząć swoją przygodę.

3, 2, 1...

I zaczęło się. W głowie cały czas pulsuje, natrętna myśl - „nie daj się podpuścić i nie zacznij za mocno”. To nie bieg na 100 km. Spokojnie, rób swoje i do przodu. Jak cię ktoś minie i go nie wyprzedzisz, znaczy, że był mocny i tyle. Zobaczymy co się będzie działo po 200, 300 km. Plan był taki, żeby napierać i dotrzeć do mety. A jeżeli da się przy tym jeszcze powalczyć, to wartość dodana do całego przedsięwzięcia.

Oklaski, okrzyki, zdjęcia i biegnę najpierw ulicami miasteczka potem już las i pod górę od razu na 2000m. Przy sobie mam oczywiście wykres całej trasy i planowane czasy przebiegów między punktami na trasie. Potem okaże się, że rozjeżdżam się z planowanymi czasami. Niestety nie uwzględniłem trudności technicznych trasy oraz pomysłowości organizatorów w „umilaniu życia” biegaczom. Tym czasem biegnę i cieszę się z pokonywanych kilometrów oraz pięknych widoków. Po 12 km mijam punkt żywieniowy i podchodzę pod kolejną górę.

Kolejny punkt żywieniowy znajduje się na 27 km i zlokalizowany jest przy małym urokliwym kościółku. Tam zatrzymuję się, bo dochodzę do wniosku, że pora podładować akumulatory. Piję, jem, uzupełniam wodę w bukłaku. Bufet z pełną paletą jedzenia: sery, wędliny, bakalie, ciasteczka itp.

Zbieram się z punktu i podążam pod górę. Najpierw szeroką doliną, potem coraz wyżej zboczem, aż na wysokość 2656 m n.p.m. (Chummefurgge). Po drodze opadam trochę z sił i muszę na chwilę usiąść. Myśli mam rwane i nerwowe. Czyżbym przeholował z tempem? Czy zacząłem za mocno? Dopiero trzydziesty któryś kilometr i taka słabość. Rozglądam się po innych i świeżości w nich też nie widzę. Taka świadomość trochę pomaga. Jednak niepewność pozostaje.

Rozpoczyna się dłuuuugi ponad 15 km zbieg z niewielkim podejściem. 1600m przewyższenia w dół. Zbiegając trawnikami, potem zakosami w dół nagle wbiegam na punkt odżywczy umiejscowiony przed górską restauracją (1779 m n.p.m.) Punkt, jak punkt, ale obok punktu stoi kucharz w pełnym „umundurowaniu” i serwuje cudowności. Pełna zastawa. Raclette (roztapiany ser z połowy kręgu), ziemniaczki z parownika, korniszony, marnowana szalotka i jak tu nie skorzystać. Zamawiam więc porcję i jem ją bardzo łapczywie, ku uciesze gości lokalu. Wow, ale to było pyszne i w takich okolicznościach. Zbieram plecak i w drogę.

O godz. 18:12 docieram na pierwszy przepak w Fiesch (50,8 km trasy). Na miejscu czekają moi supporterzy. Robię dość szybki przegląd sytuacji- zmiana koszulki i skarpet. Jedzenie, picie i o 19:16 ruszam dalej. Tylko jeszcze szybkie pożegnanie z rodziną. Zobaczymy się, zgodnie z planem, w Zinal na 157 km trasy. Ruszam i widzę, jak wieczór nadciąga szybkimi krokami. Czuję się nadal dobrze. Nic mi nie jest, a i „noga nadal podaje”. Trzeba napierać.


Od Fiesch do Zinal

Kolejny przepak na 109. km w Eisten. Patrząc na wykres tego odcinka coś mi podpowiada, że łatwo nie będzie. Najpierw z wysokości 1062 m trzeba wdrapać się na 2563 m n.p.m., potem w dół i znowu 2602 m n.p.m, a potem jeszcze kilka razy jakieś 2000 m n.p.m. z okładem. Podążam więc od chorągiewki do chorągiewki pnąc się coraz wyżej i wyżej.

Na wysokości powyżej lasu dopadam mnie najpierw mgła, a następnie mżawka. Robi się nieprzyjemnie, a skała robi się śliska. Trzeba uważać, zwłaszcza, że ciemno. Ścieżka zrobiła się wąska a dookoła i pode mną coraz więcej powietrza. Przemykam przez małą przełączkę na drugą stronę grani i zaczynam się opuszczać niżej w dolinę. Jednak teren nadal wymagający technicznie i trzeba uważać na każdy krok.

Tak skoncentrowany wreszcie docieram na punkt odżywczy znajdujący się w maleńkim schronisku (Fleschbode, 2131 m n.p.m., 70,6 km). Patrząc przez okienko schroniska, aż się nie chce wyjść. Wiatr, deszcz, mgła i noc. Ubieram się jednak cieplej i wychodzę kontynuować. Na trasie trzeba uważać, bo pomylić drogę w tych warunkach jest dość prosto. Całe szczęście, że zaczyna się rozwidniać, a razem ze zbieganiem w dolinę mgła robi się coraz mniejsza. Niestety mam również świadomość, że skoro zbiegam to następnie będę musiał znowu wejść na górę, tak to jest w górach. Całe szczęście, że przed sobą widzę kolejnego zawodnika. Mam kogo gonić i próbować wyprzedzić.

Ostatni zbieg do bazy okazuje się dla mnie nie lada wyzwaniem. Dłuży się, a i organizatorzy, jak na złość, wprowadzili różne urozmaicenia. Zbiegi jakimiś łąkami, prawie pionowym lasem, pastwiskami, gdzie ciągle trzeba otwierać i zamykać bramki i furtki oddzielające poszczególne pastwiska. Mam wrażenie, że organizator za punkt honoru przyjął, aby nie wprowadzić zawodników na ubity szlak lub asfaltową drogę. Właśnie wybiegam z kolejnej łąki, przekraczam drogę i próbuję wbiec na kolejną łączkę, podnoszę nogę do góry, aby ominąć „elektrycznego pastucha”, tracę równowagę przewracając się. Upadając słyszę dziwny trzask i podnosząc się z trawy już wiem, że złamałem jeden z moich kijków. Tuż przed przepakiem. Jestem zły. Nie mam zapasowych, nie wziąłem. Wiem, że będzie trudniej!

Na przepaku tradycyjnie - jedzenie, picie, świeże ciuchy oraz pierwszy prysznic (od tego momentu na każdym przepaku będę z tego korzystał). Uzupełniam jeszcze wodę oraz dopakowuję do plecaka żele i o godz. 10:21 ruszam w dalszą drogę. Zaczynam od długiego, mozolnego podejścia. Znajduję w lesie nawet jakiś kij, ale z czasem jest dla mnie stanowczo za ciężki i niewygodny. Pozostaje jeden sprawny kijek, trudno. Droga przebiega pod górę by następnie zacząć sprowadzać długim zbiegiem w dół.

Zbieg kończy się wbiegnięciem do St. Niklaus. Patrzę w lewą stronę i już wiem, ależ tak, to lekko schowany w chmurach Matterhorn. Wow, ale on majestatyczny i wyniosły. Dosyć jednak zachwytów, na przód. Zbiegam najpierw na sam dół doliny, a następnie chwila asfaltem. Można wreszcie pobiec trochę po płaskim. Następnie zaczynam ostre podejście, coraz wyżej i wyżej aż do Jungen (1964 m n.p.m.) małej wioseczki zawieszonej prawie w chmurach, gdzieś między ziemią a niebem.

Mając świadomość, że wieczór coraz bliżej przyspieszam kroku na podejściu, aby jeszcze przed zmrokiem dotrzeć na przełęcz Augsstbordpass na wysokości 2892 m n.p.m. Z przełęczy zaczynam bardzo długi zbieg. aż do punktu odżywczego na 142 km. Na punkt docieram już po ciemku. Okazuje się, że jest umiejscowiony w nieczynnej, ogromnej oborze. Na punkcie pełen wypas z jedzeniem. Z głośników sączy się ludowa muzyka, a gospodarze zachęcają do jedzenia lokalnego, pysznego sera. Ale gościnność! Dostaję omleta z serem, ziemniaczki i raclette. Jem, piję a gospodarze pytają, czy chcę taką porcję ponownie. Kalkuluję chwilę swoje możliwości i wyrażam akceptację.

Po jedzeniu, trochę ociężały wychodzę na trasę w ciemną noc żegnany okrzykami miejscowych. Dobrze, że się wyrwałem. Tam było tak pięknie i gościnie. Zwłaszcza, że gospodarze zachęcali, że na górze mają przygotowane miejsca do spania. Napieram z lekko przeciążonym brzuchem, ale za to jaki szczęśliwy. Droga wiedzie od chorągiewki do chorągiewki. Znowu wyżej i wyżej aż na wysokość 2824 m n.p.m. Następnie zbieg w dół aż do grani, która ma mnie doprowadzić do Zinal, na kolejny przepak. Po drodze kilkukrotnie się potykam i prawie przewracam. Noc, zmęczenie, a długi zbieg wysysa ze mnie wszelką ochotę na dalsze zmagania. Widać, że potrzebuję oddechu i chwili wytchnienia.

O 1:33 w nocy (wtorek) dobiegam do Zinal, a tam Beata, Amelia i Bogna, cały mój cudowny support. Wiem, że jestem w dobrych rękach i będzie dobrze.

Z Zinal w trzecią dobę

Jedzenie, picie, 2 godziny snu w Zinal zrobiły swoje i w godzinach wczesno-porannych wyruszam w dalszą drogę. Czas zacząć kolejny odcinek przygody i nie stracić 30. miejsca. W nogach 157 km, następny raz swoich pomocników spotkam w Champex na 251 km.

Teraz podchodzę do góry i powoli zaczyna świtać. Po wyjściu na otwartą przestrzeń nagle cała mgła pozostaje na dole, a ja oglądam cudowne widoki. Piękne szczyty oświetlane porannym słońcem odcięte od ziemi morzem chmur. Oglądając tak piękny pokaz wyrywa mi się parę okrzyków zachwytu, doprowadzam się jednak do porządku i zaczynam mozolnie wspinać się coraz wyżej na przełęcz Sorebois 2836 m n.p.m. Z przełęczy roztaczają się dalsze piękne widoki teraz na zaporę i sztuczne jezioro o pięknym szmaragdowym odcieniu wody. I znów się zachwycam, a czas leci. Opanowuję zachwyt i zbiegam do zapory, zahaczając o schronisko z punktem odżywczym. Następie znowu pod górę.

Tak na marginesie, przestałem liczyć, który to już raz podchodzę i schodzę.

Zbieg z przełęczy, to początkowo dość trudne schodzenie po głazach i kamieniach, a później zbiegi po pastwiskach między zdziwionymi stadami krów. Kolejne kilometry zbiegów, to ścieżki w dół, które z czasem zaczęły zanikać i rozpoczął się powolny marsz w poprzek zboczy w poszukiwaniu kolejnych chorągiewek wyznaczających trasę biegu.

Powili zaczyna robić się wieczór, a ja zaczynam zbliżać się do Grande Dixence na 204 km trasy, czyli miejsce kolejnego przepaku. Do bazy docieram o 19:13. Miejsce to hotel, gdzie można zjeść i odpocząć. Jak na każdym przepaku jedzenia i picia tyle ile wygłodniały człowiek potrzebuje i chce. Oprócz tego następuje wymiana gps-a, spadek poziomu baterii jest już zbyt duży. To już trzecia doba biegu.

Po prysznicu, jedzeniu i piciu, już w po ciemku ruszam w dalszą drogę. Góry dookoła całą „gębą”. Gdybym wiedział co mnie czeka po drodze, z całą pewnością dokonałbym korekty planu i poszedłbym trochę odpocząć (czytaj spać), a tak napieram nieświadom mojej przyszłości. Trudności zaczynają się po kilku kilometrach i podejściu na przełęcz Col de Louvie 2888m.

Dalej należało podchodzić coraz wyżej, aż na wysokość 2985 m n.p.m. problem polegał na tym, że teren był coraz trudniejszy, wymagał czasami wspinaczki oraz wyszukiwania kolejnych chorągiewek z odblaskami. Jednak stojąc koło chorągiewki rzadko kiedy było widać kolejne. Dodatkowo wszystko spowijała mgiełka ograniczająca widoczność.

Wyszukując trasy docieram do punktu kontrolnego Grand Desert na 212 km. Jest godz. 0:19. Oczekuje tam osoba z obsługi, która wyraźnie ma dosyć pory nocnej, wiatru i mgły. Nie jest za bardzo zainteresowany moją osobą. Biegnę więc dalej, aż do początku grani, którą zaczynam się przemieszczać. Tutaj następuje konsternacja i burza myśli. To co spotyka mnie i innych zawodników powoduje, że wielokrotnie zastanawiam się czy aby dobrze biegnę (wielkie słowo, raczej się przemieszczam). „Przepaścistość” grani, odcinki skalne, wąskie półki skalne, zmęczenie, noc - wszystko to powoduje, że zastanawiam się czy, mimo że od czasu do czasu widzę chorągiewki biegu, przemieszczam się właściwą drogą. Czuję, że narasta we mnie coraz większe zmęczenie. Zwłaszcza to psychiczne.

W momencie, kiedy już mam serdecznie dość takiej drogi powoli robi się łatwiej, a ścieżka jest szersza, bardziej przyjazna. Odpoczywam trochę i zbiegam dalej. Myśli, które przetaczają się przez moją głowę są bardzo proste. Żyję i niczego sobie nie zrobiłem. Jest ok i mogę kontynuować. Życie jest piękne. Organizator ma…. pomysły, trzeba przyznać. Ruszam dalej.

Kolejne zbiegi są zakosami w dół do świateł w dole. Zbiegam i zbiegam. Od lewej do prawej i z powrotem. Czas płynie, a światła w dole kompletnie się nie zbliżają. Zaczynam podejrzewać, że biegam w koło i nigdy nie zbiegnę na dół. Po kolejnych zakosach jestem już o tym przekonany. Wychodzi na to, że utknąłem i nie wiem, co dalej. Postanawiam szybko zbiegać z nadzieją, że uda mi się wyrwać z tego zaklętego kręgu.

Mam dużo szczęścia. Udaje się przerwać zaklęty krąg i po dłuższym czasie dobiegam wreszcie do oświetlonej miejscowości. Pojawia się jednak kolejny problem związany z przekonaniem, że ominąłem punk odżywczy. Zdesperowany siadam na środku ścieżki, wyjmuję ostatni żel, który szybko zjadam i próbuję zebrać myśli, co robić dalej. Żel pomaga, wstaję i zaczynam biec. Po 5 minutach dostrzegam światła. Hura, „znalazłem” punk żywieniowy. Zjadam jakieś zimne ziemniaki, trochę piję, kilka drobnych ziemniaczków wpycham w kieszonki spodenek i w drogę. Czuję się znacznie lepiej, przede wszystkim umysł zaczął „normalniej” funkcjonować, chyba....

Biegnę chwilę drogą asfaltową i nagle zdziwienie, bo chorągiewki skręcają do pionowego lasu, ale ścieżki brak. Wspinam się ostro pod górę, jednak brak jakiejkolwiek ścieżki jest deprymujące. Przyjmuję następującą technikę - docierając do chorągiewki z odblaskiem, stoję i oświetlam okoliczny las światłem czołówki licząc na to, że światło wyhaczy kolejne odblaski. Generalnie się to udaje, ale tempo przemieszczania jest żałosne. Z drugiej strony jestem na trasie i pnę się coraz wyżej.

W międzyczasie zaczyna robić się widno. Kolejny dzień w trasie. Próbuję znaleźć właściwą drogę do Cabane de Mille (2482 m n.p.m.) jednak większość chorągiewek wyznaczających trasę chyba zostały spożyte przez pasące się tam krowy, nigdzie ich prawie nie widać. Idę więc, coraz wyżej i wyżej licząc po cichu na to, że podążam właściwym szlakiem. Zwątpienie narasta, gdyż widzę już przełęcz, a schroniska nie ma. Jedyna nadzieja, że schronisko jest, po drugiej stronie przełęczy. Po wspięciu się na górę widzę, że uff jest, jest!

Powitanie, spisanie mojego numeru startowego przez obsługę punktu, jeszcze pyszne ziemniaczki z oliwą i w drogę. Z przełęczy widzę już w oddali miejsce mojej kolejnej bazy w Champex, tylko dlaczego trasa nie biegnie w dół tylko skręca w prawo i mnie od tej bazy oddala? Po koło 2 km poruszania się granią rozpoczynam dłuuugi zbieg z wysokości 2329 m n.p.m. na wysokość 799 m. Tak, tak jest co zbiegać. Nogi już zmęczone, a spać się chce. Wiem, wiem muszę uważać. Teraz w dwójnasób, bo w dół, bo dość szybko, bo gorąco itd.

Docieram do lasu i tam zakosami dalej w dół. Zwalniam jednak trochę, gdyż nawet nie wiem w którym momencie, zacząłem prowadzić bardzo ciekawą rozmowę z moją córką. Ucieszyłem się bardzo, bo samotne przemieszczanie się trochę już było męczące. Rozmawiam więc z nią bardzo intensywnie (w tym momencie nie pamiętam niestety czego dyskusja dotyczyła), a ona nagle odchodzi i chowa się za drzewem. Czekam moment i idę zobaczyć, dlaczego się tam schowała. Obchodzę drzewo dookoła i…. jej tam nie ma. Szkoda, że już poszła. Trudno, ja mam co robić. Z całą pewnością rozmowę dokończymy innym razem.

Po zbiegu i wyjściu z miejscowości nagle tracę z widoku oznaczenia i w poszukiwaniu właściwej drogi próbuję poszukiwań w różnych kierunkach. Wreszcie je odnajduję i nagle telefon od żony, że track pokazuje mój niewłaściwy kierunek. Jak zły kierunek, przecież teraz to właśnie dobry. Aaaa wiem już, track ma jednak trochę opóźnienia.

Brawa dla moich, za czujność.


Od Champex do Champery, czyli zmęczenie narasta

Napieram do kolejnej bazy przysypiając w międzyczasie. Potrzebny mi serwis techniczny i odpoczynek, może jakaś wymiana podzespołów? Zobaczymy. W bazie w Champex na 251 km zjawiam się o 14:25 (to już środa). Baza w całości rozstawiona przez organizatorów (namiot żywieniowy, przewoźne toalety, prysznice, namiot do spania jestem pod wrażeniem) moi supporterzy zajmują się mną z całym profesjonalizmem. Picie, jedzenie, prysznic i do namiotu spać. Zasypiam momentalnie.

Budzę się i wychodzę przed namiot, nie wiem ile spałem. Mam przeświadczenie, że za długo. Kręcę się nerwowo przed namiotem i nie wiem jeszcze, gdzie i co. Podchodzi do mnie żona i dostaję burę, że przecież ona czuwa a ja się podrywam po 40 minutach. Spać! Jestem posłuszny i idę do namiotu. Już o właściwej porze jestem budzony i… jem, piję, szykuję się do wyjścia.

O 18:28 wybiegam w dalszą drogę. Jestem najedzony, „wyspany”, opatrzony, naszykowany na dalszą trasę. Jestem szczęśliwy, a życie jest proste. Dewiza na dalszą trasę brzmi „Do przodu”. Będę się jej trzymał.

Kolejne kilka kilometrów, to powielenie trasy z UTMB. Jest cudownie. Trasa lekko idzie w dół, biegnie się lekko i bez bólu. Chyba tak wygląda szczęście. Powoli robi się wieczór, a noc nadchodzi. Dalej jestem optymistycznie nastawiony na dalszą trasę. Mijam Col de la Forclaz 1527 m n.p.m. i kontynuuję zbieg. Trasa przebiega ścieżkami, czasami przecina drogę asfaltową, aż rozpoczyna się długi zbieg do rzeki by potem zmusić mnie do wspinaczki na samą górę. Trzeba uważać, bo trasa kręta i stroma, upadek nie byłby mile widziany. O godz. 23:27 docieram na punkt żywieniowy w Finhaut i zjadam tam pyszną warzywną zupę.

Zrobiła się noc całą gębą. Czas ruszać. Kolejny odcinek zaczynam mocno pod górę i z każdym krokiem czuję, że słabnę. Nogi mi się plączą, oczy zamykają, nie jest dobrze. Wyjmuję z kieszonki pobudzającego energetyka, wypijam, czekam i… nic lub prawie nic. W lesie siadam na poboczu i próbuję jakoś się ogarnąć. Mija mnie dwóch zawodników idę za nimi i mylimy trasę. Cóż trzeba wracać. Po 10 minutach jesteśmy na właściwej drodze.

I znów góra, potem dół. Rozpoczyna się ładny, szutrowy zbieg i nagle mój świeżo poznany kolega znika w ciemności. Zatrzymuję się i oświetlam pobocze czołówką. Kolega już leży w rowie i śpi. Szkoda, znowu będę napierał sam. Po wejściu na przełęcz (ciekawe, która to już z kolei) rozpoczynam trudne zejście po osypujących, ogromnych gołoborzach i piargach. Myśl była tylko jedna, nie potknąć się i nie polecieć w dół. Ciekawe jak bym się zatrzymał. Wolę tego nie sprawdzać. Znowu do góry i w dół, aż do świtu i punktu żywieniowego. Na punkcie spotykam kilku biegaczy, jednak nie ma czasu na rozmowy trzeba napierać. Podejście na przełęcz Col de Susanfe na wysokości 2494m było mozolne, trochę skał, osypujące się kamienie. Pełna koncentracja musiała być. Jednak następny kilkunastokilometrowy zbieg również wymagał koncentracji i uwagi.

Na początku skały i progi skalne, następnie już coraz niżej trzeba było schodzić po skałach. Dla podniesienia bezpieczeństwa organizator zamontował w tych miejscach szereg lin poręczowych. Faktycznie ułatwiały trochę trasę, zwłaszcza, że zrobiło się dość ślisko. Chciałem już dobiec do kolejnej bazy i odpocząć oraz spotkać moich bliskich. Przed sobą zobaczyłem małą łączkę, która zapraszała gościnie. Usiadłem i po chwili już spałem. Kompletnie zostałem odcięty od zasilania. Nie wiem, ile to trwało (po analizach wynikało, że coś koło 5 minut) nagle poderwałem się, na plecy wrzuciłem plecak i pognałem do przodu z przekonaniem, że zmarnowałem na spaniu kawał czasu.

Biegłem w dół, następnie już na terenie Champery pod górę sumarycznie 4-5 km. Do bazy docieram 12:35 (czwartek). Tam spotkałem swoich i rozpoczął się stały rytuał. Odebranie torby z przepaku, jedzenie, picie, prysznic, jedzenie, picie, w międzyczasie opatrzenie nóg, posmarowanie otarć, rozmowy motywacyjne itd. Od dziewczyn dowiaduję się, że jednak są dobrzy ludzie, którzy oglądając moje postępu na stronie pchają przysłowiową kropkę do przodu. W tamtym momencie przepełnia mnie wdzięczność, że nie jestem sam.

Z Champery – zapach mety

W między czasie zaczyna padać i robi się zimno. O 14:45 wychodzę na kolejny, ostatni już odcinek trasy, niby 55-56 km jednak w nogach już ponad 307 km. Powiedziało się A, to teraz zasuwaj do końca alfabetu.

Wyjście z miasteczka i kolejne kilometry, to katorga. Tempo, motywacja bez ładu i składu. Wiem, że muszę się ogarnąć, ale jak to zrobić? Nie wiem i idę cały czas bez przekonania. Pogoda też nie nastraja pozytywnie. Podążam jakąś ostrą granią w lesie, następnie w dół pod jakiś wyciąg i tam we mgle spotykam mojego wczorajszego kolegę (tego, co poszedł spać do rowu). Witamy się ponownie, ma na imię Sebastien i jest Francuzem. Nie mówi wprawdzie kompletnie po angielsku, ale jest i dodaje otuchy. Oprócz tego ma moc do napierania. Widzę, że moja obecność również go ożywia. Wybitnie przyspieszamy.Mgła i deszcz przestają już tak doskwierać.

Po paru podejściach rozpoczynamy dość długi, ale piękny zbieg do Morgins. Wow, wspólne napędzanie się wybitnie podkręca tempo. Deszcz się rozpadał na dobre, a ja jestem szczęśliwy, że tak pięknie się biegnie. Doliną, wzdłuż rzeki, to po jednej, to po drugiej jej stronie. Wbiegamy do miasteczka i odnajdujemy punk żywieniowy umiejscowiony w dużej hali sportowej. Docieramy tam o 19:28. Na miejscu widzę kilku poturbowanych trasą biegaczy. Oj, nie wyglądają dobrze. Patrzą na nas z zazdrością. My wpadliśmy na punkt na pełnej prędkości i jeszcze nas trzyma. Widać, że tryskamy energią. Znów jedzenie i picie, i jedzenie, i picie. Wychodzimy na trasę, jeszcze jest widno. Zapach mety przybliża się.

Nadchodzi jednak kolejna noc, a im wyżej, tym wiatr się wzmaga i robi się coraz zimniej. Ciśniemy jednak po łąkach i pastwiskach starając się nie zostać potraktowanym przez wszędobylskie „elektryczne pastuchy”. We mgle, wietrze i po ciemku docieramy do schroniska Conches na 334 km. Schronisko połączone z domem mieszkalnym i obsługiwane przez przemiłe 2 siostry i ich matkę. Nie chce się wychodzić. Tutaj są mili ludzie, pyszne jedzenie, jest ciepło a za drzwiami co? Po co? Zostać, odpocząć, „pomulić” przy stole, jeszcze coś zjeść. Dosyć! Nie po to, to wszystko rozpoczynałem.

Wychodzimy w ciemną noc i szukamy kolejnych chorągiewek z odblaskami. Na szczęście są! Kolejne kilometry dłużą się w nieskończoność i mam wrażenie, że nigdy nie dotrzemy do mety. Jakieś fatum nad nami ciąży? Niby kolejne kilometry mijają, ale gdzie ta meta?

Przez pewien czas na czele naszego 2-osobowego pochodu porusza się Sebastien z czasem jednak zaczyna słabnąć. Motywuję chłopa, zachęcam do dalszego wysiłku. Pomaga. Zbiera się i wyraźnie przyspieszamy. Zwłaszcza, że z tyłu widzę zbliżające się co najmniej 2 światła czołówek. Docieramy do ostatniego punktu. Teraz już tylko ostatnie 11 km.

Od obsługi punktu słyszę, że od dość dawna nikogo nie było i że już niedaleko. Przyspieszam i na rozstaju szlaków orientuję się, że jestem sam. Nie ma mojego biegowego partnera. Zawracam i bieg na punkt. Wpadam do namiotu a Sebastien leży już na łóżku i mamrocze coś, że spać, że musi spać. Coś jeszcze mówi, żebym do przodu. Dziękuję mu za wspólne napieranie i wybiegam zakończyć „Moje 360 km”.

Zawodnik, który właśnie dotarł do punktu próbuje się dołączyć. Naciskam jednak i utrzymuję tempo, którego nie wytrzymuje. Jestem sam i rozpoczyna się cudowny zbieg. Kwintesencja całego wysiłku.

Trasa z małymi wyjątkami przebiega w dół. Trzeba przecież teraz zbiec z 1413 m na 372 m n.p.m. Całe szczęście, że trasa biegu wije się po lesie, między skałami, ale nie są to zbyt ostre zbiegi. Po drodze zdejmuję kurtkę i bluzę, zmieniam również czołówkę. Czuję już smak i zapach mety. Jest jeszcze ciemno, a czołówka oświetla kolejne chorągiewki z odblaskami umieszczane teraz po obu stronach ścieżek. Tworzą one cudowne świetlne korytarze.

Wielokrotnie czuję się jakbym podchodził do lądowania na oświetlonym pasie lotniska. Mam przeczucie, że jest z czego podkręcać tempo biegu. Robię to. Nie czuję zmęczenia, nie czuję już bólu nóg i wszystkich mięśni. Bliskość mety, jej zapach uleczyły wszystko! Cudownie jest tak biec!

Wybiegam jednak już z lasu. Góry już za mną. Teraz jeszcze ostanie 2 km. po płaskim, wzdłuż kanału do portu nad jeziorem genewskim. Mam lekki problem ze zlokalizowaniem mety, jednak dobra kobieta z volkswagena podprowadza mnie jadąc w pobliżu. Tuż przed portem wyskakuje z samochodu i pokazuje metę. Macham do niej z podziękowaniami i pędzę do przodu.

Wpadam na metę i po 116 godzinach 51 minutach i 55 sekundach kończę SwissPeaks 360 km. Na 22 miejscu open. Jest piątek 6:51!

Wow, jestem, dotarłem! Koniec!

Radość pomieszana ze smutkiem.

Dobiegłem, już nie muszę dalej biec. A z drugiej strony? Właśnie, to już koniec.

Co dalej? Jakie kolejne wyzwanie?

Gratulacje dla Ewy i Krystiana, którzy razem ze mną stworzyli 3-osobową grupę Polaków, która ukończyła ten wymagający SwissPeaks 360. Wielkie ukłony, bo wiem z czym musieliście zmagać się po drodze tego biegu.

I na koniec ogromne podziękowania dla mojego zespołu, czyli dla mojej żony Beatki oraz dla moich córek Amelki i Bogny. Bez nich byłoby o wiele trudniej.

Dziękuję również wszystkim, którzy oglądali, wspierali, zarywali noce, aby zobaczyć moje postępy na trasie.

Radosław Defeciński