MP Dziennikarzy w Biegach Przeszkodowych – mamy pudło w kategorii!
Opublikowane w ndz., 24/09/2017 - 14:16
Pierwszy głębszy kanał – błoto w oczach. Pierwsze czołganie pod zasiekami – piach w zębach. Dalej będzie już tylko gorzej... znaczy lepiej. Chyba największe stężenie błota na kilometr w historii Runmageddonu, a to wszystko skupione na pozornie krótkim dystansie Rekruta. A przy okazji pierwsze Mistrzostwa Polski Dziennikarzy w Biegach Przeszkodowych. Warszawa, Zalew Bardowskiego, sobota 23 września, 12:00.
* * * * *
SPA RMG
Zaczyna się tradycyjnie, przynajmniej na pozór. Łapiemy wory z piachem i zaczynamy startową rundę. Początek w zalewie w wodzie po pas – no dobra, to już bywało. Ale żeby nam nie było za lekko, prawie od razu po zrzuceniu worów, po pierwszych wilczych dołach, każą nam brać opony. Okrążenie z nimi będzie o wiele dłuższe...
Szeroka czołówka naszej dziennikarskiej fali wyrwała jak dziki w kartoflisko. Nawet nie próbuję ich gonić. W ogóle Rekrut to nie mój dystans, po 6 km to ja się ledwo rozkręcam. Liczę, że przynajmniej niektórych z nich dogonię pod koniec biegu. Do tego od wczoraj dopadło mnie jakieś przeziębienie. Może jeszcze nie zdąży mnie za bardzo osłabić.
W pierwszym głębszym kanale potykam się na śliskim dnie i razem z głową i oponą ląduję pod wodą. Czas się przyzwyczaić do błota w oczach. Po wyjściu dalej nie za bardzo da się biec, bo błoto powyżej kostek zasysa buty. Nuramy pod zasieki, przepycham oponę przed sobą, ryjąc zębami w błocie. Borowinowa terapia.
Wreszcie zrzucamy opony. Ale o jako tako przebieżnym terenie wciąż można tylko pomarzyć. W oddali konferansjer ogłasza przybycie na metę stutysięcznej uczestniczki RMG.
Dżentelmeni Runmageddonu
Trasa dalej prowadzi na przemian ciumkającym błotem ponad kostki albo mętnymi kanałami po kolana, po pas, po szyję. To Runmageddon, czy Katorżnik? Czasem dla urozmaicenia wyrastają różnego typu ściany. Klasyczne, z belek, z łańcuchów i inne kombinowane. Martwy ciąg z oponą, a potem przeciąganie opon na sznurku. Na przeszkodach odzyskuję trochę straconego na początku czasu.
Za zakrętem wyrasta skośna ściana nabiegowa. Już tu doganiamy poprzednią falę. Większość sobie nawzajem pomaga, niektórzy próbują z rozbiegu, nielicznym się udaje. Podejmuję dwie nieudane próby – jest na maksa śliska od błota. Próbuję też po swojemu odciągiem po krawędzi. Na sucho zawsze mi się to udawało, ale teraz nie ma szans. Pomagamy sobie nawzajem z dziennikarzem z mojej fali – ja go podsadzam, a on mnie łapie z góry za rękę po nabiegu. Siedząc na górze, wciągam jeszcze za ręce dwie dziewczyny chyba z poprzedniej fali. Taki ze mnie nocny kochanek, a może tylko dżentelmen metalu... Pili całą noc też może będą, jak w tekście tego kawałka, bo będzie co oblewać. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Na rzucie sponsorskim telefonem nie mam tyle farta, co w maju w Myślenicach. Pierwszy niedolot. Drugi odbija się od jednej wewnętrznej krawędzi opony, od drugiej, i... wylatuje w pole. A może na dwór, bo to Wawa a nie Krak. Karna runda z belką i znowu czas w plecy.
Pomału do przodu
Ścianka 2.7-metrowa, u jej podnóża błotne bajoro. Nie daję rady z wyskoku, nie chcę korzystać z pomocy ludzi spoza mojej fali, chociaż to chyba niesprecyzowane regulaminem. No to trzeba sposobem. Regulamin zezwala na używanie zastrzałów. Wchodzę odciągiem po środkowych ukośnych belkach. Oczywiście są ubłocone jak dzika świnia. Ręce i nogi się trochę ślizgają. Im wyżej wychodzę, tym bardziej trzęsę portkami. Nie mogę się teraz rozwalić, bo za dwa tygodnie bieg życia w Andorze. Delikatny przestrzał do górnej krawędzi – trzyma. Jestem po drugiej stronie.
Błoto, bagno, kanał. Krótkie wejście po ubłoconej linie. Prosta przeszkoda, a od razu daje przeskok o kilka miejsc. Może wśród wyprzedzonych są jacyś z mojej fali. Na jednym z nielicznych przebieżnych odcinków staram się utrzymać wypracowaną przewagę. Trzymaj to, wytrzymaj to! – przypomina mi się koncert Meza w Krynicy. Lecisz w MP dziennikarzy, to nie jakiś tam spacerek!
W następnym kanale hurtem wyprzedzam ludzi z poprzednich fal. Nieco nas zaskakuje przeszkoda zwana chyba Jelito. Prosto z kanału trzeba się wgiełgać pod górę karbowaną plastikową rurą. Po wyjściu rzeczywiście czujemy się jak wy... z gigantycznego jelita.
Porodówka, to już chyba druga. Ale ciekawsza. Dwa rzędy opon nad błotną kałużą. Nabrać powietrza, zamknąć oczy i zanurać całym ryjem w gęstym błocie. Trochę klaustrofobiczne doświadczenie. Niektórzy wyczuwali smród oleju. Może coś w tym było, bo błotna maseczka była później wyjątkowo trudna do zmycia. Ale ja chyba już miałem przytępione zmysły.
Patrząc po czerwonych numerach wypisanych na twarzach zawodników z dziennikarskiej fali, odróżniających nas od reszty, chyba się pomału przesuwam do przodu. Zbliżamy się do biegowego miasteczka nad zalewem, coraz głośniej słychać jego odgłosy.
Szybko przełażę przez Komandosa, czyli czterometrową ścianę z ubłoconymi linami. Lodowa tym razem nie w kontenerze, tylko w wykopanym dole, ale lodu dosypali szczodrze. Nur pod belką mrozi jak trzeba. Trzeba przyznać, że przewieszona ścianka wprost po wyjściu z lodowatej kąpieli będzie selektywna.
Wszyscy wokół próbują się nawzajem podsadzać, niektórzy rezygnują i trzaskają burpees. Otrząsam się, jakoś łapię górną krawędź z wyskoku, wciągam się i zahaczam piętę. Przerzucić na drugą stronę zmrożony organizm jest dużo trudniej, niż rozgrzany, ale się udaje.
Przy aplauzie zgromadzonych widzów włazimy do zalewu. Kto chce, może założyć kapok. Liny mocno naciągnięte, zabezpieczenie wzorowe. Od razu się robi głęboko. Trochę wyprzedzam płynąc środkiem, potem ciągnę się rękami po linie. W końcu wykminiam jeszcze szybszy patent – nogami i jedną ręką płynę żabką, a drugą ręką odpycham się od liny. W porównaniu z lodową woda jest ciepła.
Dlaczego to tylko Rekrut?
Na drugim brzegu helikopterowa drabinka, jeszcze jeden Komandos, trochę chaszczowania i runda z trylinką. Taką standardową, coś koło 35 kilo. Nie żaden spacer z pieskiem na smyczy, tylko przenoszenie ciężkiego, leniwego bydlaka. Może to najciekawsza przeszkoda dnia. Nie ma płaskiej ścieżki jak w Myślenicach, są za to rowy z błotnistą wodą z trudnymi zejściami i wyjściami. Od razu zarzucam trylinkę na kark i idę patrząc tylko pod nogi, bo na więcej nie pozwala. W rowach czasem muszę przyklęknąć albo się podeprzeć, ale ciężar równo siedzi na karku. Slalomem wyprzedzam ludzi walczących z trylinkami na różne inne sposoby. To chyba tu najwięcej zyskuję.
Gra filmowa muzyka z Indiany Jonesa, rozgrzewając zmarzniętą krew w żyłach. Wybieram wolną drabinkę na górę, bez ociągania łapię linę i skaczę do wody. Zaznaczona faza lotu, 9 na 10 za styl. Po wyjściu śliska, skośna ścianka z liną wchodzi dosyć gładko. Na multirigu widzę, że większość współzawodników przenosi się na barana. Ale w końcu biegnę w MP dziennikarzy i czuję, że to byłoby niesportowe.
Pokonuję na rękach pierwszego bujanego drąga i pierwszy ciąg kółek, ale w połowie całej konstrukcji spadam. Co innego na świeżo, a co innego na wyjechanych łapach pod koniec zawodów. Odbębniam 20 szybkich krokodylków. Nawet mnie specjalnie nie męczą. Na początkowych kilometrach wypluwałem płuca. A teraz czuję, że dopiero mógłbym zacząć się naprawdę ścigać. Już nie wymagam, żeby nam zrobili mistrzostwa na dystansie Ultra, ale dlaczego to nie jest chociaż Classic?
Ostatnie zasieki to właściwie ześlizg po mokrym piasku do zalewu. Chyba rozdzieram na plecach moją ulubioną myślenicką bluzę, ale to już nieważne – walczymy w mistrzostwach. Woda do pasa, nur pod ścianką, do końca cisnę wyprzedzając ludzi z różnych fal i wygrzebuję się z wody prosto w bramę mety. Tym razem nie ma żywej przeszkody – pewnie ściągnięcie brygady nurków z butlami byłoby zbyt dużym problemem logistycznym. Nie mam pojęcia, które mam miejsce – liczę, że przynajmniej w górnej połowie dziennikarskiej fali. Czas łapię sobie około 1h27.
Cztery sekundy
Medal, ładna żółta bandanka, przydziałowe piwko, radler i woda, pamiątkowe zdjęcia na ściance, wzajemne gratulacje i rozmowy ze współzawodnikami z innych redakcji. Zimny polowy prysznic, ale przynajmniej zza chmur wychodzi słońce. Wracam porobić zdjęcia na dekoracjach naszych mistrzostw.
W generalce kobiet i mężczyzn wygrywają zdecydowani faworyci, czyli moi znajomi Ilona i Bartosz Brusiło z portalu Mamy Ruszamy. W kategorii masters zwycięża Piotr Kluska z Wirtualnej Polski. Po wyjaśnieniu małego zamieszania okazuje się, że w tej kategorii... mam trzecie miejsce z przewagą czterech sekund nad następnym zawodnikiem! Daje mi to 12. miejsce open na 47 finiszerów z fali dziennikarzy. Pierwsza w życiu deska z Runmageddonu i pierwsze pudło w oficjalnych zawodach!
Nasz festiwalowy ambasador Robert Łopuch zajął 5. miejsce w masters i 18. open.
Kilka miejsc w generalce prawdopodobnie ugrałem na dzikiej szarży z trylinką na grzbiecie, a pudło w kategorii, nawet o tym nie wiedząc, musiałem wyrwać na ostatnich metrach. Jak to warto zawsze walczyć do końca...
Pierwsze trójki MP Dziennikarzy w Biegach Przeszkodowych:
Klasyfikacja generalna mężczyzn:
1. Bartosz Brusiło (Mamy Ruszamy) 1:07:04
2. Mateusz Jarecki (TVP Sport) 1:10:30
3. Maciej Czopek (TVN24) 1:12:05
Klasyfikacja generalna kobiet:
1. Ilona Brusiło (Mamy Ruszamy) 1:14:02
2. Natalia Grzebisz (Puls Biznesu/Bankier.pl) 1:23:00
3. Małgorzata Szyszko 1:28:51
Masters:
1. Piotr Kluska (Wirtualna Polska) 1:13:43
2. Przemek Barankiewicz (Puls Biznesu/Bankier.pl) 1:17:49
3. Kamil Weinberg (FestiwalBiegow.pl) 1:27:05
Klasyfikacja drużynowa:
1. Wirtualna Polska 6:59:36
2. TVN24 8:11:37
3. AKPA 10:40:10
Pełne wyniki MP Dziennikarzy można zobaczyć TUTAJ.
Warszawski RMG Rekrut ukończyło w sumie 3274 zawodników, wliczając uczestników MP Dziennikarzy. Wśród elity zwyciężyli: Kacper Kąkol z xRunners (0:51:31), Mateusz Krawiecki z Husarii Race Team (0:51:45) i Tomasz Krawczyk z Husarii Race Team (0:51:47) oraz Małgorzata Szaruga z Socios Górnik (1:02:45), Małgorzata Daszkiewicz z Power Training (1:15:42) i Sylwia Milewicz z Husarii Race Team (1:23:31). Wszystkie klasyfikacje można zobaczyć TUTAJ.
KW