Denn es geht nie vorüber
Dieses alte Fieber
Das immer dann hochkommt
Wenn wir zusammen sind
[Die Toten Hosen – Altes Fieber]
Ardeny, piątek 4 marca. Śnieg sypie równo. Autostrada jest nim zawalona. Zjeżdżamy z niej w Houffalize, by później skierować się na Achouffe, gdzie znajduje się start Legends Trails. Skręciliśmy o jedną drogę za daleko, ale i tak da się dojechać trochę naokoło. Zasypana śniegiem wąska dróżka wije się przez las stromymi wzgórzami i dolinkami. Wreszcie Achouffe. Zjazd do środka wioski jest oblodzony. Jadę ostrożnie, ale załadowany po dach samochód w pewnym momencie na łuku traci przyczepność i zaczyna uciekać przodem. Międzygaz, dwójka, kilka leciutkich pulsacyjnych depnięć hamulca... udało się. Organizator Tim później powie: mamy zimę, mamy śnieg, ale na szczęście mamy polskich kierowców...
Jak niedawno wspomniałem (link), miałem wystartować w tej 250-kilometrowej rzeźni, ale kontuzja kostki zmusiła mnie do obejrzenia zawodów z drugiej strony – z pozycji wolontariusza. Przyjechaliśmy z Wiktorem, jedynym Polakiem w stawce, po drodze zgarniając w Dreźnie Nowozelandkę Chloe i Anglika Neala, również wolontariuszy. Z Polski przyjechali też Clint i Monika z owczarką belgijską Dante, by także dołączyć do obsługi biegu. Przenocowaliśmy u Stefa w Leuven i w piątek całą karawaną pojechaliśmy w Ardeny.
Legends Trails - raport ze szlaku zombie [ZDJĘCIA]
W knajpce będącej biurem startowym są już obaj organizatorzy: Stef Schuermans i Tim de Vriendt, oraz Anglik Stu Westfield, szef zabezpieczenia trasy. Zawodnicy i wolontariusze cały czas się zjeżdżają. Niedługo po przyjeździe zostajemy przez Stefa wysłani z Chloe i Nealem, by doznakować najczujniejsze miejsca na klifowym brzegu rzeki l'Ourthe. Zawodnicy będą tam przebiegać niedługo po starcie, już po zmroku. To wyjątek od reguły – poza stałymi znakami szlaków, w terenie nie ma żadnych doznakowań i uczestnicy mogą polegać jedynie na mapach 1:25000 z zaznaczoną trasą i śladzie GPS.
Czujny odcinek jest pełen błota, śniegu, ostrych podejść i karkołomnych zbiegów, ale na swój sposób piękny. Jak tak ma wyglądać cała trasa, to współczuję i jednocześnie trochę zazdroszczę uczestnikom.
Po powrocie na sam moment startu 47 zawodników o 18:00, zostaję przydzielony do pierwszego patrolu zabezpieczenia trasy (Legendary Safety Team 1) wraz z Florianem, francuskojęzycznym Belgiem. Szybko ruszamy jego terenówką na trudno dostępny lotny punkt w lesie, by odhaczyć napieraczy kilka km po starcie. Przelatują już nieco rozciągniętym peletonem. Lider ciśnie lasem kilkadziesiąt metrów obok drogi, prawdopodobnie z nosem wbitym w ekran GPS-a. Wołamy go do siebie. Reszta podąża już leśną drogą jak należy.
Próbujemy pogadać o naszych wspólnych górsko-wspinaczkowych pasjach, ale średnio to wychodzi, bo mój francuski i angielski Floriana ograniczają się do kilku słów. Po zjeździe do głównej bazy i jednocześnie mety w Houffalize dostajemy więc nowych partnerów, bo w końcu chodzi o bezpieczeństwo zawodników i w sprawach najistotniejszych komunikacja nie może być ograniczona.
Z Holendrem Arendem wyczuwamy się od razu – obaj mamy do samych siebie duży dystans, więc możemy sobie pozwolić na wzajemne dogryzanie, którym będziemy sobie umilać długi czas współpracy. Jedziemy w dwa samochody na PK1, umieszczony w klubie piłkarskim we wsi Hotton, gdzie nasi dzielni napieracze mają dotrzeć po pokonaniu 64 km pierwszej nocy. Mamy dyżur, by w razie potrzeby sprowadzić kogoś z trasy.
W międzyczasie gadamy z załogą punktu, wnosimy z furgonetki wędrujące przepaki (po 20 kg na zawodnika) i oglądamy na ekranie laptopa kropki biegaczy. Wesołe komentarze wzbudza dwójka, która najwyraźniej zatrzymała się na dłuższy czas na... polu namiotowym. Przed drugą idziemy spać. Arend ma składane polowe wyrko, ja mam dmuchany materac i samochodową pompkę.
Daje się przekimać do czwartej, kiedy nadciąga ubłocona i już lekko zmęczona czołówka. Biorę się za zmywanie talerzy po spaghetti. Dociera wiadomość od Wiktora, że naciągnął pachwinę i będzie musiał zejść na PK1. Upewniam się, że będzie w stanie sam tu dotrzeć bez pomocy. Dostajemy z Arendem dyspozycję, by około szóstej obstawić położony dalej na trasie lotny punkt i tam powitać zawodników.
Gdy jesteśmy na miejscu, już jest jasno i pada śnieg, który się od razu topi. Próbujemy ćwiczyć mój beznadziejny niderlandzki. Wygląda to tak, że każdą wypowiedź Arenda przetrawiam kilka sekund w mózgu, odpowiadam i w połowie zdania z braku słownictwa przechodzę na angielski. Zawsze lepiej niż nic. Dzięki za cierpliwość, Arend!
Drugi etap jest łatwiejszy, już bez takich przewyższeń. Odhaczamy biegaczy, którzy nadciągają grupkami w znakomitych humorach. W końcu za nimi tylko nieco ponad 80 km. Przed południem zmienia nas inny patrol, a my udajemy się na PK2 do Comblain-Fairon.
W nadrzecznym schronisku udaje mi się wykąpać i złapać trzy godzinki snu. Arend zwozi z trasy trójkę biegaczy kończących napieranie. Wieczorem dostajemy przydział na lotny punkt w okolicach Aywaille. Wychodzimy szlakiem wysoko nad miasteczko, gdzie w lesie przy ognisku czeka Dieter. Po odhaczeniu kilku uczestników i nieudanej próbie podtrzymania ognia mokrym drzewem zbiegamy do miejscowości, by kupić pizzę na wynos. Dzielimy się nią z nadchodzącą czwórką napieraczy. Jest w niej pierwsza dziewczyna, Paula Ijzerman z Holandii. Po ok. 130 km i w środku drugiej nocy to dla nich miła niespodzianka.
Przez most nad l'Ourthe przewijają się kolejni zawodnicy. Jeden z Belgów zastanawia się, czy dociągnąć do PK3, czy zejść już tu. Po chwili podejmuje decyzję o rezygnacji. Jest mocno wyziębiony, więc moja zapasowa stara goreteksowa kurtka bardzo mu się przydaje. Jedną z dziewczyn, Norweżkę, nadajnik GPS-owy od dłuższego czasu lokalizuje w Aywaille ale nie możemy jej znaleźć. Później się okazuje, że siedzi już w samochodzie innego patrolu, który zabiera ją na PK3. Holenderskie małżeństwo weteranów, Remske i Ernst Jan Vermeulenowie, szybko się ogarnia i rusza dalej. Uprzedzając fakty, dotrą do 195 km między PK3 i 4. Po odhaczeniu wszystkich pozostałych w grze, po drugiej w nocy lądujemy na trzecim przepaku w La Reid (150 km).
Zespół medyczny zajmuje się nogami i stopami przybywających żywych trupów, którzy w międzyczasie posilają się gorącą zupą. Niektórzy śpią w rozstawionym na zewnątrz namiocie. Napierający samotnie Norweg Leif Abrahamsen mimo padającego śniegu przesypia trzy godziny na zewnątrz zawinięty w płachtę biwakową. Inni drzemią w jadalni z głowami na stołach. Część tutaj rezygnuje, niektórzy odkładają decyzję do rana na chwilę po obudzeniu się. Przed snem udaje mi się wysłać pierwszy raport i zdjęcia dla naszego portalu. W grze w tym momencie jest jeszcze 29 osób, z szóstką Belgów na czele. Do rana ta liczba się znacznie zmniejszy. Jeden z prowadzącej grupy, Andre Lindekens, zrezygnuje z powodu wychłodzenia.
Pięć godzin snu jest bezcenne. Przed południem ląduję w bazie w Houffalize. Arend już tam jest, musimy się pożegnać bo wraca do domu. Dowiaduję się, że Wiktor wraz z kilkoma innymi, którzy nie ukończyli, dołączył do grona wolontariuszy i jest w terenie. Mnie Stu zleca oznakowanie odcinka w okolicach 230 km, który różni się od pierwotnie podanej trasy – trzeba ominąć stok narciarski. Po dojechaniu na miejsce zbiegam wzdłuż pełnego miłośników białego szaleństwa stoku i rozwieszam kilkanaście znaków wzdłuż nowej trasy. Staram się zrobić to tak dokładnie, by nawet zombiaki w nocy nie miały kłopotów z ich dostrzeżeniem.
Obejście prowadzi przez piękny zimowy pagórkowaty krajobraz. Śnieg bez przerwy sypie. Doprowadzam oznakowanie do miejsca planowanego lotnego punktu z namiotem i prosto stamtąd przerzucam się samochodem na odcinek, który znakowaliśmy pierwszego dnia, aby usunąć tabliczki. Znów przyjemne napieranie w trudnym terenie, tym razem pokrytym większą ilością śniegu. W sumie tego dnia wpadnie mi prawie 20 km marszobiegu.
– Czujesz się jeszcze w miarę sprawny? – słyszę w telefonie głos Stu, obserwującego mój nadajnik na ekranie, kiedy już docieram do samochodu w zapadającej ciemności. – Chyba tak, a co? – Trzeba będzie pomóc obstawić punkt z namiotem, tam gdzie znakowałeś. – Nie ma sprawy, mogę jechać zaraz jak wrócę, tylko odgrzejcie mi coś. Perspektywę piwka w bazie trzeba odłożyć na kilka godzin później...
Stu Westfield jest kierownikiem zabezpieczenia całej tej gonitwy. Stef i Tim wybrali go nieprzypadkowo – co roku koordynuje on zimowy 431-kilometrowy ultramaraton The Spine Race w północnej Anglii i jego doświadczenie jest bezcenne. Trzeba przyznać, że pod jego nadzorem cała ta skomplikowana machina działa bez zarzutu.
Ciepłe żarełko dostaję od Ani, czyli szefowej kuchni Legends Trails we własnej osobie. Wyruszamy z Holendrem Janem, zabierając gorącą herbatę i w razie potrzeby zapas pojemników z gazem i mój dodatkowy palnik. Namiot już stoi w lesie, a w nim załoga z Wiktorem w składzie. Później Clint i Stef dowiozą jeszcze zupę do podgrzania.
Zgodnie z przewidywaniami, podczas drugiej nocy nastąpił największy odsiew. Z PK4 w Farnières wyruszyła dziś piętnastka napieraczy. Nie są rozciągnięci na zbyt długim odcinku, więc przez namiot wszyscy przewijają się w ciągu około czterech godzin. Trzech z porannej belgijskiej czołówki – Dirk, Ivo i Benny – jest wciąż na czele i przeszli przez punkt niedługo przed naszym przybyciem. Pozostała dwójka została w międzyczasie wyprzedzona przez Niemca Michaela Frenza i innego Belga Jorisa Jacobsa, którzy cisną razem od 35. kilometra.
Christophe i Claudy docierają do punktu kilkadziesiąt minut po nich. W namiocie mogą położyć się na karimatach i owinąć się kocami. Po krótkim odpoczynku uciekają, bo limit goni. Na ich miejsce niedługo zjawia się holenderska trójka. Wszyscy są wypruci, Peter i Michiel ledwo kontaktują. Paula, jedyna pozostała w zawodach kobieta, wydaje się z nich najprzytomniejsza. Opowiada o halunach – widziała niedźwiedzie, leżące na drodze martwe zwierzęta i różne inne ciekawe rzeczy, których nie było.
Wkrótce po ich wyjściu dzwoni Stu, który w bazie na ekranie bez przerwy obserwuje poruszające się kropki. Zawiadamia nas, że została tylko piątka – samotny wilk Leif i zamykająca stawkę belgijsko-holenderska czwórka. Wychodzimy im z Janem naprzeciw.
Norweg nieźle się trzyma, ale bardzo się cieszy na nasz widok wśród nocnej zamieci. W ciągu ostatnich kilku godzin dopadły go sensacje żołądkowe. Teraz twierdzi, że czuje się lepiej. Jan go odprowadza do namiotu, a ja biegnę dalej przechwycić resztę – wkrótce dostrzegam cztery światełka majaczące kilkaset metrów przede mną. Towarzyszę im prawie do punktu i wracam na szlak, by zdjąć oznakowania.
Dobrze, że w ekipie zabezpieczenia są ludzie mający pojęcie o tym sporcie. Czasem żeby pomóc zawodnikom, dobrze jest wiedzieć z własnego doświadczenia jak się człowiek czuje mając tyle godzin i kilometrów w nogach...
Biegnę w dół coraz bardziej zasypanej ścieżki. Płatki migają w świetle czołówki. Za niektórymi tabliczkami muszę się nieźle rozejrzeć, bo zdążył przykryć je śnieg. Kiedy wracam do namiotu, wszyscy napieracze już wyszli i możemy się zabrać za jego zwijanie.
W bazie czeka gorące jedzenie i chłodne piwo. Mimo zmęczenia nie chce się spać, czekamy na przybycie czołówki obserwując kropki. Michael Frenz i Joris Jacobs wyszli na prowadzenie...
Po trzeciej nad ranem, 57 godzin i 21 minut od startu, dwie lampki wybiegają z lasu na szosę przed bazą. Młody Belg pokazuje piękną sportową postawę i przepuszcza Michaela, uważając że to on bardziej zasłużył na zwycięstwo. Prawie od początku napierali razem, ale doświadczony niemiecki ultras cały czas nawigował.
Zaledwie sześć minut za nimi zjawia się Dirk van Spitaels, a później reszta Belgów w kilkudziesięciominutowych odstępach. Paula Ijzerman dociera na metę do końca trzymając się razem z dwójką holenderskich kolegów. Kilkanaście minut za nimi pojawia się samotny Norweg, a za nim ostatnia czwórka z czasem prawie 62 godzin. Na finiszerów czekają piękne medale i czteropaki miejscowego piwa La Chouffe. Limit został ustalony na 62.5 h, co odpowiada średniej prędkości 4 km/h. Pełne wyniki TUTAJ.
Mapa trasy i wyniki: TUTAJ
Było bardzo trudno – powiedział zwycięzca, a ostatnie 20 km w głębokim śniegu przebiło wszystko! Na początku miał w założeniu tylko to ukończyć. Michael i Joris wyszli na prowadzenie dopiero na 237. kilometrze. Zaczęli wolniej, Michael wystartował zmęczony po pracy, dopiero z czasem się rozkręcał. Na trzecim przepaku złapali 6.5 godziny dobrego snu, co mogło być decydujące. Przeciwnicy słabli, niektórzy z nich wcale nie spali. Jedzenie, picie i sen są najważniejsze w ekstremalnie długich zimowych biegach – stwierdził Michael. Na pewno wie co mówi, bo czterokrotnie brał udział w The Spine Race. Legends Trails nie był według niego cięższy od słynnej angielskiej wyrypy, lecz tu było pod tym względem trudniej, że do końca walczyli o zwycięstwo.
Sam organizuje coś jeszcze dłuższego – 661-kilometrowy Montane Goldsteig Ultra Race w Bawarii – ale jeszcze nie brał w nim udziału jako zawodnik. Przyznał, że w okresie przygotowawczym zdarza mu się biegać po 200 km tygodniowo. Joris powiedział, że pokonuje znacznie mniejsze dystanse od swojego towarzysza, na zawodach jego dotychczasowy najdłuższy start to zaledwie nieco ponad stówka, lecz za to uprawia też triathlon.
Trzeci na mecie Dirk zdecydowanie uznał Legends Trails za najcięższe sportowe wyzwanie w życiu. Pogoda i warunki były niewiarygodnie trudne. Wcześniej na raz nie przebył więcej niż setkę. Teraz razem z Ivem próbowali się utrzymać za dwójką późniejszych zwycięzców, nie udało się, ale to nieważne – liczy się ukończenie. A jak trenuje trzeci z legendarnych finiszerów? Po prostu dużo odpoczywam, to najważniejsze! – zakończył ze śmiechem belgijski napieracz.
Paula nie planowała zwycięstwa, bo to nie konkurencja, jak stwierdziła. Jedyną walkę toczyła z samą sobą i ze śniegiem, którego nie znosi. Zdecydowanie był to jej najdłuższy i najtrudniejszy bieg życia. Najgorsza była pierwsza noc. Chłopaki ją bardzo wspierali, a najwięcej Michiel. Byli wykończeni, ale trzymali się razem. Sama też im dużo pomogła, nadając tempo. Czy jej się podobało? – Nie wiem, czy „podobało” to właściwe słowo... jestem szczęśliwa, że udało się skończyć, nie chcę tego więcej powtarzać, za rok zgłoszę się jako wolontariuszka! – zadeklarowała jedyna kobieta na mecie Legends Trails, której nazwisko znaczy, nomen omen, „człowiek z żelaza”. Poczekamy...
Udało mi się pokonać pierwszą legendarną Łemkowynę. Kto był, to wie jak było, kto nie wie, ten słyszał. Jak pomyślę, że Legends Trails to coś podobnego, tylko o 100 km dłuższego, to trudno mi nawet sobie wyobrazić takie wyzwanie. Ten bieg już stał się legendą.
* * * * *
Kiedy zjeżdżamy z A4 na Drezno by zostawić Chloe i Neala, jakaś lokalna stacja gra wpadający w ucho kawałek. Nie znałem go wcześniej, rozpoznaję tylko kapelę Die Toten Hosen. Mój niemiecki jest tak samo kiepski jak niderlandzki, ale łapię tekst na tyle, by go potem wyguglać i sobie przetłumaczyć.
Bo w nas ciągle płonie ten sam dawny ogień, gdy jesteśmy razem, on znów zapala się... Jakoś tak to idzie. Chyba o to chodzi, w sporcie i w życiu. Po to jesteśmy, żeby w razie potrzeby móc na siebie nawzajem liczyć.
Wkrótce wywiady z koordynatorem zabezpieczenia Legends Trails Stu Westfieldem i organizatorem Stefem Schuermansem.
Kamil Weinberg